Przejdź do zawartości

W oczach Zachodu/Część pierwsza/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIERWSZA

Na wstępie muszę zaznaczyć, iż nie posiadam zgoła tych wysokich darów wyobraźni i plastyki, które dozwoliłyby memu pióru stworzyć dla czytelnika osobistość człowieka, nazywającego się, według rosyjskiego obyczaju, Cyrylem, synem Izydora — Kiryłą Sidorowiczem Razumowym.
Jeżeli wogóle posiadałem kiedykolwiek te dary, to zniknęły one od dawna pod tłoczącem usypiskiem słów. Słowa, jak wiadomo, są wielkimi wrogami rzeczywistości. Ja zaś przez wiele lat byłem nauczycielem języków. Jest to zajęcie, które w końcu staje się zgubnem dla wszelkich zasobów wyobraźni, obserwacji i przenikliwości, jakie mogą być udziałem przeciętnego osobnika. Dla nauczyciela języków przychodzi czas, kiedy świat staje się jedynie krainą słów, a człowiek stworzeniem gadającem, niewiele ciekawszem niż papuga.
W takim stanie rzeczy nie byłbym zgoła zdolnym spostrzec ani przeniknąć istoty pana Razumowa, a tem mniej wyobrazić go sobie takim, jakim był. Nawet zmyślenie wydarzeń jego życia przechodziłoby moje siły. Sądzę jednak, że i bez mego zastrzeżenia czytelnicy tych kartek odczują, iż treść ich oparłem na podstawie dokumentów. I tak jest w istocie. Treść opiera się na dokumencie, a cały mój współudział ogranicza się do znajomości języka rosyjskiego, dostatecznej dla tego, co tu przedsięwziąłem. Dokument ów jest czemś w rodzaju dziennika, pomimo że nazwa ta nie określa go ściśle. Nie jest on bowiem pisany z dnia na dzień, aczkolwiek wszystkie notatki są datowane. Niektóre obejmują kilkomiesięczny przeciąg czasu i rozciągnięte są na tuzinach stronic. Cała wcześniejsza część jest rodzajem opowiadania, odnoszącego się do zdarzenia, które miało miejsce na rok przedtem. Tu muszę zaznaczyć, że długi czas mieszkałem w Genewie. Jedna z dzielnic tego miasta, ze względu na wielką ilość przebywających w niej Rosjan, nosi nazwę Małej Rosji. W owym czasie rozległe stosunki wiązały mnie z ową Małą Rosją; wyznać jednak muszę, że nie zdaję sobie zgoła sprawy z charakteru Rosjan. Brak logiki w ich postępowaniu, arbitralność, z jaką narzucają swoje wnioski, tak często trafiająca się wśród nich wyjątkowość natur, wszystko to nie przedstawia wielkich trudności dla znawcy licznych gramatyk; istnieje jednak jeszcze coś pozatem, jakiś specjalny rys ludzki, jakaś subtelna odrębność, nieuchwytna dla przeciętnych, profesorskich uzdolnień.
Co przedewszystkiem uderzyć musi nauczyciela języków, to nadzwyczajne lubowanie się Rosjan w słowach. Gromadzą je, miłują, ale nie przechowują ich w piersiach; owszem, gotowi są w każdej chwili, w każdej porze dnia lub nocy wyrzucić je z siebie z takim rozmachem, z taką jakąś mechaniczną swadą wydoskonalonych papug, że nie można się oprzeć podejrzeniu, czy istotnie rozumieją to, co mówią. W sposobie ich mowy jest jakiś szlachetny polot, który stawia ją jak najdalej od pospolitego gadulstwa; pomimo to jest ona zawsze zbyt bezładną, by można ją nazwać krasomówstwem. Muszę jednak przeprosić za ten odskok. Zbędnem byłoby zastanawiać się, dlaczego wogóle Razumow pozostawił ten pamiętnik. Trudne do pojęcia jest pragnienie, aby go ludzkie oko oglądało. Wchodzi tu w grę zapewne jakiś tajemniczy popęd ludzkiej natury. Nie biorąc w rachubę Samuela Pepysa, który tą drogą dostał się do nieśmiertelności, niezliczona ilość ludzi: zbrodniarzy zaciętych, filozofów, młodych dziewcząt, mężów stanu i zwykłych głupców spisywała swoje najskrytsze myśli niewątpliwie przez próżność, ale także i z innych, bardziej niezbadanych powodów. Musi istnieć w słowach dziwnie kojąca potęga, skoro tylu ludzi szukało w nich pociechy. Będąc osobnikiem spokojnym, przypuszczam, że to, za czem wszyscy ludzie istotnie się uganiają, jest pewnym rodzajem lub może tylko pewną formułą spokoju. Nie ulega wątpliwości, że dość głośno dopominają się o to w dzisiejszych czasach. Jaki jednak rodzaj ukojenia spodziewał się znaleźć Cyryl Sidorowicz Razumow w pisaniu pamiętnika, tego w żaden sposób odgadnąć nie jestem w stanie.
Faktem jest, że go napisał.
Razumow był wysokim, kształtnym młodzieńcem, niezwykle śniadym na mieszkańca Rosji Środkowej. Bezsprzecznie, możnaby go było nazwać pięknym, gdyby nie szpecił go szczególny brak wykończenia w rysach. Była to jakby twarz potężnie wymodelowana w wosku, poniekąd nawet zbliżająca się do klasycznej prawidłowości typu, którą jednak trzymano blisko ognia tak długo, aż czystość linij zatarła się w topniejącym materjale. Ale nawet jako taki był on dostatecznie ujmujący. Ujmujące również było jego obejście. W rozmowie łatwo dawał się zbić z tropu argumentami i przewagą umysłową. W obecności młodszych rodaków przybierał postawę niezbadanego słuchacza z gatunku tych, którzy zdają się słuchać z rozwagą i ze zrozumieniem, a potem zmieniają przedmiot rozmowy.
Ta właściwość, która mogła wypływać albo z jakichś intelektualnych braków, albo z niedostatecznej wiary we własne przekonania, zjednała Razumowowi opinję głębokiego myśliciela. Wśród gromady zacietrzewionych gadułów, mających zwyczaj wyczerpywania się codziennie namiętnemi rozprawami, stosunkowo milczący osobnik uchodzi zawsze za obdarzonego potęgą wstrzemięźliwości. Pomiędzy kolegami Cyryl Sidorowicz, student na trzecim kursie filozofji uniwersytetu Petersburskiego, miał opinję natury silnej i człowieka godnego zaufania. W kraju, gdzie przekonania mogą być zbrodnią karaną śmiercią, lub czasem gorszą od śmierci dolą, znaczyło to, że można było wywnętrzyć się przed nim z poglądów zakazanych. Lubiano go też dla jego uprzejmego obejścia i spokojnej gotowości w oddawaniu kolegom drobnych przysług, nawet gdy to było połączone z pewną osobistą ofiarą.
Razumow był jakoby synem popa i miał opiekuna w osobie wysoko postawionego magnata, z tych samych zapewne, odległych stron rodem. Ale powierzchowność młodzieńca przeczyła tak skromnemu pochodzeniu. Było ono poprostu nie do uwierzenia. Przebąkiwano też, że Razumow był synem ładnej córki popa, co oczywiście stawiało sprawę w innem świetle, a jednocześnie czyniło zrozumiałą protekcję owego dygnitarza. Nie tłumaczono sobie tego jednak złośliwie. Nikt nie wiedział, kim był ów dygnitarz, i nikt się o to nie troszczył. Razumow otrzymywał skromną, ale zupełnie wystarczającą pensyjkę z rąk jakiegoś podrzędnego adwokata, który również opiekował się nim do pewnego stopnia. Stosunków towarzyskich w stolicy Razumow prawie nie miał. Od czasu do czasu ukazywał się na jakichś nieoficjalnych przyjęciach profesorskich. Na wykłady uczęszczał regularnie i władze uważały go za wiele obiecującego studenta. Pracował na sposób człowieka, który chce dojść do czegoś, lecz nie odgradza się w tym celu od reszty świata. Zawsze był dostępny i w jego życiu nie było nic tajemniczego lub niejasnego.

I

Początek opowiadania Razumowa łączy się z wypadkiem zamordowania wybitnego męża stanu, faktem, charakteryzującym współczesną Rosję, a bardziej jeszcze oświetlającym moralne zepsucie uciśnionego społeczeństwa, gdzie najszlachetniejsze dążenia ludzkości, pragnienie swobody, gorący patrjotyzm, miłość sprawiedliwości, uczucie litości, a nawet wierność umysłów prostych wypaczają się w wybrykach nienawiści i trwogi, tych nieodłącznych towarzyszy niespokojnego despotyzmu.
Wyżej wspomniany fakt odnosi się do udanego zamachu z przed paru lat na życie pana de P —, prezesa osławionej Komisji Represyjnej, męża stanu, obdarzonego wyjątkową władzą. Była to osobistość, o której rozpisywano się szeroko w prasie, a portrety, zjawiające się raz po raz w europejskich ilustracjach, spopularyzowały tę chudą postać fanatyka w kapiącym od złota mundurze, ze zmiętą, pargaminową twarzą, z wyblakłemi oczyma, patrzącemi tępo przez szkła okularów, z orderem świętego Prokopa, wiszącym na wyschłej szyi. Służył on monarchji, więżąc, wysyłając na wygnanie lub na szubienicę mężczyzn i kobiety, starych i młodych z jednakową, niewzruszoną, niezmordowaną gorliwością. Bezwzględny zwolennik idei autokratyzmu, ścigał i tępił wszystko, co mogło mieć jakiś pozór wolności w urządzeniach państwowych, a bezlitosne prześladowanie podrastającego pokolenia zdawało się świadczyć, że dążeniem jego jest unicestwienie samej nawet nadziei wolności.
Mówią, że ten gnębiciel i kat w swej fanatycznej ciasnocie wyobraźni nie zdawał sobie sprawy z nienawiści, jaką wzbudzał. Trudno w to uwierzyć, faktem jest wszelako, że nie przedsiębrał żadnych prawie środków ostrożności, tyczących się jego własnego bezpieczeństwa. W przedmowie do jakiegoś słynnego „ukazu“ oświadczył kiedyś, że „myśl o wolności nie istniała nigdy w zamiarach Stwórcy. Ze zbiorowiska ludzkich narad może się zrodzić jedynie bunt i nieład; a bunt i nieład w świecie, stworzonym do posłuszeństwa i porządku, są grzechem. Nie Rozum lecz Władza jest wyrazem Boskich Zamiarów. Bóg jest Autokratą Wszechświata...“ Być może więc, że człowiek, który wygłaszał podobne przekonania, wierzył święcie, że niebo obowiązane było opiekować się nim w jego bezlitosnej obronie autokracji na ziemi.
Niewątpliwie, czujność policji ocaliła go po wielokroć, ale gdy nadeszła jego godzina, odnośne władze nie mogły go ustrzec. Nie wiedziały bowiem o zamachu, knutym na życie prezesa ministrów; nie doszła do nich najlżejsza wskazówka o spisku ze zwykłych źródeł informacyj, nie dostrzegli żadnych oznak, ani podejrzanego ruchu wśród niebezpiecznych osób.
Pan de P — jechał na stację kolei żelaznej w dwukonnych, odkrytych sankach, z lokajem i stangretem na koźle. Śnieg padał przez całą noc, a że miało to miejsce wczesnym rankiem, więc nieumieciona jeszcze droga była bardzo ciężka dla koni i sanie posuwały się zwolna wskroś trwającą wciąż zadymkę. Gdy przed zakrętem zjechały na lewo, lokaj zauważył idącego zwolna brzegiem chodnika wieśniaka, z rękoma w kieszeniach baraniego kożucha i z głową wtuloną w ramiona pod padającym gęsto śniegiem. Gdy sanie zrównały się z wieśniakiem, ten odwrócił się nagle i wyciągnął rękę. Nastąpił straszny wybuch, którego odgłos stłumiła obfitość sypiącego się śniegu; oba konie padły, a stangret, krzyknąwszy przeraźliwie, zleciał z kozła, raniony śmiertelnie. Lokaj (który ocalał) nie miał czasu zauważyć twarzy człowieka w baranim kożuchu. Ten ostatni, rzuciwszy bombę, odszedł, ale prawdopodobnie, widząc ludzi biegnących zewsząd na miejsce wypadku, uznał za bezpieczniejsze powrócić z nimi.
W mgnieniu oka zebrał się podniecony tłum dookoła sanek. Prezes ministrów, wysiadłszy nietknięty w śnieg, stał nad jęczącym stangretem i, zwracając się raz po raz do otaczających, powtarzał swym słabym, bezradnym głosem: „Proszę was, odstąpcie. Na miłość boską, proszę was, dobrzy ludzie, odstąpcie!“
Wtedy jakiś wysoki młodzieniec, który stał spokojnie pod bramą, o dwa domy dalej, wystąpił na ulicę i, zbliżywszy się szybko, rzucił drugą bombę ponad głowami tłumu. Prezes ministrów pochylał się właśnie nad umierającym stangretem, kiedy bomba uderzyła go w ramię, spadła mu pomiędzy nogi, wybuchnęła ze straszliwą siłą, kładąc go trupem na miejscu, dobijając rannego stangreta i wprost miażdżąc na drzazgi puste sanki. Tłum z wrzaskiem przerażenia rozproszył się we wszystkich kierunkach; pozostali jedynie ci, którzy stali najbliżej prezesa ministrów i wraz z nim na miejscu śmierć ponieśli, oraz paru innych, którzy padli, odbiegając kilka kroków.
Pierwszy wybuch zgromadził tłum jak za dotknięciem laski czarnoksięskiej, drugi równie szybko opustoszył ulicę na setki yardów w każdym kierunku. Poprzez padający śnieg ludzie patrzyli zdaleka na kupkę ciał, leżących jedno na drugiem w pobliżu trupów obu koni. Nikt nie śmiał się zbliżyć; po chwili przygalopował patrol kozacki i, zsiadłszy z koni, zaczął oglądać zwłoki. Pośród niewinnych ofiar drugiej eksplozji leżał trup człowieka w baranim kożuchu, ale twarz była nie do rozpoznania, w kieszeniach jego nędznej odzieży nie znaleziono absolutnie nic i był on jedynym, czyja tożsamość pozostała niestwierdzona.
Tego dnia Razumow wstał o zwykłej porze i spędził ranek w gmachu uniwersyteckim, słuchając wykładów i czas jakiś pracując w bibljotece. W porze obiadowej słyszał w studenckiej jadłodajni, gdzie jadał zazwyczaj obiad o drugiej godzinie, pierwsze nieokreślone pogłoski o rzuceniu bomby. Ale to były tylko szepty, i działo się to w Rosji, gdzie nie było rzeczą bezpieczną, zwłaszcza dla studenta, interesować się zbytnio szeptami pewnego rodzaju. Razumow był jednym z tych ludzi, którzy żyjąc w czasach niepokoju umysłowego i politycznego, instynktownie trzymają się biegu normalnego, praktycznego życia. Wyczuwał do pewnego stopnia napięcia uczuciowe swoich czasów, wstrząsające głucho społeczeństwem, żywił nawet dla nich jakąś nieokreśloną sympatję, ale przedewszystkiem myślał o swojej pracy, studjach i przyszłości.
Pozbawiony był rodziny oficjalnie i faktycznie (popadjanka bowiem umarła od dawna), żadne więc wpływy domowe nie kształtowały jego pojęć ani uczuć. Był tak samotny na świecie, jak rozbitek na morzu. Nazwisko: Razumow było poprostu określeniem samotnej jednostki. Nie istnieli nigdzie żadni Razumowowie, do pokrewieństwa z którymi byłby się mógł przyznać. Najbliższą dlań była Rosja. Cokolwiek bądź dobrego spodziewał się od życia, lub jakiekolwiek nadzieje miałyby mu być odjęte — to jedynie z tego źródła mogło dlań płynąć. Ale wewnętrzna rozterka szarpała tę olbrzymią rodzinę, on zaś stronił od pola walki instynktownie, tak jak człowiek dobry i spokojny cofa się przed wzięciem udziału w gwałtownej kłótni rodzinnej.
Razumow, wracając do domu, myślał, że będąc już dostatecznie przygotowanym do egzaminów, mógłby teraz poświęcić się pracy na konkurs, rozpisany przez ministerjum Oświaty. Uśmiechał mu się srebrny medal. Nazwiska ubiegających się o tę nagrodę miały być przedstawione ministrowi. Sam fakt wzięcia udziału w konkursie będzie życzliwie widziany w wyższych sferach, a posiadacz medalu po uzyskaniu dyplomu mógł się spodziewać otrzymania korzystniejszej posady. Student Razumow w przystępie pychy zapomniał o niebezpieczeństwach, grożących trwałości instytucyj, które rozdają nagrody i posady. Ale przypomniawszy sobie zeszłorocznego medalistę, Razumow, młodzieniec nie mający rodziny, otrzeźwiał, pomiarkował się i uspokoił. Był właśnie z paru innymi studentami u tego kolegi w chwili, gdy ów otrzymał urzędowe zawiadomienie o powodzeniu. Był to spokojny, skromny młodzieniec. „Darujcie“ rzekł z lekkim uśmiechem, biorąc czapkę, „idę kupić wina, ale przedewszystkiem poślę telegram do domu. To się dopiero starzy ucieszą! Całą okolicę sproszą na bibę“.
Razumow pomyślał, że nic w tym rodzaju nie było dla niego na świecie. Jego powodzenie nie ucieszy nikogo. Nie żywił jednak goryczy względem protektora, który nie był prowincjonalnym magnatem, jak to ogólnie przypuszczano. Był to ni mniej ni więcej tylko Książę K —, niegdyś wielki światowiec i ulubieniec salonów, a teraz, gdy dni jego świetności minęły, senator i schorowany podagryk, żyjący zawsze jeszcze wspaniale, ale już w zaciszu domowem. Miał kilkoro dzieci i żonę, równie dumną, jak on sam, arystokratkę.
Przez całe swoje życie raz tylko Razumow zetknął się z Księciem osobiście.
Miało to pozór przypadkowego spotkania w gabinecie adwokata. Przyszedłszy o umówionej godzinie, zastał tam wysokiego, o arystokratycznym wyglądzie pana, z jedwabistemi, siwemi faworytami. Łysy, z chytrą twarzą prawnik zawołał: „Wejdź pan, wejdź, panie Razumow“ z pewną ironiczną serdecznością. Poczem, zwracając się uniżenie do wysokiego pana, rzekł: „Oto mój pupil, Ekscelencjo. Jeden z najbardziej obiecujących studentów na jego wydziale w uniwersytecie Petersburskim“. Ku swemu najwyższemu zdziwieniu Razumow ujrzał białą, kształtną rękę, wyciągającą się ku niemu. Zmieszany, ujął ją zlekka (była miękka i bierna) i jednocześnie usłyszał półłaskawy szept, w którym rozróżnił tylko słowa: „Zadowolony“, „Trwaj“. Ale najbardziej zdumiewającą rzeczą było, że młodzieniec uczuł nagle wyraźny uścisk białej, kształtnej ręki, niby jakiś znak tajemniczy. Doznał tak szczególnego wstrząśnienia, że serce zamarło mu w piersiach. Gdy podniósł oczy, arystokratyczny nieznajomy, odsunąwszy nabok adwokata, skierował się ku drzwiom i wyszedł.
Adwokat czas jakiś porządkował papiery na biurku.
— Wiesz, młodzieńcze, kto to był? — zapytał nagle.
Razumow, który jeszcze nie mógł złapać oddechu, wstrząsnął głową w milczeniu.
— To był Książę K —. Dziwisz się, co on mógł robić w norze takiego biednego szczura prawniczego, jak ja, — co? Tacy wielcy panowie miewają swoje sentymentalne ciekawostki, jak zwykli grzesznicy. Ale gdybym był tobą, Cyrylu Sidorowiczu — ciągnął dalej ze szczególnym naciskiem na tak zwane „otczestwo“ — nie przechwalałbym się tą znajomością. Byłoby to nieroztropnie z twojej strony, Cyrylu Sidorowiczu. O! tak. Mogłoby być nawet niebezpieczne dla twojej przyszłości.
Uszy młodzieńca płonęły jak ogień, w oczach mu pociemniało. „Ten człowiek“, powiedział do siebie. „On“.
Od tej pory Razumow przyzwyczaił się określać w ten sposób w myślach nieznajomego o siwych, jedwabistych faworytach. Od tej pory również, przechodząc arystokratyczną dzielnicę, przyglądał się z zajęciem wspaniałym powozom i zaprzęgom z liberją Księcia K — na koźle. Raz zobaczył Księżnę, wysiadającą z karety i wchodzącą do sklepu w towarzystwie dwóch dziewczynek, z których jedna była o głowę wyższa od drugiej. Ich jasne włosy spadały luźno na plecy według angielskiej mody; obie miały błękitne, roześmiane oczy, jednakowe płaszczyki, mufki i futrzane czapeczki, a policzki ich i noski były zaróżowione od mrozu. Przeszły chodnik wpoprzek, tuż koło Razumowa, on zaś poszedł dalej, uśmiechając się zlekka do siebie. „Jego“ córki, podobne do „Niego“. Młodzieniec czuł szczególną życzliwość dla tych dziewczynek, które nigdy o jego istnieniu wiedzieć nie będą. Niezadługo wyjdą zamąż za jakichś generałów lub kamerherrów i będą mieć zkolei dzieci, które może kiedyś usłyszą o nim, jako o sławnym, starym profesorze, dekorowanym, może tajnym radcą, jednej ze sław Rosji — niczem więcej!
Ale sławny profesor jest kimś. Dystynkcja przeistoczy etykietę „Razumow“ w szanowane powszechnie imię. Nie było nic dziwnego w pragnieniu studenta Razumowa, ażeby się odznaczyć. Prawdziwem życiem człowieka jest to, jakiem go darzą w myślach swoich ludzie powodowani naturalną miłością lub szacunkiem.
Wracając do domu w dzień zamachu na pana de P —, Razumow postanowił wziąć się do pracy dla uzyskania srebrnego medalu.
Wstępując zwolna na czwarte piętro po ciemnych, brudnych schodach domu, w którym mieszkał, był pełen wiary w powodzenie. Nazwisko medalisty będzie ogłoszone w gazetach w dzień Nowego Roku. I na myśl, że „On“ prawdopodobnie je przeczyta, Razumow aż przystanął na schodach, poczem poszedł dalej, uśmiechając się zlekka z własnego wzruszenia.
— Et, głupstwo — pomyślał wnet, — ale medal to niezła rzecz na początek.
Myśl o pracy w cieple własnego pokoju podziałała na niego przyjemnie i zachęcająco.
— Popracuję ze cztery godziny — pomyślał.
Ale zaledwie zamknął za sobą drzwi, osłupiał. Pod piecem, połyskującym w pomroce białemi kaflami, stała jakaś czarna postać w długich butach i karakułowej czapce na głowie. Miała wygląd gibki i męski. Razumow był zmieszany w najwyższym stopniu. Dopiero gdy postać, postąpiwszy ku niemu parę kroków, spytała spokojnym, poważnym głosem, czy drzwi od sieni zamknięte, odzyskał mowę.
— Haldin!… Wiktor Wiktorowicz!… To wy? Tak; drzwi od sieni zamknięte. Ale doprawdy, nie spodziewałem się zastać was tutaj.
Wiktor Haldin, jeden z najstarszych wiekiem studentów, nie odznaczał się gorliwością w naukach. Na wykładach prawie go nie widywano i u władz miał złą opinję, jako „duch niespokojny“. Cieszył się jednak ogromnem uznaniem kolegów. Razumow nie żył z nim nigdy blisko. Spotykali się czasem na zebraniach koleżeńskich w mieszkaniach innych studentów. Raz nawet posprzeczali się ze sobą na punkcie zasad podstawowych, tak drogich krewkim umysłom młodości.
Razumow byłby wolał, żeby Haldin wybrał inną porę do przyjścia na pogawędkę. Czuł się w tak dobrem usposobieniu do konkursowej pracy! Ale ponieważ Haldina nie można się było pozbyć tak łatwo jak pierwszego lepszego, Razumow, siląc się na gościnność, poprosił go, by usiadł, i poczęstował papierosem.
— Cyrylu Sidorowiczu — rzekł tamten, zrzucając czapkę karakułową, — nie jesteśmy może z jednego obozu. Twoje pojęcia są bardziej filozoficzne. Jesteś małomówny, ale nie spotkałem takiego, co śmiałby wątpić w szlachetność twoich uczuć. Masz charakter stały, a takie charaktery nie mogą istnieć bez odwagi.
Słowa pochlebiły Razumowowi i zaczął szeptać z zawstydzeniem, że bardzo go cieszy to dobre mniemanie Haldina, gdy ten podniósł rękę.
— Mówiłem to sobie — ciągnął dalej, — gdym rozmyślał o mojem położeniu, ukryty w składzie drzewa nad rzeką. „To silny charakter ten młodzieniec“, powiedziałem sobie, „on duszy na wiatr nie rzuca“. Twoja wstrzemięźliwość zachwycała mnie zawsze, Cyrylu Sidorowiczu. Więc usiłowałem przypomnieć sobie twój adres. I patrz — co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Stróż tego domu rozmawiał właśnie z jakimś sankarzem po drugiej stronie ulicy, gdym wchodził. Nie spotkałem na schodach żywej duszy. A gdym już znalazł się na czwartem piętrze, zobaczyłem gospodynię, wychodzącą z twego pokoju. Nie widziała mnie. Przeszła sień i skierowała się do swoich drzwi, a ja wtedy wsunąłem się niepostrzeżenie i czekam tu od dwóch godzin, spodziewając się twego powrotu lada chwila.
Razumow słuchał ze zdumieniem, ale nim zdążył otworzyć usta, Haldin dodał, wymawiając każdy wyraz powoli:
— To ja wyprawiłem dziś rano pana de P — na tamten świat.
Razumow powstrzymał okrzyk zgrozy. Poczucie, iż życie jego zwichnęło się całkowicie przez zetknięcie z taką zbrodnią, znalazło wyraz w wewnętrznym, nawpół sarkastycznym wykrzykniku:
— Otóż i po moim srebrnym medalu!
Haldin, poczekawszy chwilę, ciągnął dalej:
— Nic nie mówisz, Cyrylu Sidorowiczu! Rozumiem twoje milczenie. Oczywiście, nie mogę się spodziewać, abyś z twoim angielskim chłodem rzucił mi się na szyję. Ale mniejsza o twoje zachowanie. Masz dość serca, by obiły się o nie jęki i zgrzytanie zębów, jakie ten człowiek wywoływał w całym kraju. To starczyło, aby przygłuszyć wszelkie nadzieje filozoficzne. On niszczył młode latorośle. Trzeba było temu kres położyć. To był człowiek niebezpieczny — człowiek przekonań. Jeszcze trzy lata jego działalności, a bylibyśmy się cofnęli o pięćdziesiąt lat niewoli — a ile dusz straconych, ile zmarnowanych istnień przez ten czas.
Jego urywany, pewny siebie głos stracił nagle dźwięk i Haldin dodał tępo:
— Tak bracie. Zabiłem go. Ciężka to była robota!
Razumow opadł na krzesło. Spodziewał się, że gromada policjantów wtargnie tu lada chwila. Toż ich tam tysiące już biega po mieście, szukając tego człowieka, który chodzi tam i napowrót po jego pokoju. A Haldin mówił dalej miarowym, spokojnym głosem. Raz po raz wykonywał jakiś ruch ręką zwolna, bez podniecenia. Opowiedział Razumowowi, jak od roku już rozmyślał nad tem, tygodnie całe jednej nocy nie przespał, jak należy. On i „drugi“ otrzymali wiadomość o zamiarach ministra późnym wieczorem poprzedniego dnia, od „pewnej osoby“. On i ten „drugi“ przygotowali swoje „maszyny“ i postanowili nie zmrużyć oka dopóki „czyn“ nie zostanie spełniony. Wałęsali się więc po ulicach wśród padającego śniegu z „maszynami“, nie zamieniając słowa przez całą noc. Gdy przypadkiem spotykali patrol policyjny, brali się pod ręce i udawali pijanych chłopów, zataczając się i bełkocząc ochrypłemi, pijackiemi głosami. Poza temi dziwacznemi wybrykami milczeli, chodząc bezustannie. Plany ich były omówione poprzednio. O świcie udali się na miejsce, gdzie, jak wiedzieli, sanki musiały przejeżdżać. Gdy je spostrzegli, pożegnali się jakiemiś krótkiemi słowami i rozeszli. „Tamten“ pozostał na chodniku, Haldin zajął stanowisko trochę dalej na ulicy.
Rzuciwszy „maszynę“, uciekł, ale wnet dogonił go tłum, biegnący w panicznym strachu po drugim wybuchu. Byli nieprzytomni z trwogi. Parokrotnie rzucono Haldinem jak piłką. Zwolnił kroku i dozwolił się wyminąć, poczem skręcił na lewo w jakąś wąską uliczkę. Był sam.
Zdumiewała go łatwość, z jaką mu się to wszystko powiodło. Czyn był spełniony. Zaledwie mógł w to uwierzyć. Ogarnęło go tak nieprzeparte znużenie, że byłby się położył na bruku i usnął. Ale to minęło szybko. Zaczął iść prędzej, kierując się w ubogą dzielnicę miasta, gdzie mieszkał Ziemianicz.
Ziemianicz, jak wymiarkował Razumow, był miejskim chłopem, któremu się powodziło; trudnił się wynajmowaniem sanek i koni. Haldin przerwał opowiadanie i wykrzyknął:
— O! to typ! Dzielna dusza! Najlepszy woźnica w Petersburgu. I ma taką trójkę!... O! to człowiek!
Ów Ziemianicz zobowiązał się zawieźć bezpiecznie jedną lub dwie osoby każdego czasu na jedną z pomniejszych stacyjek kolei południowej. Ale nie było czasu uprzedzić go o tem poprzedniego wieczoru. Zazwyczaj można go było zastać w lichej szynkowni za rogatkami. Gdy jednak Haldin przyszedł tam, Ziemianicza nie było i spodziewano się go dopiero wieczorem. Haldin więc zaczął błąkać się po mieście.
Ujrzawszy otwartą bramę jakiegoś składu drzewa, wszedł, by znaleźć osłonę od wiatru, który dął po pustej, szerokiej jezdni. Wielkie, kwadratowe sągi porąbanego drzewa, zawiane śniegiem, wyglądały jak wiejskie chaty. Zpoczątku, stróż, który odkrył Haldina, przykucniętego pośród nich, rozmawiał z nim przyjaźnie. Był to suchy staruszek w dwóch podartych wojskowych mundurach; jego pomarszczona, drobna twarz, podwiązana brudną, czerwoną chustką, wyglądała komicznie. Nagle zasępił się i ni stąd, ni zowąd zaczął wrzeszczeć:
— Czego się tu włóczysz, przybłędo jakiś! Znamy się na takich ptaszkach. Chłop młody i zdrów, będzie mi się tu wylegiwał. I nawet pijany nie jesteś. Czego tu chcesz? Nie strasz nas. Wynoś się stąd. Źle ci z oczu patrzy.
Haldin zatrzymał się przed siedzącym nieruchomo Razumowem. Było coś nieopisanie śmiałego, niemal wyzywającego w jego gibkiej postaci i białem czole, nad którem jasne włosy jeżyły się bujnie.
— Nie podobały mu się moje oczy — rzekł. — I oto... jestem tutaj.
Razumow zdobył się z wysiłkiem na spokój.
— Wybaczcie, Wiktorze Wiktorowiczu. My się tak mało znamy. Nie pojmuję, dlaczego wy do mnie...
— Kwestja zaufania — rzekł Haldin.
Te słowa zamknęły wargi Razumowa, jak gdyby jakaś ręka położyła mu się na ustach. Mózg jego kipiał warem argumentów.
— I oto... jesteś tutaj — zamruczał przez zęby.
Tamten nie zauważył tonu złości. Nie podejrzewał jej nawet.
— Tak. I nikt nie wie, że tu jestem. A gdyby mnie schwytano, jesteście ostatnią osobą, którą możnaby podejrzewać! Jak widzisz, to jest dodatnia strona sprawy. Zresztą, mówiąc do człowieka wyższego umysłu, jak ty, mogę być szczerym. Przyszło mi na myśl, że ty — — ty nie masz nikogo z bliskich, żadnych węzłów rodzinnych, że w najgorszym razie, gdyby się to wydało, niktby na tem nie cierpiał. Dość już było w Rosji zrujnowanych ognisk domowych. Ale nie wyobrażam sobie, jakim sposobem dowiedzianoby się, żem był w twojem mieszkaniu. Jeżeli mnie złapią, potrafię milczeć bez względu na to, co im się będzie podobało wyprawiać ze mną — dodał posępnie.
Zaczął znów chodzić po pokoju, podczas gdy Razumow siedział wciąż jak zmiażdżony.
— Pomyślałeś, że ja — — wykrztusił, dławiąc się oburzeniem.
— Tak, Razumowie. Tak, bracie. Kiedyś i ty pomożesz nam budować. Uważasz mnie teraz za terrorystę, za burzyciela tego co jest. Ale pomyśl, że istotnymi burzycielami są ci, którzy niszczą ducha postępu i prawdy, nie zaś mściciele, którzy tylko zabijają ciała prześladowców ludzkiej godności. Tacy ludzie, jak ja, potrzebni są, aby zrobić miejsce dla trzeźwych myślicieli — jak ty. Ha! my wszyscy poświęciliśmy nasze życia; niemniej, radbym się ocalić, jeżeli to możliwe. Nie o moje życie mi chodzi, lecz o możność działania. Nie żyłbym bezczynnie. Oh! nie! Nie sądź mnie błędnie, Razumowie. Ludzie tacy, jak ja, nie rodzą się na kamieniu. A przytem, taki czyn jak dzisiejszy tem bardziej przeraża gnębicieli, jeżeli sprawca zniknie bez śladu. Wtedy siedzą w swoich gabinetach i pałacach, i drżą ze strachu. Otóż wszystko — czego żądam od ciebie — to żebyś mi dopomógł zniknąć. Niewielka to rzecz. Pójdziesz poprostu do Ziemianicza, tam gdzie byłem dziś rano, i powiesz mu: „Ten, kogo znasz, potrzebuje sanek i doskonałych koni. O wpół do pierwszej w nocy niech staną przy siódmej latarni na lewo, licząc od górnego końca Karabelnoj. Gdyby nikt nie wsiadł, niech sanki objadą wkoło i za jakie dziesięć minut niech wrócą na to samo miejsce“.
Razumow dziwił się sam sobie, czemu nie przerwał dotąd tej gadaniny i nie powiedział wręcz temu człowiekowi, żeby sobie poszedł. Byłoż to słabością z jego strony lub czemś innem?
Doszedł do przekonania, że był to zdrowy instynkt. Haldina musiano widzieć. Niepodobieństwem było, żeby ktoś w tłumie nie zauważył człowieka, który rzucił drugą bombę. Haldin miał powierzchowność zwracającą uwagę. Policja do tej pory musi już posiadać jego rysopis. Niebezpieczeństwo rosło z każdą chwilą. Wyprawić go teraz, żeby się znowu wałęsał po ulicach, to go wkońcu schwycą.
Policja wprędce dowie się o nim wszystkiego. Wytężą siły, ażeby odkryć spisek. Każdy, kto miał kiedykolwiek z nim do czynienia, będzie w największem niebezpieczeństwie. Jakieś niebaczne słowo, jakieś same w sobie niewinne drobiazgi będą poczytane za zbrodnie. Razumow przypomniał sobie pewne rzeczy, które sam mówił, inne, których słuchał na zebraniach studenckich. Od tych zebrań niepodobieństwem prawie było uchylać się; koledzy patrzyliby podejrzliwie na takiego studenta.
Razumow widział się zamkniętym w fortecy, nękanym, może nawet brutalizowanym. Widział się zesłanym porządkiem administracyjnym, pozbawionym wszelkiej nadziei i przyszłości. Widział się — w najlepszym razie — pędzącym nędzną egzystencję pod dozorem policji, w dalekiej mieścinie prowincjonalnej, bez przyjaciół, którzyby mu pomagali w potrzebach lub nawet przedsiębrali kroki dla ulżenia jego losowi, jak to się działo z innymi. Inni mieli rodziców, braci, krewnych, znajomych, którzy poruszyliby niebo i ziemię dla ich dobra — on nie miał nikogo. Ci sami sędziowie, którzy go skażą rano, zapomną o jego istnieniu, nim słońce zajdzie.
Widział jak młodość jego marnieje i ginie w nędzy i głodzie, jak siły go opuszczają, jak władze umysłowe topnieją. Widział się snującym po ulicach, złamanym, w lichej odzieży, umierającym bez opieki w jakiejś cuchnącej norze, lub na ohydnem łóżku szpitala rządowego.
Wzdrygnął się. Poczem zstąpił na niego chłodny, gorzki spokój. Tak; tego człowieka nie można puszczać na ulicę, dopóki nie będzie można pozbyć się go z jaką taką szansą ocalenia. To było najlepsze, co można było zrobić. Oczywiście, Razumow czuł, że bezpieczeństwu jego samotnej egzystencji wciąż coś grozić będzie. Wypadki dzisiejszego wieczora zwrócić się mogą przeciwko niemu każdej chwili, dopóki ten człowiek żyć będzie i dopóki trwać będą obecne urządzenia państwowe. Wydały mu się w tej chwili rozsądne i niewzruszone. Tkwiła w nich potęga harmonji i ładu w przeciwieństwie do straszliwej zawieruchy, jaką ten człowiek wniósł tutaj. Nienawidził tego człowieka. Rzekł jednak spokojnie:
— Tak; oczywiście pójdę. Musisz mi udzielić ścisłych wskazówek, a co do reszty, polegaj na mnie.
— Ach! To człowiek. Zrównoważony, chłodny jak ogórek. Prawdziwy Anglik. Skąd ty wziąłeś taką duszę? Niewielu jest takich jak ty. Posłuchaj, bracie. Ludzie mojego pokroju nie zostawiają potomstwa, ale ich dusze nie giną. Żadna dusza nie ginie... Spełnia swoje posłannictwo — inaczej, jakąż wartość miałoby zaparcie się siebie, męczeństwo przekonania, wiara, wszystkie trudy duszy? Co stanie się z moją duszą, gdy umrę, a umrzeć muszę może bardzo niedługo? Nie zginie także. Zrozumiej mnie dobrze, Razumowie. To nie mord — to wojna, wojna. Duch mój wojować będzie w ciele jakiegoś innego Rosjanina, aż wszelki fałsz zniknie ze świata. Dzisiejsza cywilizacja jest fałszywa, ale nowa era zabłyśnie nad Rosją. Ha! nie mówisz nic; niedowierzasz. Szanuję twój sceptycyzm filozoficzny, Razumowie, lecz nie tykaj duszy, tej duszy rosyjskiej, która żyje w nas wszystkich. Ta dusza ma przyszłość. Ma misję do spełnienia, mówię ci; inaczej, czyż ja uczyniłbym tę straszną rzecz.... jak rzeźnik, siejąc śmierć wśród tych wszystkich niewinnych ludzi... ja! ja!... Ja nie zabiłbym muchy!
— Nie tak głośno — ostrzegł Razumow szorstko.
Haldin usiadł nagle, położył głowę na splecionych rękach i wybuchnął płaczem. Płakał w ten sposób długo. W pokoju ściemniło się zupełnie. Razumow, nieruchomy, słuchał tych łkań w ponurem milczeniu. Tamten podniósł głowę, wstał i wysiłkiem woli opanował głos.
— Tak, ludzie tacy jak ja potomków nie zostawiają — powtórzył zcicha. — Ale ja mam siostrę. Mieszka z moją starą matką. Namówiłem je w tym roku, żeby wyjechały zagranicę — dzięki Bogu. Niezłe dziewczę ta moja siostrzyczka. Ma takie ufne oczy, jak chyba żadna istota ludzka, chodząca po tej ziemi. Mam nadzieję, że pójdzie dobrze zamąż. Będzie miała dzieci — synów może. Spójrz na mnie. Mój ojciec był urzędnikiem państwowym na prowincji. Miał także wioskę. Prosty sługa Boży... prawdziwy Rosjanin na swój sposób. Wcielenie posłuszeństwa. Ale jam się w niego nie wdał. Mówią, że jestem podobny do najstarszego brata mojej matki, oficera. Rozstrzelali go w 28 roku. Za Mikołaja, wiesz... Przecież ci powiedziałem, że to jest wojna, wojna. Ale, o Boże sprawiedliwości! Jakaż to ciężka praca!
Razumow, siedząc na krześle, z głową opartą na ręku, przemówił, jak gdyby z dna otchłani:
— Wierzysz w Boga, Haldinie?
— Czepiasz się słów, wydartych komuś z duszy. Co cię to obchodzi? Jaki to Anglik powiedział: „Jest Boska dusza w rzeczach“. Niech to djabli porwą! Nie mogę sobie przypomnieć. Ale powiedział prawdę. Gdy przyjdzie wasz dzień, myśliciele, nie zapominajcie o tem co jest boskiego w duszy Rosjanina. Tem czemś jest rezygnacja. Szanujcie to w waszym intelektualnym rozpędzie, nie psujcie waszą pyszną mądrością tego, co ta dusza ma do powiedzenia światu. Mówię do ciebie jak człowiek, mający powróz na szyi. Kim — myślisz — jestem? Istotą zbuntowaną? Nie. To wy, myśliciele, żyjecie w ciągłym buncie. Ja jestem jednym ze zrezygnowanych. Gdy konieczność tej ciężkiej roboty przyszła na mnie i gdy zrozumiałem, że to musi być zrobione, cóż uczyniłem? Czym się pysznił moim zamiarem? Czym się nim rozkoszował? Czym próbował ważyć jego wartość i skutki? Nie. Byłem zrezygnowany. Powiedziałem sobie: „Dziej się wola Boża“.
Rzucił się na łóżko Razumowa w całej swej długości i, zasłoniwszy oczy odwróconemi nazewnątrz dłońmi, pozostał tak doskonale nieruchomy i milczący. Nawet nie można było dosłyszeć, że oddycha. Grobowa cisza panowała w pokoju nieprzerwanie, aż w pomroce Razumow rzekł ponuro:
— Haldinie!
— Co? — odpowiedział tamten natychmiast, zgoła już niewidzialny na łóżku, gdzie leżał bez najmniejszego poruszenia.
— Czy nie czas na mnie?
— Tak, bracie — dał się słyszeć, leżąc wciąż na łóżku w ciemności; jak gdyby mówił przez sen. — Przyszedł czas wystawienia losu na próbę.
Umilkł, poczem dał kilka zwięzłych, jasnych wskazówek wciąż tym samym, bezbarwnym głosem człowieka uśpionego. Razumow gotował się do wyjścia bez słowa odpowiedzi. Gdy opuszczał pokój, głos z łóżka rzekł za nim:
— Idź z Bogiem, ty milcząca duszo.
W sieni Razumow, idąc po cichu, zamknął drzwi i włożył klucz do kieszeni.

II

Słowa i wypadki tego wieczora musiały wyżłobić się stalowym rylcem w mózgu Razumowa, skoro mógł je spisać z taką dokładnością w wiele miesięcy potem.
Opis myśli, jakie opadły go na ulicy, jest nawet bardziej drobiazgowy i obfity. Rzec można, że nawał myśli rzucił się na niego z większą siłą, ponieważ umysłowe jego władze wydobyły się z pod przytłaczającej je obecności Haldina, przerażającej obecności wielkiej zbrodni i władnej siły wielkiego fanatyzmu. Przeglądając kartki dziennika Razumowa, uznaję, że „nawał myśli“ nie jest odpowiedniem określeniem.
Odpowiedniejszem określeniem byłoby: zamęt myśli, — wierne odbicie stanu jego uczuć. Myśli samych w sobie było mało, były, jak myśli większości istot ludzkich, nieliczne i proste — ale nie dadzą się tutaj odtworzyć we wszystkich swych powtarzających się wykrzyknikach, z których tworzył się nieskończony, męczący zamęt, gdyż droga była długa.
Jeżeli myśli te wydać się mogą czytelnikowi Zachodu czemś zgoła gorszącem, przesadzonem, lub nawet niewłaściwem, to należy pamiętać, iż co do pierwszego może to być wynikiem niedostatecznej umiejętności mego opowiadania. Co się zaś tyczy reszty, to zauważę tu jedynie, że działo się to nie w Europie Zachodniej.
Być może, iż narody kształtowały swoje rządy, ale i rządy odpłaciły im tą samą monetą. Jest rzeczą nie do pomyślenia, żeby młody Anglik znalazł się w położeniu Razumowa. A skoro tak jest, daremnem byłoby wyobrażać sobie, coby myślał w podobnej sytuacji. Jedynie trafnem może tu być przypuszczenie, iż nie myślałby tak, jak myślał Razumow w tym przełomowym momencie swego losu. Anglik nie miałby dziedzicznej i osobistej świadomości środków, jakiemi historyczna autokracja zwalcza wszelkie ideje, strzeże swej władzy i broni swego istnienia. Byłby mógł, przez jakiś wybryk wyobraźni, przypuścić, iż wtrącą go samowolnie do więzienia, ale chyba w malignie (a może nawet i nie wtedy) przyszłoby mu do głowy, że go będą siec rózgami, i że taki sposób badania lub kary jest wogóle dopuszczalny.
Jest to tylko pierwotny i niejako namacalny przykład różnicy warunków, w jakich rozwija się myśl Zachodu. Nie wiem, czy to niebezpieczeństwo przedstawiło się specjalnie Razumowowi, ale bezwątpienia odegrało nieświadomie rolę w ogólnym zamęcie trwogi, jaki go ogarnął. Dokładnie natomiast, jak to było wykazane, zdawał sobie sprawę z subtelniejszych sposobów, jakiemi despotyczny rząd może unicestwić jednostkę. Proste wydalenie z uniwersytetu (najłagodniejsza kara, jaka go spotkać mogła), przy niemożliwości prowadzenia dalszych studjów gdzie indziej, wystarczało, aby zniweczyć całą przyszłość młodzieńca, który jedynie własnemi uzdolnieniami mógł sobie wywalczyć miejsce w świecie. Był Rosjaninem, więc dla niego, być w coś zawikłanym znaczyło to samo, co zepchnięcie w najniższe głębie społeczne, pomiędzy nędzarzy i wydziedziczonych — nocne ptaki stolicy.
Należy tu również wziąć pod uwagę — aby zrozumieć bieg myśli Razumowa — jego wyjątkowe stosunki rodzinne, a raczej ich brak całkowity. Przypomniał sobie i to także. Toż niedawno uprzytomnił mu to w okrutnie dobitny sposób ten przeklęty Haldin. „Więc dlatego, że nie mam nikogo, to i wszystko inne ma mi być odjęte“, pomyślał z goryczą.
Zdobył się na nowy wysiłek, żeby iść dalej. Wzdłuż jezdni, podobne do jakichś widm, pomykały sanki, brzęcząc w migotliwej białości śnieżycy na tle czarnej nocy. „Bo to jest zbrodnia“, mówił do siebie. „Mord jest mordem“, podniecał się w duchu. Cała moc opuściła go nagle, jak gdyby ją jakaś ręka zabrała. Dzięki jednak potężnemu wysiłkowi woli wróciła, lękał się bowiem, że zemdleje na ulicy i policja go podniesie z kluczem od jego mieszkania w kieszeni. Znajdą tam Haldina i wtedy będzie zgubiony.
Rzecz dziwna, ta obawa dodawała mu sił, by wytrwać aż do końca. Przechodniów było mało. Zrzadka który z nich zjawiał się przed nim nagle i wymijał bezszelestnie, znikając natychmiast w zadymce.
Był już w dzielnicy najuboższej. Tu zauważył jakąś staruszkę, pookręcaną wystrzępionemi chustami. W świetle latarni wyglądała na bezdomną żebraczkę. Szła sobie wolniuteńko poprzez śnieżycę, jak gdyby nie miała się gdzie spieszyć, piastując pod pachą, jak skarb bezcenny, okrągły bochenek czarnego chleba i Razumow, odwracając wzrok, pozazdrościł jej spokoju ducha i pogody losu.
Dla czytelnika opowiadania Razumowa jest rzeczą istotnie zdumiewającą, jak on potrafił iść ciągnącemi się w nieskończoność ulicami po chodnikach, na których stopniowo tworzyły się zaspy śniegu. Ale popychała go myśl o Haldinie, zamkniętym w jego pokoju, i rozpaczliwa chęć pozbycia się jego obecności. Żadne wyrozumowane postanowienie nie brało w tych wysiłkach udziału. To też, gdy dowlókłszy się do owego nędznego szynczku, usłyszał, że woźnicy Ziemianicza niema, osłupiał bezradnie.
Posługacz, rozczochrany młokos w juchtowych butach i różowej koszuli, wykrzyknął, odsłaniając blade dziąsła w głupkowatym uśmiechu, że Ziemianicz wcześnie popołudniu był już „urżnięty“ i poszedł z butelką pod każdą pachą zapewne do swoich koni.
Właściciel nędznej nory, kościsty, niski mężczyzna w luźnym kaftanie sukiennym, spadającym mu do pięt, z rękami za pasem, kiwnął potwierdzająco głową.
Ohydne wyziewy trunków i zjełczałego tłuszczu chwyciły Razumowa za gardło. Grzmotnął w stół pięścią i wrzasnął gwałtownie:
— Łżesz!
Wynędzniałe, nieumyte twarze zwróciły się w jego kierunku. Jakiś łagodnooki obdartus, pijący herbatę przy najbliższym stoliku, przesiadł się dalej. Powstał szmer zdziwienia z podkładem niepokoju. Dał się też słyszeć śmiech i wykrzyknik: „No! No!“ drwiąco-kojący. Posługacz obejrzał się dokoła i oświadczył zebranym:
Barin nie chce wierzyć, że Ziemianicz się upił.
Z najdalszego kąta ochrypły głos, należący do jakiegoś wstrętnie obdartego indywiduum, z twarzą czarną jak morda niedźwiedzia, zamruczał gniewnie:
— Przeklęty „jamszczyk“ złodziei. Po djabła nam ten jego „barin“ tutaj? My tu wszyscy jesteśmy uczciwi ludzie.
Razumow, przygryzając usta do krwi, aby nie wybuchnąć przekleństwem, poszedł za właścicielem spelunki, który, szepnąwszy mu: „Pójdź za mną, batiuszka“ — zaprowadził go do malutkiej nory za drewnianą ladą, skąd dochodził plusk wody. Obdarte, mokre, bezpłciowe stworzenie myło tam szklanki, pochylając się nad drewnianym szaflikiem przy świetle łojowego ogarka.
— Tak, batiuszka — wymówił żałośnie człowiek w długim kaftanie. Miał śmiałą, chytrą twarz i rzadką, siwiejącą brodę. Usiłując zapalić blaszaną latarkę, tulił ją do piersi i ciągle gadał:
Pokaże Ziemianicza barinowi na dowód, że się tu łgarstw nie opowiada. I pokaże go pijanym. Kobieta mu pono wczorajszej nocy uciekła. „Istna czarownica! A chuda. Tfu!“ I splunął. One zawsze od niego uciekały, a ten czort, pomimo że już po sześćdziesiątce, nie mógł się do tego przyzwyczaić. Ale każdy martwi się na swój sposób, a Ziemianicz był głupcem od urodzenia. I zaraz do butelki. „A ktoby tu w naszym kraju bez butelki wytrzymał, powiada. Ot, prawdziwy ruski człowiek. — Prosiak... Niech barin pójdzie ze mną, jeżeli łaska“.
Razumow przeszedł jakąś zaśnieżoną, kwadratową przestrzeń, wtłoczoną pomiędzy wysokie mury o niezliczonej ilości okien. Tu i owdzie mętne, żółte światełko migało wśród czworoboku ciemności. Dom był jakby ulem ludzkiego robactwa, olbrzymim przytułkiem nędzy sterczącym nad krawędzią głodu i rozpaczy.
W rogu podwórka grunt zapadał się raptownie i Razumow, idąc za światłem latarni, wszedł małemi drzwiczkami do jakiejś podziemnej pieczary. W głębi trzy kudłate koniki, przywiązane do kółek, stały nieruchomo ze zwieszonemi łbami, znacząc się niewyraźnie w mętnem świetle latarni. Musiała to być owa sławna trójka, w której Haldin pokładał nadzieję swojej ucieczki. Razumow rozejrzał się lękliwie w mrocznem wnętrzu. Przewodnik jego kopnął nogą w stronę.
— Otóż i on. Ach! gołąbeczek! Prawdziwy ruski człowiek. „Pal djabli smutki“, powiada: „Przynoś butelczynę i zabierz mi swój paskudny kubek z przed oczu“. Ha! ha! ha! Taki to on.
Podniósł latarnię i oświecił postać leżącego człowieka, ubranego jak do wyjścia. Głowa jego ginęła w spiczastej, sukiennej czapie. Z drugiego końca wiązki słomy sterczały nogi w olbrzymich, ciężkich buciskach.
— Zawsze gotów do jazdy — zauważył właściciel szynku. — Prawdziwy ruski jamszczyk. Święty czy djabeł, dzień czy noc, to wszystko jedno dla Ziemianicza, gdy ma serce wolne od troski. „Nie pytam kto jesteś, tylko gdzie chcesz jechać“ powiada. Zawiózłby samego szatana do piekła, poświstując na konie. Wielu takich, których on woził, pobrzękuje dziś kajdanami w Nerczyńskich kopalniach.
Razumow wzdrygnął się.
— Zawołajcie go, obudźcie — wybełkotał.
Szynkarz postawił latarnię, schylił się i potężnem kopnięciem obdarzył śpiącego. Ten otrząsnął się, ale nie zmienił postawy. Za trzeciem kopnięciem zamamrotał coś, pozostał jednak nieruchomy.
Szynkarz odstąpił i westchnął głęboko.
— Sam barin widzi, jak jest. Zrobiliśmy wszystko co się dało.
Podniósł z ziemi latarnię. Dziwaczne, czarne cienie zatańczyły w kręgu światła. Razumowa ogarnęła straszna wściekłość — ślepa wściekłość instynktu samozachowawczego.
— A! podłe bydlę! — ryknął jakimś nieludzkim głosem, aż latarnia podskoczyła i zaczęła drżeć. — Ja cię obudzę! Daj mi... daj!...
Rozejrzał się dziko dokoła, porwał widły stajenne i, rzuciwszy się na bezwładne ciało, począł je walić, wydając niezrozumiałe okrzyki. Po pewnym czasie krzyki jego ustały, i w ciszy i pomroce podobnej do piwnicy stajni rozlegał się jedynie odgłos ciosów. Razumow okładał Ziemianicza z niepohamowaną wściekłością nawałą razów, które dźwięczały jak odgłosy cepów. Poza gwałtownemi ruchami Razumowa nic nie drgnęło; ani grzmocony człowiek, ani podobne do szprych cienie na ścianach. I tylko słyszało się uderzenia. Było coś niesamowitego w tej scenie.
Nagle rozległ się trzask. Widły pękły i złamana ich połowa poleciała w ciemność daleko poza światło. W tej samej chwili Ziemianicz usiadł. Na ten widok Razumow znieruchomiał, jak człowiek z latarnią, tylko piersi jego chwytały ciężko powietrze, jak gdyby miały pęknąć.
Jakieś tępe poczucie bólu musiało przeniknąć poprzez kojącą noc pijaństwa, która otulała tę „jasną, rosyjską duszę“, wychwalaną z takim zapałem przez Haldina. Ale jasnem było, że Ziemianicz nic nie widzi. Źrenice jego zamigotały biało w świetle latarni i zgasły. Przez chwilę siedział z zamkniętemi oczyma, jak gdyby nad czemś z trudem rozmyślając, poczem osunął się zwolna na bok, nie wydawszy najlżejszego dźwięku. Tylko słoma zachrzęściła trochę. Razumow wpatrywał się w niego błędnie, walcząc o możność oddechu. Po chwili usłyszał lekkie chrapanie.
Cisnął złamaną część wideł, która mu w ręku została, i wyszedł spiesznie wielkiemi krokami, nie obejrzawszy się za siebie ani razu.
Uszedłszy w ten sposób jakie pięćdziesiąt yardów, natknął się na zaspę śnieżną i zapadł w nią po kolana.
To go oprzytomniło i gdy się rozejrzał, spostrzegł, że zmylił drogę. Zawrócił więc, ale już wolniejszym krokiem. Gdy mijał dom, z którego wyszedł, pogroził pięścią temu ponuremu schronisku zbrodni i nędzy, wznoszącemu swój złowrogi ogrom na białym gruncie. Miało wygląd zadumany. Razumow ze zniechęceniem spuścił rękę wzdłuż ciała.
Namiętne poddanie się rozpaczy i namiętne pragnienie pociechy ze strony Ziemianicza zawiodło go. Otóż to był lud. Prawdziwy ruski człowiek! Razumow był rad, że zbił to bydlę, tę „jasną duszę“ tamtego. Tacy to oni byli: lud i zapaleniec. Pomiędzy tymi dwoma, on, Razumow, zginie! Pomiędzy pijaństwem chłopa niezdolnego do czynu, a marzycielskiem upojeniem idealisty, niezdolnego do trzeźwej oceny porządku rzeczy i istotnego charakteru ludzi. Był to rodzaj straszliwej dziecinady. Ale nad dziećmi jest władza. „Ach! bat! bat! Twarda ręka!“ myślał Razumow i łaknął władzy, żeby mógł karać i niszczyć.
Cieszył się, że wygrzmocił to bydlę. Fizyczny wysiłek pozostawił mu jednak przyjemne ciepło. Duchowy niepokój uśmierzył się również, jak gdyby całe rozgorączkowanie wyszło z niego w gwałtownym, zewnętrznym wybuchu. Pozostała mu tylko świadomość straszliwego niebezpieczeństwa i poczucie mocnej, nienasyconej nienawiści.
Szedł coraz wolniej. Istotnie, zważywszy, jaki to gość oczekiwał go w domu, nie można się było dziwić, że się ociągał z powrotem. Było to tak, jak gdyby przygarnął zaraźliwą chorobę, która go może nie uśmierci, ale odbierze wszystko, dla czego żyć warto, i świat zamieni w piekło.
Cóż on tam robił teraz? Leżał na łóżku jak umarły, odwróconemi dłońmi zasłaniając oczy. Razumow ujrzał jak na jawie Haldina na swem łóżku, z głową wtłoczoną w białą poduszkę, nogi w długich butach i sterczące do góry stopy. I w przystępie wściekłości powiedział sobie: „Zabiję go, gdy wrócę do domu“. Ale wiedział bardzo dobrze, że się to nanic nie zdało. Trup zawieszony u szyi będzie dlań taką samą zgubą, jak człowiek żyjący. Tu tylko zupełne unicestwienie mogło coś pomóc. A to było niemożebne. Więc cóż? Popełnić samobójstwo, żeby uniknąć tej klęski?
Rozpacz Razumowa była zbyt przepojona nienawiścią, ażeby mógł przyjąć takie wyjście.
A jednak prawdziwa rozpacz — nie mniej — ogarniała go na myśl, że będzie zmuszony przebywać z Haldinem nieokreśloną ilość dni w śmiertelnej trwodze za lada szelestem. Ale może, gdy się Haldin dowie, że „jasna dusza“ Ziemianicza uległa zaćmieniu pijaństwa, uniesie swą przeklętą rezygnację gdzie indziej. Jednak to nie było prawdopodobne.
Razumow pomyślał: „Mam być zmiażdżony i nie mogę nawet uciec“. Inni mieli gdzieś jakiś kącik ziemi, jakiś domek na prowincji, kędy mieli prawo zanieść swe troski. Jakieś materjalne schronienie. On nie miał nic. Nie miał nawet moralnego schronienia — schronienia zaufania. Do kogóż pójdzie z tą opowieścią w tym wielkim, wielkim kraju?
Razumow tupnął nogą i pod miękkim dywanem śniegu uczuł twardy grunt Rosji, martwy, zimny, nieporuszony, jak ponura, tragiczna macierz pod całunem — uczuł grunt ojczysty, swój własny, bez domowego ogniska, bez jednego serca!
Podniósł oczy wgórę i zdumiał. Śnieg przestał padać i teraz, jakby cudem, zobaczył nad głową czyste, czarne niebo północnej zimy, wyiskrzone wspaniale gwiazdami. Był to baldachim, godny nieskazitelnej białości śniegów. Razumow doznał niemal fizycznego wrażenia bezkresnej przestrzeni i niezliczonej ilości miljonów gwiazd.
Wyczuł to z wrażliwością Rosjanina, zrodzonego do dziedzictwa przestrzeni i liczb. Pod wspaniałym bezmiarem nieba śnieg pokrywał nieskończone lasy, zamarzłe rzeki, równiny olbrzymiego kraju, zacierając kopce graniczne, nierówności gruntu, niwelując wszystko swą jednostajną białością, czyniąc zeń potworną, pustą kartę, czekającą, by na niej spisano jakąś niepojętą historję. Śnieg pokrywał ten bierny kraj, wraz z jego niezliczonemi gromadami mieszkańców, podobnych do Ziemianicza, i garstką wichrzycieli, podobnych do Haldina — mordujących bezmyślnie.
Był to rodzaj uświęconej martwoty, Razumow uczuł dla niej szacunek. Głos wewnętrzny wołał do niego: „Nie dotykaj jej“. Była to rękojmia trwania bezpieczeństwa, podczas gdy praca dojrzewającego przeznaczenia szła dalej — praca nie rewolucji z jej namiętną lekkomyślnością działania i zmiennym porywem — lecz pokoju. Martwocie tej potrzebna była nie zawierucha sprzecznych pożądań ludu, lecz wola silna i jedna; potrzebny jej był nie gwar licznych głosów, ale człowiek — mocny i jeden!
Razumow stanął na punkcie nawrócenia. Oczarowało go jego zbliżanie się, jego przepotężna logika. Bo bieg myśli nie jest nigdy fałszywy. Fałsz leży daleko na dnie życiowych potrzeb, w tajemnych trwogach i nawpół ukształtowanych ambicjach, w tajemnej ufności, połączonej z tajemnem niedowierzaniem sobie samym, w umiłowaniu nadziei i w obawie niepewnego jutra.
W Rosji, krainie widmowych idej i bezcielesnych aspiracyj, wiele dzielnych umysłów zwróciło się po daremnych, nieustannych starciach ku jedynemu, historycznemu faktowi. Zwróciły się do autokracji po spokój swego patrjotycznego sumienia, jak znużony niedowiarek zwraca się ku wierze ojców po błogosławieństwo duchowego odpoczynku. I podobnie jak inni Rosjanie przed nim, Razumow w rozterce z sobą samym uczuł dotknięcie łaski na czole.
— Haldin dąży do rozkładu — myślał, zaczynając iść znowu. — Czemże on jest ze swojem oburzeniem, ze swą gadaniną o niewoli, o sprawiedliwości Bożej? Wszystko to jest rozkładem. Lepiej niech tysiące cierpią, niżby cały naród stał się rozczłonkowaną całością, bezradną jak pył na wietrze. Obskurantyzm lepszy jest niż światło pochodni pożarnych. Ziarno kiełkuje po ciemku. Z czarnej roli wydobywa się doskonała roślina. Ale wybuchy wulkaniczne są jałowe i niszczą płodny grunt. I mamże ja, który kocham mój kraj — który to tylko mam do kochania i w tem tylko mogę pokładać wiarę — mamże dopuścić, by ten zagorzały fanatyk zniweczył moją przyszłość, może moją użyteczność dla kraju?
Łaska wstąpiła w Razumowa. Uwierzył teraz w człowieka, który przyjdzie w oznaczonym czasie.
Czemże jest tron? Kilku kawałkami drzewa, obitemi aksamitem. Ale tron jest również siedliskiem władzy. Forma rządu — to kształt narzędzia — to instrument. Ale dwadzieścia tysięcy pęcherzy, wzdętych najwznioślejszemi uczuciami i obijających się wzajemnie o siebie w powietrzu są tylko nędzną zawadą w przestrzeni, nie posiadając żadnej władzy, żadnej woli, nie mając nic do dania.
Szedł tak dalej, nie zważając na drogę, rozprawiając z samym sobą, z niezwykłą obfitością i łatwością słów. Zazwyczaj przychodziły mu one z trudem, po sumiennem i uciążliwem poszukiwaniu. Jakaś siła wyższa natchnęła go potokiem niezbitych argumentów, podobnie jak pewni nawróceni grzesznicy stają się zniewalająco wymowni.
Ogarnęło go jakieś surowe rozradowanie.
„Czemże są posępnie mętne rojenia tego zapaleńca w porównaniu z trzeźwem pojęciem mego umysłu?“ mówił do siebie. „Alboż to nie mój kraj? Alboż nie mam czterdziestu miljonów braci?“ zapytywał siebie, bezsprzecznie zwycięski w milczeniu własnych piersi. I to straszliwe lanie, jakie sprawił bezwładnemu Ziemianiczowi, wydało mu się widomym znakiem ścisłego związku, rozrzewniająco surową koniecznością bratniej miłości. „Nie, jeśli mam cierpieć, niechże przynajmniej cierpię za moje przekonania, nie za zbrodnię, którą mój rozum — mój chłodny, wyższy umysł — potępia“.
Na chwilę przestał myśleć. Cisza w jego piersiach była zupełna. Ale ogarnął go jakiś podejrzany niepokój, coś w rodzaju tego, czego możemy doznawać wchodząc w nieoświetlone, obce miejsce — niewyrozumowane uczucie, że coś skoczy na nas w ciemności — bezsensowny lęk niewidzialnego.
Oczywiście, daleko mu było do tego, żeby być zmurszałym reakcjonistą. Nie wszystko było tu najlepszem. Despotyczna biurokracja... nadużycia... zepsucie... i tak dalej. Potrzeba było zdolnych ludzi. Światłych umysłów. Oddanych serc. Ale absolutna władza powinna była zostać — narzędzie gotowe dla owego człowieka — wielkiego autokraty przyszłości. Razumow wierzył w niego. Historyczna logika czyniła go nieuniknionym. Położenie narodu domagało się go: „Cóż innego“, zapytywał siebie z zapałem, „mogłoby pchnąć całą tę masę w jednym kierunku? Nic innego. Nic, tylko jedna czyjaś wola“.
Był przekonany, że poświęcał osobistą tęsknotę za liberalizmem — odrzucając ponętny błąd dla surowej rosyjskiej prawdy. „To jest patrjotyzm“, zauważył w duchu i dodał: „Tu w pół drogi zatrzymać się nie można“. I dorzucił jeszcze: „Nie jestem tchórzem“.
I znów zapanowała śmiertelna cisza w piersi Razumowa. Szedł ze zwieszoną głową, nie ustępując z drogi nikomu. Szedł zwolna, a powracające myśli przemawiały do niego z uroczystą powolnością:
„Czemże jest ten Haldin? Czemże ja jestem? Tylko dwoma ziarnkami piasku. Ale olbrzymia góra powstaje z takich nic nie znaczących ziarnek. A śmierć jednego człowieka lub wielu ludzi to drobnostka. Jednak zwalczamy zarazę. Alboż ja pragnę jego śmierci? Bynajmniej. Ocaliłbym go, gdybym mógł. Ale tego nikt nie dokaże. To uschnięty członek, który trzeba odciąć. Jeśli mam zginąć przez niego, niechże przynajmniej nie ginę z nim, związany wbrew mojej woli z jego ponurem warjactwem, które nie rozumie ani ludzi, ani rzeczy. Czemu mam zostawiać po sobie mylną pamięć!“
Przemknęło mu przez myśl, że niema na świecie nikogo, ktoby dbał o to, jaką on pamięć po sobie zostawi. Lecz natychmiast wykrzyknął w duchu:
„Zginąć marnie dla fałszu!... Co za nędzny los“.
Znajdował się teraz w bardziej ożywionej części miasta. Nie zauważył zderzenia się dwojga sanek tuż przy zakręcie. Woźnica jednych z nich wrzasnął płaczliwie na drugiego:
„Ach! ty podły łotrze!“
Ten ochrypły wrzask, wpadający w samo ucho Razumowa, zmącił bieg jego myśli. Wstrząsnął niecierpliwie głową i szedł dalej, patrząc wprost przed siebie. Nagle na śniegu, wpoprzek chodnika, zobaczył Haldina. Leżał nawznak, trochę z boku, jakby umyślnie wybrał sobie to miejsce, leżał wyraźny, rzeczywisty, z odwróconemi dłońmi na oczach, w bronzowym, obcisłym paltocie i długich butach. Śnieg dokoła niego nie był podeptany.
Halucynacja była tak niemal dotykalną, że Razumow mimo woli sięgnął do kieszeni, by się upewnić, że jest tam klucz od pokoju. Lecz powściągnął się i skrzywił usta pogardliwie. Zrozumiał. Myślał z takiem natężeniem o tej postaci, leżącej tam, na jego łóżku, że to wywołało owo nadzwyczajne złudzenie wzrokowe. Razumow ocenił zjawisko spokojnie. Ze skupioną twarzą, nie zmieniając chodu i patrząc w dal poza widziadło, przeszedł po niem, doznawszy jedynie lekkiego ściśnienia w piersiach. Następnie odwrócił głowę, aby spojrzeć, i ujrzał tylko świeże ślady stóp swoich na miejscu, gdzie leżały piersi widziadła.
Razumow szedł dalej i po chwili szepnął do siebie ze zdumieniem:
— Zupełnie jak żywy! Zdawał się oddychać! I właśnie tak na mojej drodze! Nadzwyczajne zdarzenie!
Uszedł jeszcze kilka kroków i mruknął przez zaciśnięte zęby:
— Muszę z nim skończyć.
I znowu przez kilkadziesiąt kroków szedł jak w próżni. Otulił się szczelniej płaszczem i nacisnął czapkę na oczy.
— Zdradzić. Wielkie słowo. Cóż to jest zdrada? Mówi się, że człowiek zdradza swój kraj, przyjaciół, kochankę. Musi tu przedewszystkiem istnieć jakiś moralny związek. Człowiek może jedynie zdradzić swoje sumienie. A gdzie tu wchodzi w grę moje sumienie? Jakie węzły wspólnych wierzeń, wspólnych przekonań zmuszają mnie, abym się pozwolił wciągać w przepaść temu fanatycznemu idjocie? Wprost przeciwnie, wszelkie zobowiązania prawdziwej odwagi są po tamtej stronie.
Razumow rozejrzał się dokoła z pod czapki.
— Cóż mi mogą zarzucić przesądy świata? Czym wywoływał jego wynurzenia? Nie! Czy bodaj jednem słowem, jednem spojrzeniem upoważniłem go do przypuszczenia, że przyjmuję jego zaufanie? Nie! Prawda, że zgodziłem się iść do Ziemianicza. No, i poszedłem. I złamałem na nim widły — na tem bydlęciu.
Coś jakby zawirowało w jego głowie, wydobywając na powierzchnię jeden szczególnie jasny wytwór mózgu.
— W każdym razie będzie lepiej — zauważył całkiem odmiennym, myślowym tonem, — jeżeli tę okoliczność zatrzymam przy sobie.
Minął zakręt, wiodący do jego mieszkania, i znalazł się na szerokiej, widnej ulicy. Otwarte były jeszcze niektóre sklepy i wszystkie restauracje, światła padały na chodniki, po których mężczyźni w kosztownych futrach, tu i owdzie w towarzystwie eleganckiej postaci kobiecej, spacerowali swobodnie. Razumow spoglądał na nich z pogardą surowego wyznawcy dla płochego tłumu. To był wielki świat: ci oficerowie, dygnitarze, członkowie Yacht-Clubu. Poranny wypadek podziałał na nich wszystkich. Cóżby rzekli, gdyby wiedzieli, co ten student w płaszczu zamierza uczynić?
— Żaden z nich nie jest zdolny czuć i myśleć tak głęboko jak ja. Wieluż pomiędzy nimi potrafiłoby spełnić czyn przekonania?
Razumow szedł coraz wolniej jasno oświetloną ulicą. Powziął już silne postanowienie. Prawdę mówiąc, trudno to było nazwać postanowieniem. Poprostu uświadomił sobie to, co zamierzał uczynić od początku. A jednak czuł potrzebę czyjejś sankcji.
Z jakiemś bolesnem uczuciem powiedział sobie:
— Chcę, żeby mnie zrozumiano.
Ogarnęło go wszechludzkie pragnienie, w całem swojem głębokiem i melancholijnem znaczeniu — jego, który wśród osiemdziesięciu miljonów rodaków nie miał jednego serca, przed którem mógłby się wywnętrzyć.
O adwokacie nie było co myśleć. Zbyt lekceważył tego podrzędnego krętacza. Nie mógł również otworzyć sumienia przed pierwszym policjantem na rogu. Nie pilno mu też było iść do komisarza cyrkułu, w którym mieszkał. Widywał czasem tego pospolicie wyglądającego osobnika w podniszczonym mundurze, z dymiącym papierosem, przyklejonym do dolnej wargi.
— Prawdopodobnie zacząłby od tego, że mnieby zaaresztował. A w każdym razie narobiłby hałasu — pomyślał Razumow praktycznie.
A taki czyn przekonania musi być spełniony z godnością.
Razumow łaknął rozpaczliwie rady, moralnej podpory. Któż wie dobrze czem jest prawdziwe osamotnienie? — nie wyraz utarty, ale naga, straszliwa rzeczywistość? Nawet dla osamotnionych ma ono maskę na twarzy. Najnędzniejszy wyrzutek tuli w pamięci jakieś wspomnienie lub jakąś złudę. Raz po raz fatalny zbieg okoliczności może na chwilę uchylić zasłonę. Na chwilę tylko. Bo żadna ludzka istota nie mogłaby znieść na stałe widoku moralnego osamotnienia. Doprowadziłoby ją to do obłędu. A Razumow dosięgnął właśnie tego punktu widzenia. Dla uniknięcia go żywił w ciągu całej jednej minuty szalony zamiar, by pobiec do swego mieszkania, paść na kolana przed łóżkiem z wyciągniętą na niem ciemną postacią i wyznać wszystko w namiętnych słowach, które wstrząsnęłyby najgłębszą jaźnią tego człowieka; skończyłoby się to łzami i uściskami, nieopisanem zespoleniem dusz, jakiego świat nigdy dotąd nie widział. To było wzniosłe!
Drżał już i płakał wewnętrznie. Ale uświadomił sobie, że w oczach, któreby przypadkowo na niego padły, wygląda jak spokojny student, który wyszedł na przechadzkę. Zauważył również rzucone z ukosa błyszczące spojrzenie ładnej kobiety z delikatną główką, okrytej aż do stóp włochatemi skórami dzikich zwierząt, niby jakaś wątła pierwotna piękność — spojrzenie, które spoczęło przez chwilę z rodzajem drwiącej tkliwości na tym tak głęboko zadumanym, przystojnym młodzieńcu.
Nagle Razumow stanął. Mignęły mu jakieś siwe wąsy i w jednej chwili ten przelotny widok wywołał w jego pamięci całkowity obraz księcia K—, człowieka, który raz uścisnął mu rękę, jak nikt inny nigdy, lekkim, przeciągłym uściskiem, co był niby tajemny znak, niby wpółmimowolna pieszczota.
I Razumow zdumiał się. Dlaczego nie pomyślał o nim pierwej?
— Senator, dygnitarz, znakomita osobistość. On!
Dziwnie kojące uczucie ogarnęło Razumowa. Kolana zatrzęsły się pod nim zlekka. Ale powściągnął to wzruszenie z nowonarodzoną surowością. Wszelkie roztkliwienie było szkodliwą niedorzecznością. Pośpiesznie wskoczył do sanek i krzyknął na woźnicę:
— Do pałacu K—. Dalej! Jazda! A żywo!
Wystraszony mużyk, zarośnięty po same białka oczu, odpowiedział trwożliwie:
— Słyszę, Wasza Wysoka Wielmożność.
Szczęściem to było dla Razumowa, że książę K— nie należał do ludzi tchórzliwych. W dzień zabójstwa pana de P— nadzwyczajne przygnębienie i trwoga panowały w wysokich sferach urzędowych.
Książę K— siedział sam, smutnie zadumany, w gabinecie, gdy wystraszona służba oznajmiła, że tajemniczy młodzieniec wdarł się przemocą do hallu, nie powiedział ani swego nazwiska ani rodzaju interesu i nie chce ustąpić, dopóki nie zobaczy się prywatnie z Jego Ekscelencją. Książę K— zamiast zamknąć się na klucz i zatelefonować po policję, jakby to na jego miejscu dziewięć dziesiątych dygnitarzy uczyniło tego wieczora, uległ ciekawości i poszedł spokojnie do drzwi gabinetu.
W hallu, w którym frontowe drzwi były otwarte naoścież, poznał odrazu Razumowa, bladego jak śmierć, z pałającemi oczami, otoczonego gromadą zakłopotanych lokajów.
Książę K— stropił się niepomiernie, a nawet oburzył. Ale jakieś uczucie szacunku dla samego siebie nie dozwoliło mu kazać wyrzucić tego młodzieńca nikczemnym sługusom. Niedostrzeżony, cofnął się do swego pokoju i po chwili zadzwonił. Razumow usłyszał w hallu srogo podniesiony, ostry głos, mówiący gdzieś zdaleka:
— Wprowadzić tu tego pana.
Razumow wszedł bez obawy. Czuł się nietykalnym, wywyższonym ponad pospolite, ludzkie sądy. I choć widział, że Książę patrzy na niego z nietajonem niezadowoleniem i nie prosi go siedzieć, jasność jego umysłu, z której dokładnie zdawał sobie sprawę, napełniła go nadzwyczajną pewnością siebie.
W pół godziny ukazali się obaj. Lokaje wstali i dopomogli Księciu, poruszającemu się z trudem na podagrycznych nogach, otulić się w futro. Powóz już czekał naskutek poprzednio wydanego rozkazu. Gdy wielkie, podwójne drzwi otwarły się z trzaskiem, Razumow, który stał w milczeniu, zapatrzony w przestrzeń lecz w wielkiem napięciu wszystkich władz, usłyszał głos Księcia:
— Podaj mi ramię, młodzieńcze.
Pełne spokoju i godności opowiadanie Razumowa i aż nadto widoczna trudność położenia, w jakiem się ten znajdował, wywarły wielkie wrażenie na ruchliwym, powierzchownym umyśle byłego gwardzisty — salonowca, doświadczonego jedynie w miłosnych zabiegach i salonowem powodzeniu. Powiedział mu:
— Nie. Wszystko zważywszy, nie mogę ci wziąć za złe, że się odważyłeś przyjść do mnie z tą opowieścią. To nie jest sprawa dla policyjnych siepaczy. Rzecz to ogromnej wagi... Bądź spokojny. Wyprowadzę cię z tego nadzwyczajnego i tak trudnego położenia.
Poczem Książę wstał i zadzwonił, a Razumow, skłoniwszy się, rzekł z uszanowaniem:
— Zawierzyłem memu instynktowi. Młody człowiek, nie mający nikogo na świecie, zwrócił się w chwili, która wystawiła na próbę jego najgłębsze przekonania polityczne, do znakomitego Rosjanina — to wszystko.
Książę wykrzyknął pospiesznie:
— Zrobiłeś dobrze.
W powozie — była to mała karetka na płozach — Razumow przerwał milczenie lekko drżącym głosem:
— Wdzięczność moja przechodzi najśmielsze moje uczucia.
Nie mógł złapać oddechu, bo uczuł niespodzianie w ciemności przelotne uściśnienie ręki.
— Zrobiłeś dobrze — powtórzył Książę.
Gdy powóz stanął, Książę szepnął Razumowowi, który nie ośmielił się zadać żadnego pytania:
— Dom generała T—.
Pośrodku zaśnieżonej drogi płonęło wielkie ognisko. Kilku kozaków z przerzuconemi przez ramię cuglami grzało się dokoła niego. Dwóch wartowników stało przy drzwiach, żandarmi włóczyli się po wielkim podjeździe, a na przęśle pierwszego piętra dwóch ordynansów wstało i wyprężyło się służbowo.
Zdumiewająca obfitość cieplarnianych roślin w doniczkach zapełniała posadzkę przedpokoju. Wybiegła służba. Jakiś młodzieniec, ubrany po cywilnemu, nadszedł spiesznie; Książę szepnął mu parę słów, on zaś skłonił się nisko, wykrzyknął z przejęciem: „Bezwątpienia! W tej chwili“ i znikł. Książę skinął na Razumowa.
Przeszli kilka recepcyjnych salonów, skąpo oświetlonych; jeden był przygotowany do tańca. Żona Generała odwołała bal. Atmosfera przygnębienia panowała wszędzie. Ale w gabinecie Generała o ciężkich, ciemnych zasłonach, dwóch wielkich biurkach i głębokich fotelach paliły się wszystkie światła. Lokaj zamknął drzwi za gośćmi, a oni czekali.
Na angielskim kominku płonął ogień z węgli; Razumow nigdy dotąd nie widział podobnego ognia. Milczenie w pokoju było jak milczenie grobu; doskonałe, niezmierzone, bo nawet zegar na gzymsie kominka nie cykał. W jednym kącie, na czarnym postumencie, stała w jednej czwartej naturalnej wielkości bronzowa postać biegnącego młodzieniaszka o smukłych kształtach. Książę zauważył stłumionym głosem:
— Spontiniego „Młodość uciekająca“. Zachwycająca!
— Prześliczna! — potwierdził słabo Razumow.
Nic więcej nie rzekli. Książę milczał ze swą pańską miną. Razumow wpatrywał się w bronzowy posążek. Coś go ssało pod piersiami, jak gdyby kąsanie głodu.
Nie odwrócił się, gdy usłyszał jakieś wewnętrzne drzwi, otwierające się w głębi, i szybkie kroki, stłumione na dywanie.
Głos Księcia rozległ się wnet, nabrzmiały podnieceniem:
— Mamy go — ce misérable! Pewien zacny młodzieniec przyszedł do mnie. — Nie! to nie do wiary...
Razumow wstrzymał oddech w piersiach, stojąc przed posążkiem, jakby w oczekiwaniu jakiegoś wybuchu. Za jego plecami głos obcy mu zupełnie wymówił z uprzejmem naleganiem:
Asseyez - vous donc!
Książę niemal wrzasnął:
Mais comprenez-vous, mon cher! L’assassin! Morderca! Mamy go!
Razumow odwrócił się. Gładkie, tłuste policzki Generała opierały się o sztywny kołnierz jego munduru. Musiał już przedtem patrzeć na Razumowa, bo ten ostatni ujrzał blado-niebieskie oczy, utkwione w nim chłodno.
Książę wymownie skinął ręką z fotela:
— To jest ten najzacniejszy młodzieniec, którego sama Opatrzność... Pan Razumow...
Generał przyjął to przedstawienie ściągnięciem brwi na Razumowa, który ani drgnął. Usiadłszy przed biurkiem, General słuchał z zaciśniętemi wargami. Niepodobieństwem było dostrzec jakiegokolwiek śladu wzruszenia na jego twarzy.
Razumow wpatrywał się w jego nieruchomy, mięsisty profil. Ale to trwało tylko chwilę, dopóki Książę nie skończył, a gdy Generał do opatrznościowego młodzieńca zwrócił swą tłustą, nerwową twarz, w jego blado-niebieskich, nieufnych oczach i automatycznym uśmiechu błysnęło jakieś wesołe, niedbałe okrucieństwo. Nie wyraził ani zdziwienia, ani zadowolenia, ani podniecenia, ani też niedowierzania. Nie zdradził żadnego wrażenia. Tylko z wyszukaną grzecznością zauważył, że „ptaszek mógł wyfrunąć, podczas gdy pan Razumow biegał po mieście“.
Razumow postąpił na środek pokoju i rzekł:
— Drzwi są zamknięte, a ja mam klucz w kieszeni.
Poczuł niewysłowiony wstręt do tego człowieka. Przyszło to na niego tak niespodziewanie, że nie zdołał nawet stłumić tego uczucia w dźwięku głosu. Generał popatrzył na niego w zamyśleniu, a Razumow wyszczerzył zęby, co miało naśladować uśmiech.
Wszystko to działo się ponad głową Księcia K—, który siedział w głębokości fotelu, zmęczony i zniecierpliwiony.
— Student nazwiskiem Haldin — rzekł Generał w zamyśleniu.
Razumow przestał szczerzyć zęby.
— Tak się nazywa — rzekł niepotrzebnie podniesionym głosem. — Wiktor Wiktorowicz Haldin, student.
Generał poprawił się zlekka na krześle.
— Jak ubrany? Może pan będzie łaskaw powiedzieć mi?
Razumow opryskliwie opisał ubiór Haldina kilku burkliwemi słowy. Generał wciąż się w niego wpatrywał, poczem, zwracając się do Księcia:
— Nie byliśmy zupełnie bez wskazówek — rzekł po francusku. — Pewna dobra kobieta, która znajdowała się wtedy na ulicy, mniej więcej w ten sposób określiła ubiór człowieka, który rzucił drugą bombę. Zatrzymaliśmy ją w sekretarjacie i kogo tylko schwytano w czerkieskim żupanie, przyprowadzano jej do sprawdzenia. Lecz ona tylko żegnała się i trzęsła głową przecząco. To było nieznośne...
Zwrócił się do Razumowa i rzekł po rosyjsku, z przyjacielską wymówką:
— Weź pan krzesło, panie Razumow — proszę. Dlaczego stoisz?
Razumow usiadł niedbale i patrzył na Generała.
„Ten zezowaty idjota nie ma rozumu“ pomyślał.
Książę zaczął mówić wyniośle:
— Pan Razumow jest młodzieńcem wybitnych zdolności. Leży mi na sercu, żeby jego przyszłość nie była...
— Bezwątpienia — przerwał Generał z lekkiem poruszeniem ręki. — Czy on ma broń przy sobie, jak myślisz, panie Razumow?
Generał mówił łagodnym, melodyjnym głosem. Razumow odpowiedział z ponownem rozdrażnieniem:
— Nie, ale moje brzytwy leżą na stole — więc Generał skinął głową z uznaniem.
— Właśnie.
I, zwracając się do Księcia, objaśniał grzecznie:
— Chcemy schwytać tego ptaszka żywcem. Djabełby mu chyba pomógł, gdyby czegoś nie wyśpiewał, zanim z nim skończymy.
Grobowa cisza pokoju, w którym nawet zegar nie cykał, zapadła po wytwornych modulacjach tych słów straszliwych. Książę, ukryty w fotelu, milczał. Generał niespodzianie wyraził pogląd:
— Wierność dla ustaw, na których spoczywa bezpieczeństwo tronu i narodu, nie jest dziecinną zabawką. My to wiemy mon Prince, et tenez — ciągnął dalej z rodzajem pochlebnej szorstkości — pan Razumow zaczyna to także rozumieć.
Oczy, które zwrócił na Razumowa, zdawały się wyskakiwać z orbit. Ale ten już oswoił się z groteskowym wyglądem Generała.
— Haldin będzie milczał — rzekł z ponurem przekonaniem.
— Zobaczymy — mruknął Generał.
— Jestem tego pewny — ponowił z uporem Razumow. — Taki człowiek, jak on, nigdy nic nie powie... Czy Wasza Ekscelencja sądzi, że mnie tu obawa przywiodła? — dodał gwałtownie. Był gotów obstawać przy tem swojem przekonaniu o Haldinie do ostatka.
— Bezwątpienia, nie — odparł Generał z wielką prostotą. — I nie będę taił przed panem, że gdyby ów Haldin nie był przyszedł ze swoją opowieścią do takiego prawego, dzielnego Rosjanina, jakim pan jesteś, byłby wpadł jak kamień w wodę... co byłoby odniosło fatalny skutek — dodał z pogodnym, okrutnym uśmiechem, pod swem kamiennem spojrzeniem. — Widzisz pan więc, że nie może tu być żadnego podejrzenia o obawę.
Tu Książę wtrącił, spojrzawszy na Razumowa z ponad oparcia fotela:
— Nikt nie wątpi w moralną szczerość twoich pobudek. Bądź zupełnie spokojny w tym względzie, proszę.
Zwrócił się z pewnem zakłopotaniem do Generała:
— Dlatego właśnie tu jestem. Może cię to dziwi, że — —
Generał pośpieszył przerwać.
— Bynajmniej. To całkiem proste. Oceniłeś doniosłość — —
— Tak — wtrącił Książę. — I proszę, aby mój i pana Razumowa współudział w tej sprawie nie przedostał się do publicznej wiadomości. To bardzo obiecujący młodzieniec, ogromnie zdolny.
— Nie wątpię — szepnął Generał. — Wzbudza zaufanie.
— Różne szkodliwe poglądy tak się obecnie rozpowszechniły, że aczkolwiek wydaje się to potwornem, mógłby ucierpieć... Jego studja... jego...
Generał, z łokciami opartemi na biurku, ujął głowę w obie dłonie.
— Tak... tak... Zastanawiam się nad tem. Kiedy wyszedł pan z domu, panie Razumow?
Razumow wymienił godzinę, odpowiadającą mniej więcej porze, w której uciekł, jak szalony, z owej spelunki. Postanowił nie wspominać zgoła o Ziemianiczu. Wspomnieć o nim, znaczyło to więzienie dla tej „jasnej duszy“, może srogą chłostę, a wkońcu wędrówkę na Sybir w kajdanach. Razumow, który zbił Ziemianicza, uczuł dla niego jakąś nieokreśloną, pełną wyrzutów sumienia serdeczność.
Generał, dając po raz pierwszy ujście swym tajemnym uczuciom, wykrzyknął pogardliwie:
— I powiadasz pan, że przyszedł do ciebie z tem wyznaniem tak sobie... à propos des bottes?
Razumow uczuł niebezpieczeństwo w powietrzu. Bezlitosna podejrzliwość despotyzmu przemówiła otwarcie nakoniec. Nagła trwoga zamknęła usta Razumowa. Cisza w pokoju stała się teraz podobna do ciszy głębokiego więzienia, gdzie czas nie wchodzi w rachubę i gdzie podejrzana jednostka bywa czasem zapomnianą na zawsze. Ale Książę przyszedł mu na ratunek.
— Sama Opatrzność skierowała nikczemnika w chwili umysłowego zboczenia do pana Razumowa na zasadzie dawnych, zgoła fałszywie zrozumianych wymian poglądów, jakichś rozmów teoretycznych z przed wielu miesięcy — jak się dowiaduję — i o których pan Razumow zupełnie zapomniał.
— Panie Razumow — zapytał Generał z rozwagą, po krótkiem milczeniu, — czy pan często prowadzi rozmowy teoretyczne?
— Nie, Ekscelencjo — odpowiedział Razumow chłodno, w całym przypływie pewności siebie. — Jestem człowiekiem głębokich przekonań. Niedowarzone poglądy krążą w powietrzu. Niezawsze są warte zwalczania. Ale nawet milczące lekceważenie poważnego umysłu może być mylnie zrozumiane przez zagorzałych utopistów.
Generał, wciąż trzymając głowę w dłoniach, wpatrzył się w Razumowa. Książę K— szepnął:
— Poważnie myślący młodzieniec. Un ésprit superieur.
— Widzę to, mon cher Prince — rzekł Generał. — Panu Razumowowi nic ode mnie nie grozi. Zainteresował mnie. Widzę, że posiada wielki i pożyteczny dar budzenia zaufania. Nad tem się tylko zdumiewam, czemu tamten wspomniał wogóle o czemkolwiek — mam na myśli sam fakt — skoro mu chodziło jedynie o kilkogodzinny przytułek. Boć, nic nie było łatwiejszego, jak przemilczeć o tem, o ile, oczywiście, zapoznając prawdziwe pańskie przekonania, nie próbował pozyskać pańskiej pomocy. Co, panie Razumow?
Razumowowi wydało się, że posadzka zadrżała pod nim zlekka. Ten otyły mężczyzna w obcisłym mundurze był straszny. I takim być powinien.
— Rozumiem, co Wasza Ekscelencja ma na myśli. Ale mogę tylko odpowiedzieć, że nie wiem dlaczego.
— Nic nie mam na myśli — szepnął Generał z łagodnem zdziwieniem.
— Wpadłem, wpadłem bez ratunku — pomyślał Razumow. Doznane tego dnia nieprzyjemności, zmęczenie, konieczność zapomnienia, obawa, której się nie mógł opędzić, wszystko to rozbudziło w nim na nowo nienawiść względem Haldina.
— W takim razie nie mogę tu dopomóc Waszej Ekscelencji. Wiem tylko, że była chwila, kiedy chciałem go zabić. Była także chwila, w której sam sobie życzyłem śmierci. Nic nie rzekłem. Byłem oszołomiony. Nie wywoływałem zwierzeń. Nie żądałem wyjaśnień.
Razumow mówił jak człowiek, który stracił panowanie nad sobą, ale umysł jego był jasny. Był to istotnie dobrze obrachowany wybuch.
— Wielka szkoda — rzekł Generał, — żeś go pan nie pytał. Nie wiesz pan przynajmniej, co on zamierza uczynić?
Razumow uspokoił się. Ujrzał otwierające się przed nim wyjście.
— Powiedział mi, iż spodziewa się, że jakieś sanki będą go czekać o wpół do pierwszej w nocy, koło siódmej latarni, z lewej strony górnego końca Karabelnej. W każdym razie zamierzał znaleźć się tam o tej porze. Nie poprosił mnie nawet o inne ubranie.
Ah! voilà — rzekł Generał, zwracając się z zadowoleniem do Księcia K—. — Oto sposób, w jaki twój protegowany, pan Razumow, może znaleźć się zupełnie poza przypuszczeniem o współudział w tem aresztowaniu. Będziemy czekali na tego pana na Karabelnej.
Książę wyraził wdzięczność. W głosie jego drżało szczere wzruszenie. Razumow, nieruchomy, milczący, siedział, wpatrując się w dywan. Generał zwrócił się do niego.
— O wpół do pierwszej zatem. Do tego czasu polegamy na panu, panie Razumow. Jak pan sądzisz, czy on może zmienić zamiar?
— Skąd ja to mogę wiedzieć? — rzekł Razumow. — Tacy ludzie nie są z tych, którzy zmieniają zamiary.
— Jacy ludzie?
— Fanatyczni miłośnicy wolności. Wolności przez duże W, Ekscelencjo. Wolności, która nic określonego nie oznacza. Wolności, w której imię popełniają zbrodnie.
Generał szepnął:
— Nienawidzę buntowników wszelkiego rodzaju. Nie mogę na to poradzić. To leży w mojej naturze.
Potrząsnął zaciśniętą pięścią.
— Trzeba ich tępić, unicestwiać.
— Oni już naprzód poświęcają swoje życie — rzekł Razumow z jakiemś złośliwem zadowoleniem, patrząc prosto w twarz Generałowi. — Jeżeli Haldin zmieni dziś zamiar, Wasza Ekscelencja może być pewnym, że to nie dla ocalenia się ucieczką w jakim innym kierunku. Dowodziłoby to, że zamierza dokonać czegoś innego. Ale to nie jest prawdopodobnem.
Generał powtórzył, jakby sam do siebie:
— Trzeba ich tępić.
Razumow przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy.
Książę wykrzyknął:
— Co za straszliwa konieczność!
Generał zwolna opuścił pięść.
— Jedyna pociecha w tem, że to nikczemne plemię schodzi ze świata bezpotomnie. Mówiłem zawsze: jeden bezlitosny, twardy, sprężysty wysiłek, a skończymy z nimi na zawsze.
Razumow pomyślał, że ów człowiek, posiadający taką arbitralną władzę, musiał wierzyć w to co mówił, inaczej nie mógłby znieść podobnej odpowiedzialności.
Generał powtórzył z najwyższą zawziętością:
— Nienawidzę buntowników. Och! te umysły wywrotowe! Ci intelektualni rozpustnicy! Moje życie ukształtowało się na wierności. To jest uczucie. W jego obronie gotów jestem poświęcić życie — nawet honor — gdyby tego zaszła potrzeba. Ale może mi kto powie, czy może być mowa o honorze w stosunku do tych buntowników, w stosunku do ludzi, którzy samego Boga nie uznają, do tych skończonych niedowiarków? Strach pomyśleć o tem.
Podczas tej przemowy Razumow, wpatrzony wciąż w Generała, dwukrotnie skinął głową. Książę, stojąc z boku ze swoją pańską miną, szepnął, wznosząc oczy wgórę:
Hélas!
Poczem, spuszczając wzrok, z wielką stanowczością oświadczył:
— Ten młodzieniec potrafi ocenić doniosłość twoich pamiętnych słów, Generale.
Powierzchowność Generała z mściwej i zawziętej stała się doskonale uprzejmą.
— Teraz poproszę pana Razumowa — rzekł, — żeby wrócił do siebie. Proszę także zauważyć, że nie pytam pana Razumowa, czy upozorował czemś swoją nieobecność przed gościem. Bezwątpienia uczynił to zadawalniająco. Ale nie pytam. Pan Razumow wzbudza zaufanie. To wielki dar. Nadmieniam tylko, że dłuższa nieobecność mogłaby obudzić w zbrodniarzu podejrzenia i skłonić go może do zmiany zamiarów.
Wstał i z wyszukaną grzecznością przeprowadził swoich gości do przedpokoju, zastawionego roślinami.
Razumow rozstał się z Księciem na rogu ulicy. W powozie słuchał słów jego, w których wrodzone uczucie walczyło z ostrożnością. Widocznie Książę lękał się, aby Razumow nie żywił nadziei na jakieś dalsze stosunki z nim w przyszłości. Ale w głosie, którym wygłaszał po ciemku życzliwe, ostrożne ogólniki, dźwięczał odcień tkliwszego uczucia.
— Ufam panu całkowicie, panie Razumow — dodał Książę.
— Oni mi wszyscy ogromnie ufają — pomyślał Razumow ponuro. Ten człowiek, siedzący obok niego w karetce, napełniał go pobłażliwą pogardą. Prawdopodobnie obawiał się scen z żoną, o której mówiono, że była dumną i gwałtowną. Dziwnem mu się wydało, żeby tajemniczość odgrywała tak ważną rolę w pomyślności i bezpieczeństwie istnień ludzkich. Ale chciał uspokoić Księcia i z odpowiednim naciskiem oświadczył, że mając niejakie poczucie swych skromnych uzdolnień i zaufanie we własną pracowitość, powierza swą przyszłość tym danym. Wyraził wdzięczność za doznaną obecnie pomoc. Tak niebezpieczne położenia nie zdarzają się w życiu dwa razy — dodał.
— A ty znalazłeś się w tym wypadku w sposób, który mi daje wysokie wyobrażenie o twojej moralnej i umysłowej wartości — rzekł Książę uroczyście; — teraz tylko wytrwałym bądź — wytrwałym.
Wysiadłszy na bruk, Razumow ujrzał dłoń bez rękawiczki, wyciągającą się do niego przez spuszczoną szybę karetki. Dłoń ta zatrzymała przez chwilę rękę Razumowa, podczas gdy światło latarni padało na długą twarz Księcia i siwe, staromodne wąsy.
— Sądzę, że jesteś teraz zupełnie uspokojony co do następstw...
— Po tem, co Wasza Ekscelencja raczyła dla mnie uczynić, mogę tylko polegać na mojem sumieniu.
Adieu! — rzekła wąsata głowa ze wzruszeniem.
Razumow skłonił się. Karetka pomknęła z lekkim sykiem po śniegu, — on zaś pozostał sam na brzegu chodnika.
Powiedział sobie, że niema już o czem myśleć, i zaczął iść ku domowi.
Szedł spokojnie. Była to tak zwykła rzecz taki powrót do domu po wieczorze spędzonym z kolegami lub na taniem miejscu w teatrze. I wszystko, na co spojrzał, było mu tak dobrze znane i nic nie zmienione. Oto róg jego ulicy, a gdy go minął, zobaczył mętne światło sklepiku z wiktuałami, którego właścicielką była Niemka. Za szybkami widać było bochenki czerstwego chleba, wianki cebuli i krążki kiełbasy. Właśnie zamykano. Chorowity, kulawy subjekt, tak dobrze znany mu z widzenia, brodził po śniegu, piastując wielką, drewnianą okiennicę. Nic się nie zmieniło. Oto znajoma brama otwiera swe ciemne wnętrze, przebłyskując słabem oświetleniem klatki schodowej.
Poczucie ciągłości życia zależało od drobnych, cielesnych wrażeń. Błahostki codziennego życia były puklerzem dla duszy. I ta myśl wzmocniła wewnętrzny spokój Razumowa, gdy począł wstępować na schody, znane jego stopom nawet w ciemności, z ręką na znanej, lepkiej poręczy. Żadna wyjątkowość nie mogła wziąć góry nad materjalnemi zetknięciami, które czynią jeden dzień podobnym do drugiego. Jutro będzie takie same jak wczoraj.
— Przypuszczam — myślał Razumow, — że gdybym zamierzał palnąć sobie w łeb na pierwszem przęśle, szedłbym po schodach równie spokojnie jak teraz. I cóż począć? Co być musi — to musi. Zdarzają się nadzwyczajne rzeczy. Ale gdy się zdarzyły, trzeba z niemi skończyć. Również, gdy się coś postanowiło — ta sprawa jest skończona. I codzienne zabiegi, zwyczajny bieg naszych myśli pochłania ją; życie idzie zwykłym biegiem, zaś jego tajemnicze i ukryte strony znikają z przed oczu jak to być powinno. Życie jest rzeczą publiczną.
Razumow otworzył drzwi, klucz wyjął, wszedł bardzo spokojnie i zamknął za sobą starannie.
Pomyślał: „Słyszy mnie“ i, zamknąwszy drzwi, stał chwilę, wstrzymując oddech. Nie było najlżejszego szmeru. Minął pusty przedpokoik, stąpając ostrożnie w ciemności. Wszedłszy do pokoju, omackiem poszukał zapałek na stole. Haldin nie dawał znaku życia. Czyżby spał tak mocno? Razumow potarł zapałkę i spojrzał w stronę łóżka. Haldin leżał nawznak jak poprzednio, tylko ręce podłożył sobie pod głowę. Szeroko otwartemi oczyma wpatrywał się w sufit.
Razumow podniósł zapałkę wgórę. Zobaczył czysto wyrzeźbione rysy, białe czoło i jasny pęk włosów na tle białej poduszki. Tak, leżał tu nawznak. Razumow pomyślał nagle: „Przeszedłem mu po piersiach“.
Patrzył wciąż, aż zapałka zgasła; poczem potarł drugą i zapalił lampę, nie patrząc już w stronę łóżka. Odwrócił się i wieszał płaszcz na kołku, gdy Haldin westchnął głęboko i zapytał znużonym głosem:
— No cóż? Cóżeście uradzili?
Razumow doznał tak silnego wzruszenia, że musiał oprzeć się o ścianę. Szatańska chęć powiedzenia mu: „Wydałem cię policji“ przestraszyła go. Ale nie powiedział tego. Rzekł, nie odwracając się, stłumionym głosem:
— Zrobione.
I znowu usłyszał, jak Haldin westchnął. Podszedł do stołu, mając przed sobą lampę, i wtedy dopiero spojrzał w stronę łóżka.
W odległym kącie dużego pokoju, zdala od lampy, która była mała i osłonięta grubym, chińskim ciemnikiem, Haldin wyglądał jak ciemny, wydłużony kształt, stężały w nieruchomości śmierci. Ta postać zdawała się mieć mniej ciała niż jej własne widmo, po którem Razumow przeszedł na białej od śniegu ulicy. I postać ta była bardziej przerażająca w swej uporczywej, przyćmionej rzeczywistości, niż wyraźne lecz przemijające złudzenie.
Głos Haldina dał się znowu słyszeć:
— Musiałeś mieć okropną drogę... okropną — szepnął przepraszającym tonem. — Na taką niepogodę...
Razumow odpowiedział energicznie:
— Tak; droga była straszna... Jak nocna zmora...
Wzdrygnął się wyraźnie. Haldin westchnął po raz trzeci; poczem rzekł:
— Widziałeś więc Ziemianicza — bracie?
— Widziałem.
Razumow, pomnąc, ile czasu spędził z Księciem, uznał za roztropne dodać:
— Musiałem czekać dość długo.
— To typ — prawda? Coś nadzwyczajnego, jakie poczucie konieczności swobody ma ten człowiek. A jego niektóre wyrażenia, takie proste, a takie trafne, takie właśnie, na jakie tylko lud w swej pierwotnej mądrości zdobyć się umie. O! to typ!
— Ja, pojmujesz, nie miałem wiele sposobności — mruknął Razumow przez zęby.
Haldin wciąż wpatrywał się w sufit.
— Widzisz, bracie, ja tam często bywałem ostatniemi czasy. Zanosiłem książki, broszury. Wielu z tych biedaków, którzy tam mieszkają, umieją czytać. Bo widzisz, biesiadników na ucztę wolności trzeba szukać po zaułkach i wertepach. Prawdę rzekłszy, niemal mieszkałem tam wkońcu. Jest tam stajnia...
— Tam właśnie widziałem się z Ziemianiczem — przerwał Razumow. Jakiś chochlik podszepnął mu, by dodać: — Zrobiło mi to dobrze, pod pewnym względem wyszedłem stamtąd znacznie uspokojony.
— O! to typ! — ciągnął dalej Haldin zwolna, wciąż wpatrując się w sufit. — Poznałem go, widzisz, w ten sposób. Od kilku tygodni, to jest odkąd zdecydowałem się uczynić to, co trzeba było uczynić, odosobniłem się. Wyprowadziłem się od wdowy, od której odnajmowałem pokój. Pocóż miałem narażać tę poczciwą kobietę na to, by ją policja zadręczyła? Przestałem widywać się z kolegami.
Razumow przysunął sobie ćwiartkę papieru i zaczął na niej kreślić linje ołówkiem.
„Na honor“ pomyślał gniewnie. „Troszczył się o bezpieczeństwo wszystkich, tylko nie o moje“.
Haldin mówił dalej:
— Dziś rano, a! dziś rano to było co innego. — Jak ja ci to wytłumaczę? Nim czyn został spełniony, włóczyłem się po nocy, a w dzień leżałem w ukryciu. Układałem w myślach wszystko i byłem spokojny. Nie mogłem spać, ale byłem spokojny. Czemże się miałem dręczyć? Ale dziś... po tem... utraciłem spokój. Nie byłbym wytrzymał w tym wielkim domu, pełnym nędzy. Nędzarze tego świata nie dają spokoju. A gdy ten głupi stróż zaczął wrzeszczeć, powiedziałem sobie: „Jest w tem mieście młodzieniec, przerastający głową i ramionami pospolite przesądy“.
„Czy on sobie drwi ze mnie?“ zapytał sam siebie Razumow, kreśląc w dalszym ciągu bezcelowo kółka i trójkąty po papierze. I nagle pomyślał:
„Moje zachowanie się musi mu się wydawać dziwnem. Nuż się przestraszy i zbiegnie gdzie, będę zgubiony bez ratunku. Ten przeklęty Generał...“
Upuścił ołówek i zwrócił się raptem ku łóżku, gdzie wyciągnięta postać Haldina rysowała się znacznie słabiej, niż tam, na chodniku, gdy przeszedł po jej piersiach bez wahania. Byłożby to również widziadło?
Milczenie trwało długo.
„Już go tu niema“ myślał Razumow, walcząc rozpaczliwie z tem dziwacznem przywidzeniem, które go przestraszało. „Poszedł sobie, a to... jest... tylko...“
Nie mógł wytrzymać dłużej. Zerwał się na równe nogi i, powiedziawszy głośno: „Jestem straszliwie rozdrażniony“ w paru popędliwych krokach stanął przy łóżku, ręka jego spoczęła lekko na ramieniu Haldina i skoro wyczuł, że ten leży rzeczywiście, opanowała go szalona żądza chwycić to odsłonięte gardło i wydusić ostatnie tchnienie z tego ciała, by mu się nie wymknęło, zostawiając jedynie cień na swojem miejscu. Haldin nie poruszył się; tylko jego przysłonięte oczy, podniósłszy się trochę wgórę, spojrzały na Razumowa z głęboką wdzięcznością za ten objaw uczucia.
Razumow odwrócił się i zaczął chodzić po pokoju.
— Byłoby to może dobrodziejstwem dla niego — mruknął do siebie i aż się przestraszył tego usprawiedliwienia morderczej pokusy, które umysł jego wynalazł gdzieś w swych tajnikach. A mimo to nie mógł się jej oprzeć. Zaczął ją rozważać na trzeźwo.
„Czego on się może spodziewać!“ myślał „stryczka w rezultacie... A ja — —“
Argumentację przerwał głos Haldina:
— Poco się troszczyć o mnie? Oni mogą zabić moje ciało, ale nie wygnają mojej duszy z tego świata. Powiadam ci — ja tak mocno wierzę w ten świat, że nie mogę wyobrazić sobie wieczności inaczej, jak w postaci jakiegoś bardzo długiego życia. Może dlatego jestem gotów umrzeć.
— Hm — mruknął Razumow, przygryzłszy dolną wargę, i chodził w dalszym ciągu po pokoju, snując swą dziwaczną argumentację.
Tak, dla człowieka w takiem położeniu, to oczywiście byłoby dobrodziejstwem, jednakże rzecz polegała nie na tem, jak być dobrym, lecz jak być stanowczym. Haldin był niepewnym gościem.
— Ja również, Wiktorze Wiktorowiczu, wierzę w ten nasz świat — rzekł Razumow z mocą. — Ja również, póki żyję... Ale ty zdajesz się brać w rachubę jakieś pozagrobowe bytowanie na nim. Nie możesz chyba przypuszczać na serjo...
Głos nieruchomego Haldina zaczął:
— Pozagrobowe bytowanie na nim! Doprawdy, gnębiciele myśli, która przyśpiesza rozwój świata, niszczyciele dusz, łaknących udoskonalenia, ci zasługują na to, by ich ścigać i z poza grobu. Co się tyczy morderców mej ziemskiej powłoki — przebaczyłem im już naprzód.
Razumow przystanął, napozór aby słuchać, ale jednocześnie obserwował własne wrażenia. I zły był na siebie, że przywiązuje tyle wagi do tego, co Haldin mówi.
„To warjat“ pomyślał stanowczo, ale ta opinja nie ułagodziła go względem Haldina. Było to warjactwo szczególnie zuchwałe; a gdy zaczynało wsiąkać w publiczne życie narodu, to, oczywiście, obowiązkiem każdego dobrego obywatela było...
Tu urwał mu się bieg myśli i ogarnęła go taka milcząca wściekłość i taka nienawiść względem Haldina, że zaczął mówić bez związku:
— Tak, Wieczność, naturalnie. Ja również nie mogę jej sobie dobrze przedstawić. Wyobrażam ją sobie, jak coś spokojnego i... nudnego. Nie będzie tam żadnych niespodzianek... uważasz... Brak będzie również pierwiastku czasu — — —
Wyjął zegarek i spojrzał. Haldin odwrócił się na bok i patrzył z natężeniem.
Razumowa przestraszyło to poruszenie. Niepewny gość z tym swoim sobowtórem. Północ nie nadeszła jeszcze. Podjął więc spiesznie:
— I niepojętych tajemnic. Czy możesz wyobrazić sobie tajemne rzeczy w wieczności? Podczas gdy życie jest ich pełne. Są, naprzykład, tajemnice urodzenia. Człowiek nosi je w sobie do grobu. Jest czasem coś komicznego... ale mniejsza. Zdarzają się również tajemnicze pobudki postępowania. Najjawniejsze czyny człowieka mają swoją tajemną stronę, to bardzo ciekawe i takie niezgłębione. Ktoś, naprzykład, wychodzi z pokoju na spacer. Pozornie nic pospolitszego. A jednak to może być ważne. Wraca — spotkał może jakiegoś pijaka, zauważył coś szczególnego na śniegu i, oto — już nie ten sam człowiek. Najnieprawdopodobniejsze rzeczy wywierają tajemny wpływ na czyjeś myśli: siwe wąsy jednej osoby, zezowate oczy innej.
Czoło Razumowa zwilgotniało. Przeszedł się parę razy po pokoju, uśmiechając się do siebie złośliwie.
— Czy zastanowiłeś się kiedy nad wpływem siwych wąsów i zezowatych oczu? Pozwól. Myślisz może, iż zwarjowałem i plotę od rzeczy. Ale nie mówię na wiatr. Widziałem przykłady. Zdarzyło mi się rozmawiać raz z kimś, o którego losie rozstrzygnęły tego rodzaju drobnostki. I on o tem nie wiedział. Oczywiście, wchodziło tu w grę sumienie, ale takie drobnostki rozstrzygnęły... A ty, Wiktorze Wiktorowiczu, mówisz mi, żebym się o ciebie nie troszczył. Jakże! Przecież jestem odpowiedzialny za ciebie! — zakrzyknął prawie.
Z trudem powściągnął wybuch iście Mefistofelesowskiego śmiechu. Haldin, bardzo blady, uniósł się na łokciu.
— A niespodzianki życia! — ciągnął dalej Razumow, spojrzawszy kłopotliwie na tamtego. — Zważ tylko ich zdumiewającą naturę. Tajemniczy popęd skłania cię, żebyś tu przyszedł. Nie mówię, żeś źle uczynił. Owszem; z pewnego punktu widzenia nie mogłeś postąpić lepiej. Mogłeś pójść do człowieka, mającego rodzinne związki i uczucia. Sam masz takie związki. Co do mnie, uważasz, wzrosłem w zakładzie wychowawczym, gdzie nam nie dawano jeść dosyta. Mówić o przywiązaniu odnośnie do podobnej instytucji — sam pojmujesz. A co się tyczy związków — jedyne związki, jakie mam na świecie — są społeczne. Muszę być uznanym w jakikolwiek sposób, nim zacznę działać wogóle. Siedzę tu i pracuję... A czy myślisz, że nie pracuję również dla postępu? Wyrobiłem sobie moje własne poglądy na prawdziwą drogę... Wybacz mi — ciągnął dalej Razumow, odetchnąwszy głęboko i zaśmiawszy się krótko i gardłowo, — ale nie odziedziczyłem skłonności rewolucyjnych wraz z podobieństwem po jakimś wuju.
Spojrzał znów na zegarek i zauważył z obrzydzeniem, że jeszcze wiele minut brakuje do północy. Wyrwał zegarek z łańcuszkiem z kamizelki i położył go na stole w świetle lampy. Haldin, wsparty na łokciu, nie ruszał się. Razumowa zaniepokoiła ta postawa.
„Co on tak spokojnie planuje“ pomyślał. „Trzeba temu przeszkodzić. Muszę wciąż mówić do niego“.
Podniósł głos:
— Jesteś synem, bratem, siostrzeńcem, krewnym, albo ja wiem czem, dla niezliczonej ilości osób. Ja jestem tylko człowiekiem. Oto stoję przed tobą. Człowiekiem, który myśli. Czy przyszło ci kiedy do głowy, w jaki sposób człowiek, który nigdy w życiu nie słyszał serdecznego słowa lub pochwały, będzie myślał o rzeczach, o których ty pomyślisz naprzód za lub przeciw twojej sferze, o twoich rodzinnych tradycjach, o domowych przesądach? Czyś zastanowił się kiedy nad tem jak taki człowiek odczuwa? Ja nie mam żadnych rodzinnych tradycyj. Moje tradycje są historyczne. Na cóż ja się mam oglądać, jeżeli nie na moją przeszłość narodową, od której wy, panowie, chcecie oderwać waszą przyszłość? Czyż moje zdolności, moje dążenia do lepszego losu mają być pozbawione jedynej rzeczy, na której mogą polegać, dla widzimisię burzycielskich zapaleńców? Ty pochodzisz ze swoich stron, ale cały ten kraj jest moim — albo nie mam nic zgoła. Niewątpliwie, będziesz kiedyś uważany za męczennika, za bohatera, za świętego w niebie politycznem. Ale ja się o to nie ubiegam. Poprzestaję na roli pracownika. I cóż wy zresztą zdziałacie, rozlawszy trochę krwi na śniegu? Na tym Bezmiarze! Na tym nieszczęsnym Bezmiarze! Mówię ci! — krzyknął stłumionym, drżącym głosem, postąpiwszy o krok bliżej ku łóżku — że nie pozabytowych widziadeł temu Bezmiarowi potrzeba, — ale człowieka!
Haldin wyciągnął ręce, jak gdyby go chciał zatrzymać zdala od siebie ze zgrozą.
— Rozumiem teraz! — wykrzyknął z przerażeniem i rozpaczą — rozumiem... nareszcie.
Razumow zachwiał się i oparł o stół. Pot zrosił mu ciało, zimny dreszcz przebiegł go od głowy do stóp.
„Co ja mówiłem?“ zapytał sam siebie. „Czyżbym mu się dał wymknąć pomimo wszystkiego“.
Uczuł, że wargi mu tężeją jak gumowane płótno i, zamiast uśmiechnąć się życzliwie, skrzywił się tylko.
— Co chcesz? — zaczął pojednawczym głosem, który wzmocnił się po pierwszych, drżących słowach. — Cóż chcesz? Pomyśl tylko: człowiek spokojny, pracowity, a tu nagle... Nie mam wprawy w mówienie oględne... Ale — uczuł, że znowu porywa go złość, mściwa złość. Cóż mieliśmy tu robić razem do północy? Siedzieć naprzeciwko siebie i myśleć o twoich — twoich — jatkach!
Haldin przybrał zgnębioną, zgaszoną postawę. Schylił głowę, ręce zwisły mu pomiędzy kolanami. Głos jego był cichy, rozżalony, ale spokojny.
— Widzę teraz, jak to jest, Razumowie — bracie. Masz wspaniałomyślną duszę, ale czyn mój jest ci wstrętny, niestety!
Razumow wytrzeszczył oczy. Ze strachu tak zacisnął zęby, że aż go twarz zabolała. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
— I może nawet osoba moja jest ci wstrętną — dodał Haldin posępnie, po krótkiem milczeniu. Spojrzał na niego przelotnie i znów utkwił wzrok w podłodze. — Bo istotnie, o ile ktoś — —
Urwał, widocznie czekając na jakieś słowo. Razumow milczał. Haldin pokiwał głową ze smutkiem, dwukrotnie.
— Oczywiście... oczywiście... — szepnął. — A! ciężkie zadanie!...
Pozostał chwilę zupełnie nieruchomo, poczem zerwał się nagle. Ciężkie jak ołów serce Razumowa podskoczyło w piersiach gwałtownie.
— Niech więc tak będzie! — zawołał Haldin smutnie, cichym, wyraźnym głosem. — Żegnaj zatem!
Razumow zerwał się z krzesła, ale widok wzniesionej wgórę ręki Haldina przykuł go do miejsca. Oparł się ciężko o stół, słuchając, jak gdzieś w oddali zegar miejski wydzwaniał godzinę. Haldin, już przy drzwiach, wysoki i prosty jak strzała, ze swą bladą twarzą i wzniesioną ze skupieniem ręką wyglądał jak upostaciowanie zuchwałej młodości, wsłuchanej w jakiś głos wewnętrzny.
Razumow machinalnie popatrzał na zegarek. Gdy znów spojrzał ku drzwiom, Haldina już nie było. Zniknął jak widziadło, tylko z przedpokoju doleciał leciuchny stuk odsuwanej zasuwki.
Razumow wybiegł do sieni, zataczając się, i przechylił się za balustradę. Patrząc w ciemną głąb z przebłyskującem nikło światełkiem na dole, pochwycił uchem szybki, lekki, dudniący odgłos, który zapadł się wdół, chyży cień pomknął po światełku, którego wątły płomyk mrugnął. Potem cisza.
Razumow wychylił się jeszcze bardziej, wdychając zimne, surowe powietrze, skażone cuchnącemi wyziewami brudnych schodów. Spokój panował dokoła.
Wrócił zwolna do pokoju, zamykając drzwi za sobą. Jasne światło lampy padało na zegarek. Razumow stanął, patrząc na biały cyferblat. Brakowało jeszcze trzech minut do dwunastej. Wziął zegarek trzęsącą się ręką.
— Spóźnia się — mruknął i ogarnęła go dziwna bezsilność. Kolana ugięły się pod nim, zegarek z łańcuszkiem wyśliznął mu się z palców i upadł na podłogę. To go tak przestraszyło, że o mało sam nie upadł. Gdy wreszcie odzyskał tyle władzy nad własnemi członkami, by się schylić po zegarek, przyłożył go zaraz do ucha. Po chwili warknął:
— Nie idzie — i znów milczał dość długo, zanim mruknął:
— Stało się... a teraz do roboty.
Usiadł, sięgnął po pierwszą z brzegu książkę, otworzył ją na traf i zaczął czytać. Ale zaledwie przeczytał parę wierszy, stracił wątek treści i nie próbował nawet jej odnaleźć. Zaczął rozmyślać:
„Z pewnością jakiś agent policyjny pilnuje domu po drugiej stronie ulicy“.
Wyobrażał go sobie przyczajonego w ciemnej bramie, z zezowatemi oczami, otulonego w płaszcz po uszy i w generalskim kapeluszu z piórami na głowie. Ta niedorzeczność tak go przestraszyła, że aż drgnął konwulsyjnie na krześle. Musiał poprostu wstrząsnąć gwałtownie głową, żeby się jej opędzić. Cóż znowu, agent będzie przebrany może za chłopa albo za żebraka... Może też będzie zapięty po szyję w ciemne palto z ciężką laską w ręku, jak opryszek z chytremi oczyma, cuchnący wódką i surową cebulą.
Na tę myśl porwały go mdłości.
— Czemu ja sobie tem głowę zaprzątam? — pomyślał Razumow z niesmakiem. — Czy ja żandarm? A zresztą... już się stało.
Wstał z krzesła, mocno podniecony. — Nie... nie stało się jeszcze. Niema jeszcze wpół do pierwszej. A tu zegarek stanął. To go doprowadziło do rozpaczy. Niepodobieństwo dowiedzieć się, która godzina. Gospodyni i wszyscy lokatorowie na tem piętrze już śpią. Jakżeby mógł pójść i... Bóg raczy wiedzieć, coby sobie pomyśleli, coby odgadli. Nie śmiał również wyjść na ulicę, żeby się dowiedzieć.
„Podejrzany jestem. Niema co owijać w bawełnę“ pomyślał z goryczą. Jeżeli z tej lub innej przyczyny Haldin nie pójdzie na Karabelną i wymknie się, policja tu się zbiegnie. A gdyby go w domu nie było, nie mógłby się usprawiedliwić. Nigdy! Razumow rozejrzał się dziko dokoła, jak gdyby szukając sposobu pochwycenia czasu, który mu się wymknął całkowicie. O ile pamiętał, nigdy jeszcze nie słyszał tego miejskiego zegara ze swego pokoju. Nie był nawet pewny, czy go rzeczywiście słyszał tego wieczora.
Przystąpił do okna i stał z lekko pochyloną głową, nadsłuchując.
— Będę tu stał, dopóki czegoś nie usłyszę — rzekł do siebie, z uchem zwróconem ku szybie. Nogi zaczęły mu drętwieć, a jednocześnie przenikał go ostry ból w krzyżu i łydkach. Nie poruszył się; umysł jego błąkał się nad krawędzią obłędu. W pewnej chwili powiedział głośno: „Wyznaję“, jakby mógł to powiedzieć człowiek wzięty na tortury. „Jestem na torturach“ pomyślał. Czuł się bliskim zemdlenia. Słaby, daleki dźwięk zegara odbił mu się pod czaszką jak wystrzał... tak wyraźnie go usłyszał. Pierwsza!
Gdyby Haldin nie wpadł w ręce policji, ta już byłaby tu, przetrząsając cały dom. Najlżejszy szelest nie doszedł jego uszu. Tym razem stało się naprawdę. Powlókł się z trudem do stołu i opadł na krzesło. Odrzucił książkę i wziął kwadratową ćwiartkę papieru, taką samą, jakich już stos, zapełnionych jego drobnem, wyraźnem pismem, leżał na stole, tylko pustą. Umaczał raptownie pióro w kałamarzu z jakiemś mętnem przeświadczeniem, że będzie dalej pisać swoją rozprawę, ale pióro pozostało długo zawieszone nad papierem, wreszcie opuściło się i zaczęło kreślić długie niezgrabne litery. Ze skupioną twarzą i zaciśniętemi wargami Razumow zaczął pisać. A gdy pisał, jego drobne, wyraźne pismo straciło całkowicie swój charakter; stało się niepewne, prawie dziecinne. Dużemi literami napisał pięć wierszy jeden pod drugim:
Historja a nie Teorja.
Patrjotyzm a nie Internacjonalizm.
Ewolucja a nie Rewolucja.
Rząd a nie Anarchja.
Ustrój a nie Rozstrój.
Popatrzył na nie tępo. Poczem wzrok jego zwrócił się ku łóżku i zatrzymał się dobrych kilka minut, podczas gdy prawa ręka szukała omackiem po stole scyzoryka.
Wstał wreszcie, nierównym krokiem podszedł do łóżka i scyzorykiem wbił papier w otynkowaną, drewnianą okładnię ściany w głowach łóżka. To uczyniwszy, odstąpił krok i machnął ręką, rozglądając się dokoła.
Potem nie spojrzał już ani razu na łóżko. Zdjął swój obszerny płaszcz z kołka, otulił się nim szczelnie i poszedł położyć się na twardej, włosianej sofie po drugiej stronie pokoju. Ołowiany sen skleił mu natychmiast powieki. Kilkakrotnie budził się cały drżący, śniło mu się bowiem, że idzie wskroś śnieżnej zamieci po Rosji, zupełnie samotny, jak tylko może nim być zdradzony autokrata, po olbrzymiej, zimowej Rosji, którą jakimś sposobem wzrok jego ogarniał w całej jej ogromnej rozciągłości, jak gdyby to była mapa. Ale po każdem takiem drżącem ocknieniu się ciężkie powieki opadały na zaszklone oczy i usypiał znowu.

III

Zbliżając się do tej części historji Razumowa, umysł mój, dorzeczny umysł starego nauczyciela języków, coraz dotkliwiej odczuwa trudność zadania.
Trudność ta leży nie w samej ścisłej dokładności opisu dziwnego ludzkiego dokumentu, lecz w odzwierciadleniu — widzę to teraz jasno — moralnych warunków, rządzących znaczną częścią powierzchni ziemi, warunków niełatwych do zrozumienia, tem mniej do odkrycia w zakresie jakiegoś opowiadania, o ile nie odnajdzie się, że tak się wyrażę, klucza w postaci słowa, które mogłoby być wykładnikiem wszystkich słów, pokrywających zapisane kartki; słowa, które byłoby jeżeli nie samą prawdą, to w każdym razie zawierałoby jej dosyć, aby dopomóc moralnemu odkryciu, co powinno być celem każdej opowieści. Przeglądam po raz setny kartki opowiadania Razumowa, odkładam i biorę pióro — a trzymając je gotowe do spełnienia swej powinności, to jest do zaczernienia białego papieru — waham się. Słowo bowiem, które wciąż ciśnie się na koniec stalówki, jest: cynizm.
Cynizm piętnuje zarówno rosyjską autokrację jak rosyjską rewolucję. W swej pysze, zrodzonej z ogromu, w swych dziwacznych pretensjach do świętości i w tajemnej gotowości do poniżania siebie w cierpieniach, duch Rosji jest duchem cynizmu. Na nim opierają się ustawy mężów stanu, teorje rewolucjonistów i mistyczne bredzenia proroków do takiego stopnia, że wolność wygląda na coś w rodzaju rozpusty, a nawet same cnoty chrześcijańskie wydają się nieprzyzwoitemi.
Ale przepraszam za ten odskok. Wywołał go bieg, jaki przybrało opowiadanie Razumowa, gdy jego przekonania zachowawcze, rozwodnione w jakimś nieokreślonym liberalizmie, skrystalizowały się we wstrząśnieniu, wywołanem zetknięciem się z Haldinem.
Razumow obudził się — po raz dziesiąty może — cały drżący. Widząc światło dnia w oknie, oparł się chęci zaśnięcia na nowo. Nie pamiętał nic, ale nie zdziwił się, że spał na sofie w płaszczu i przeziąbł do szpiku kości. Światło wlewające się przez szyby wydało mu się dziwnie bezbarwne i beznadziejne, czyli pozbawione tych pierwiastków, jakie każdy nowy dzień powinien przynosić młodzieńcowi. Było to jakby przebudzenie się człowieka śmiertelnie chorego lub dziewięćdziesięcioletniego starca. Spojrzał na lampę, która się wypaliła doszczętnie. Stała tam, ta wygasła latarnia morska jego prac, martwy przedmiot z porcelany i mosiądzu, wśród porozrzucanych kartek jego notatek i stosu książek — tej mierzwy zaczernionego papieru — jak sprzęt zbędny i bezużyteczny.
Razumow wstał i, zdjąwszy płaszcz, zawiesił go na kołku, wykonywając wszystkie poruszenia machinalnie. Nieopisana martwota — zastój wody w rowie — przenikała jego duszę, jak gdyby życie wycofało się ze wszystkich rzeczy, a nawet z jego myśli. W domu panowała zupełna cisza.
Odwróciwszy się od wieszadła, pomyślał w ten sam martwy sposób, że musi być jeszcze bardzo wcześnie, ale spojrzawszy na zegarek, zobaczył, że obie skazówki stoją na dwunastej.
— Ach, tak — mruknął i, jakby zaczynając budzić się z odrętwienia, rozejrzał się po pokoju. Papier wbity w ścianę zwrócił jego uwagę. Popatrzył nań zdaleka bez uznania i zaniepokojenia, ale gdy usłyszał w przedpokoju służącą, krzątającą się koło samowara, podszedł i zdjął papier z wyrazem głębokiej obojętności. Czyniąc to, spojrzał na łóżko, na którem nie spał tej nocy. Wgłębienie, które ciężar głowy Haldina wytłoczył w poduszce, było jeszcze widoczne.
Nawet gniew Razumowa na widok owego śladu bytności tamtego był tępy. Nie próbował pobudzić go do życia. Spędził dzień cały bezczynnie; nawet się nie uczesał. Nie pomyślał też o wyjściu z domu, jak wogóle nie pomyślał o niczem, nie dlatego, żeby był niezdolny do myślenia, lecz że mu się poprostu nie chciało. Ziewał często, pił dużo herbaty, chodził po pokoju bez celu, a gdy usiadł, pozostawał długo bez ruchu. Czas jakiś spędził przy oknie, bębniąc spokojnie końcami palców po szybie. W bezcelowych wędrówkach dokoła stołu ujrzał odbicie własnej twarzy w lustrze i to go zastanowiło. Oczy, które patrzyły na niego ze zwierciadła, były to najnieszczęśliwsze oczy, jakie kiedykolwiek widział. I to była pierwsza rzecz, która poruszyła jego umysłową martwotę tego dnia.
Nie był przejęty tem osobiście. Pomyślał tylko, że życie wyjałowione ze szczęścia było niemożliwością. A czem było szczęście? Ziewnął i zaczął znów włóczyć się pomiędzy ścianami swego pokoju. Oczekiwanie czegoś, oto co jest szczęściem. Oczekiwanie zaspokojenia jakiejś żądzy, zaspokojenia jakiejś namiętności, ambicji, miłości, nienawiści — nienawiści także, niewątpliwie. Unikanie niebezpieczeństw egzystencji, życie bez obawy — to również było szczęście. Niczego więcej nie było. Spokój, oczekiwanie.
— Och! nędzna ludzkość! — wykrzyknął w duchu i dodał wnet w myśli: — W takim razie ja powinienem być szczęśliwy.
Ale ta pewność nie podniecała go. Przeciwnie, ziewnął znowu, jak ziewał cały dzień. Zdziwił się nieco, gdy go zaskoczyła noc. Zmrok zapadł szybko, chociaż czas zdawał się stać w miejscu. Jakże się to stało, że nie zauważył, iż dzień minął. Oczywiście dlatego, że zegarek stanął... Nie zapalił lampy, ale podszedł do łóżka i rzucił się na nie bez wahania. Leżąc nawznak, podłożył ręce pod głowę i patrzył wgórę. Po chwili pomyślał:
„Leżę tu jak on. Ciekawym, czy spał, gdy ja zmagałem się z zadymką na ulicy. Nie; on nie spał. Ale dlaczego ja nie miałbym spać?“ i uczuł, że cisza nocna kładzie mu się na członkach jak ciężar.
Przeleżał tak, aż w mroźnem powietrzu nazewnątrz zegar miejski wydzwonił dobitnie północ, wnikając w spokój jego zawieszonego istnienia.
Znowu zaczął myśleć. Upłynęło już dwadzieścia cztery godzin, odkąd tamten opuścił jego mieszkanie. Razumow nabrał przeświadczenia, że Haldin usnął tej nocy w twierdzy. Pewność ta rozgniewała go dlatego, że nie chciał myśleć o Haldinie; ale usprawiedliwiał ją sobie fizjologicznemi i psychologicznemi przyczynami. Haldin, jak to sam wyznał, nie sypiał po nocach od całych tygodni, a teraz skończyła się dla niego wszelka niepewność. Niewątpliwie wyglądał tylko końca swego męczeństwa. Człowiekowi, który zdecydował się zabić, nietrudno pogodzić się z własną śmiercią. Haldin spał może smaczniej niż generał T —, którego zadanie — zadanie równie ciężkie — nie było skończone i nad którego głową wisiał miecz zemsty rewolucyjnej.
Razumow przypomniał sobie tego krępego mężczyznę o nalanych policzkach, spoczywających na kołnierzu munduru, tego szampjona autokracji, który nie okazał ani zdziwienia, ani niedowierzania, ani radości, ale którego zezowate oczy wyrażały śmiertelną nienawiść dla wszelkiego buntu — i poruszył się niespokojnie na łóżku.
„Podejrzewa mnie“ pomyślał. „Sądzę, że podejrzewa każdego. Byłby zdolny podejrzewać własną żonę, gdyby tamten był poszedł do jej buduaru ze swojem wyznaniem“.
Usiadł na łóżku, zatrwożony. Miałże zostać podejrzanym politycznie do końca swoich dni? Miałże iść przez życie jak człowiek, któremu nie można dowierzać, ze złą notą tajnej policji, dołączoną do metryki? Jakiejże przyszłości może się spodziewać w takich warunkach?
„Jestem teraz podejrzany“ myślał znowu, ale nałóg zastanawiania się i pragnienie bezpieczeństwa i spokojnego życia, które w nim były tak silne, przyszły mu, w miarę jak noc upływała, z pomocą. Jego pracowita, prawidłowa egzystencja zaważy wreszcie na szali jego lojalności. Było przecież tyle dozwolonych sposobności służenia krajowi. Można być czynnym i popierać postęp, nie będąc rewolucjonistą. Pole działania było wielkie i nieskończenie urozmaicone, byle tylko wyrobić sobie imię.
Myśli jego, jak krążący ptak, wróciły po dwudziestu czterech godzinach do srebrnego medalu i zostały przy nim.
Nie zmrużył oka przez całą noc, ale gdy dzień zaświtał, wstał niezbyt zmęczony i dostatecznie zdolny do wszelkich praktycznych celów. Poszedł na trzy ranne wykłady; w bibljotece pracował jednak tylko pozornie. Siedział wśród pootwieranych książek, siląc się na robienie notatek i wyciągów. Jego nowopozyskany spokój był jak wiotka odzież, z którą igrał lada podmuch wiatru. Zdrada!... Jakże? Toż tamten uczynił wszystko, żeby się zdradzić. Nadzwyczaj mało było potrzeba, żeby go oszukać.
— Nie powiedziałem ani jednego słowa, które nie było ścisłą prawdą. Ani jednego słowa — usprawiedliwiał się przed sobą Razumow.
Ale wśród takich myśli nie mogło być mowy o pracy z pożytkiem. Też same pojęcia snuły mu się po głowie i wymawiał w duchu jedne i te same słowa po wiele razy. Zamknął książki i wpakował wszystkie papiery do kieszeni, wściekły w duszy na Haldina.
Gdy wychodził z bibljoteki, wysoki, kościsty student w zniszczonym paltocie przyłączył się do niego i szedł obok w zamyśleniu. Razumow odpowiedział na jego wybełkotane pocichu powitanie, nie spojrzawszy na niego.
— Czego on chce ode mnie? — pomyślał z dziwną obawą przed czemś niespodziewanem, z czego się usiłował otrząsnąć, by go się nie uczepiło na dobre i nie wyssało z niego życia do ostatniej kropli. A tamten, patrząc w ziemię, szeptał ostrożnie, że zapewne kolega czytał wiadomość, iż wykonawca wyroku — użył tego określenia — na panu de P— został aresztowany onegdajszej nocy.
— Byłem chory, zamknięty w mieszkaniu — mruknął Razumow przez zęby. Wysoki student, podniósłszy wgórę ramiona, wsadził ręce głęboko w kieszenie. Miał kwadratowy, bezwłosy, łojowaty podbródek, który drżał lekko, gdy mówił, a jego silnie zaczerwieniony od mrozu nos wyglądał pośród zapadniętych policzków jak fałszywy nos z pomalowanej tektury. Cała jego powierzchowność napiętnowana była chłodem i głodem. Szedł uparcie obok Razumowa z oczyma utkwionemi w ziemię.
— To jest wiadomość urzędowa — mówił w ten sam ostrożny sposób. — Może być kłamliwa. Ale że aresztowano kogoś we wtorek w nocy między dwunastą a pierwszą, to pewne.
I mówiąc prędko pod osłoną swego zatroskanego wyglądu, powiedział Razumowowi, że wie to od pewnego niższego urzędnika w Centralnym Sekretarjacie. Ten urzędnik należał do pewnego kółka rewolucyjnego.
— Do tego samego, co ja — zauważył student.
Szli obszernym, kwadratowym placem. Bezbrzeżna trwoga opanowała Razumowa, unicestwiając jego energję. W oczach mu się ćmiło. Nie śmiał rozstać się tu ze studentem.
— A może on należy do policji — przemknęła mu myśl. — Któż to wie?
Ale spojrzawszy na zmarzniętą, wygłodzoną postać swego towarzysza, zrozumiał niedorzeczność takiego podejrzenia.
— Ja, bo, widzicie, nie należę do żadnego koła. Ja...
Nie śmiał dodać nic więcej, nie śmiał również zwolnić kroku. A tamten, stawiając z dokładną rozwagą swe nędznie obute stopy, nadmienił cichym głosem, że należenie do jakiejś organizacji nie było dla każdego koniecznem. Najcenniejsze jednostki pozostawały nazewnątrz, najlepsze czyny odbywały się poza organizacją. Poczem bardzo prędko, drżącemi gorączkowo wargami wyszeptał: „Człowiekiem zaaresztowanym na ulicy był Haldin“.
I przyjmując przerażone milczenie Razumowa jako dostatecznie naturalne, zapewnił go, że to była rzecz dowiedziona. Ten urzędnik państwowy był tej nocy na służbie w Sekretarjacie. Słysząc hałas i liczne stąpania w sieni, i wiedząc, że przyprowadzano czasem przestępców politycznych nocą z twierdzy, otworzył nagle drzwi pokoju, w którym pracował. Zanim będący na służbie żandarm zdążył wepchnąć go do środka i drzwi mu przed nosem zatrzasnąć, tamten zobaczył więźnia, którego gromada policjantów poczęści niosła, a poczęści ciągnęła przez sień, szarpiąc brutalnie. I poznał doskonale Haldina. Mniej niż w pół godziny potem generał T— przybył do Sekretarjatu, by osobiście zbadać więźnia.
— Nie dziwi was to? — zakończył chudy student.
— Nie — odparł Razumow szorstko i natychmiast pożałował tej odpowiedzi.
— Wszyscy myśleli, że Haldin wyjechał na prowincję, do rodziny. A wy?
Student zwrócił swe wielkie, zapadłe oczy na Razumowa, a ten rzekł niebacznie:
— Jego rodzina jest zagranicą.
Byłby się ugryzł w język ze złości. Student wymówił tonem głębokiego znaczenia:
— Ach! tak! I wy tylko wiedzieliście — — i umilkł.
„Oni wszyscy sprzysięgli się na moją zgubę“ pomyślał Razumow. — Kolega mówił to jeszcze komu? — zapytał z gorzką ciekawością.
Tamten wstrząsnął głową.
— Nie. Wam tylko. W naszem kółku myślano, że ponieważ Haldin wyrażał się często z największem uznaniem o waszym charakterze — —
Razumow nie mógł powstrzymać poruszenia gniewnej rozpaczy, co tamten musiał sobie błędnie wytłumaczyć, bo przestał mówić i odwrócił swe czarne, pozbawione blasku oczy.
Szli obok siebie w milczeniu. Poczem chudy student zaczął znów szeptać z odwróconym wzrokiem:
— Ponieważ teraz nie mamy członków wśród służby w twierdzy i niema sposobu przesłania mu trucizny, postanowiliśmy, że jakiś akt odwetu, następujący wkrótce...
Razumow, wlokąc się przez plac, przerwał:
— Znaliście Haldina? On wiedział, gdzie mieszkacie?
— Miałem szczęście słyszeć go przemawiającego dwa razy — odpowiedział towarzysz Razumowa gorączkowym szeptem, stanowiącym taką sprzeczność z posępną apatją jego twarzy i obejścia. — Nie znał mego adresu... Mieszkam kątem przy ubogiej rodzinie rzemieślniczej. Widzieć się tam ze mną nie byłoby wygodnie, ale gdybyście mnie potrzebowali, jestem gotów....
Razumow aż się zatrząsł z wściekłości i trwogi. Wychodził z siebie, ale utrzymał głos na wodzy.
— Nie zbliżajcie się do mnie — wymówił cicho. — Nie odzywajcie się do mnie ani słowem. Zakazuję wam.
— Bardzo dobrze — odpowiedział tamten ulegle, nie okazując żadnego zdziwienia z powodu tego nagłego zakazu. — Macie swoje tajne przyczyny... doskonale... rozumiem.
Odsunął się natychmiast, nie podnosząc nawet oczu, i przeszedł ukosem na drugą stronę ulicy, chudy, obdarty, wygłodzony, ze spuszczoną głową, stąpając w szczególnie miarowy sposób.
Razumow spoglądał za nim jak ktoś, co patrzyłby na znikającą senną marę, poczem szedł dalej, starając się nie myśleć. W sieni domu gospodyni zdawała się czekać na niego. Była to niska, krępa, nieforemna kobieta, z wielką, żółtą twarzą, wiecznie owiązana czarnym, wełnianym szalem. Ujrzawszy go wchodzącego na ostatnie przęsło, podniosła wgórę ręce i klasnęła w dłonie przed twarzą.
— Cyrylu Sidorowiczu, batiuszka, cóżeście uczynili najlepszego! Taki spokojny, rozsądny młodzieniec. A toż policja tylko co wyszła z waszego mieszkania.
Razumow popatrzył na nią z milczącą, badawczą uwagą. Jej obrzękła, żółta twarz drgała ze wzruszenia. Błagalnie zawróciła na niego oczami.
— Taki rozsądny młodzieniec! Dość na was spojrzeć, aby się o tem przekonać. A teraz... raptem... coś podobnego!... Potrzeba wam było zadawać się z tymi nihilistami. Rzućcie to, batiuszka! To są ludzie, którzy przynoszą nieszczęście.
Razumow zlekka wzruszył ramionami.
— Albo może jaki tajemny wróg oczernił was, Cyrylu Sidorowiczu? Dużo jest czarnych serc i fałszywych denuncjacyj w dzisiejszych czasach. Wszyscy żyją w trwodze.
— Czyście słyszeli, że mnie ktoś zadenuncjował? — spytał Razumow, nie spuszczając oczu z jej drgającej twarzy.
Ale ona nic nie słyszała. Próbowała wybadać rewirowego, podczas gdy jego ludzie przetrząsali pokój. To ludzki człowiek i zna ją przeszło od jedenastu lat. Ale tylko tyle jej powiedział w sieni z bardzo poważną miną:
— Nie pytajcie mnie o nic, dobra kobieto. Ja sam nic nie wiem. Rozkaz pochodzi od wyższej władzy.
I rzeczywiście, wkrótce po wyjściu policjantów zjawił się jakiś wspaniały pan w futrze i błyszczącym kapeluszu, usiadł przy stole i przeglądał wszystkie papiery. Przyszedł sam i odszedł sam, nic ze sobą nie wziąwszy.
A ona — ot, teraz — porządkuje trochę.
Razumow odwrócił się raptem i wszedł do mieszkania.
Wszystkie książki były przetrząśnięte i leżały porozrzucane na podłodze. Gospodyni poszła za nim i, schyliwszy się z trudem, zaczęła zbierać je w fartuch. Papiery jego i notatki, zawsze tak starannie poukładane (wszystkie odnosiły się do jego studjów), tworzyły bezładny stos pośrodku stołu.
Nieporządek ten wstrząsnął Razumowem głęboko i nieracjonalnie. Usiadł i patrzył. Doznawał wyraźnego uczucia że całą jego egzystencję podminowano w jakiś tajemniczy sposób, że wszystkie moralne podpory rozpadają się w gruzy. Doznał nawet lekkiego zawrotu głowy i zrobił taki ruch, jak gdyby szukał oparcia.
Kobieta, dźwignąwszy się z cichem stęknięciem, wysypała wszystkie książki z fartucha na sofę i wyszła, mrucząc i wzdychając.
Teraz dopiero Razumow zauważył, że ćwiartka papieru, która przez jedną noc wisiała na ścianie nad pustem łóżkiem, leży na wierzchu innych papierów.
Gdy ją zdjął poprzedniego dnia, machinalnie złożył we czworo i rzucił na stół. A teraz ujrzał ją leżącą na wierzchu, rozłożoną i wygładzoną, przykrywającą sobą cały ten bezładny stos ćwiartek — opowieść jego życia intelektualnego w ciągu ostatnich trzech lat. Nie rzucono jej tam. Położono ją wygładzoną. Dopatrzył się w tem jakiegoś głębszego znaczenia, a może niewytłumaczonego szyderstwa.
Siedział, wpatrując się w tę ćwiartkę, aż go oczy zabolały. Nie próbował uporządkować papierów ani tego wieczora, ani następnego dnia, który spędził w stanie osobliwszej niepewności. Ta niepewność odnosiła się ni mniej ni więcej, tylko do pytania, czy ma żyć dalej? Ale nie było w tem żadnego podobieństwa do wewnętrznej rozterki człowieka, zamierzającego popełnić samobójstwo. Myśl taka nie postała nawet w głowie Razumowa. I nie wchodziła tu w grę jego cielesna powłoka, ten kształt widomy, który poruszał się, oddychał, nosił odzież i nie obchodził nikogo, prócz może jego gospodyni. Prawdziwy Razumow miał istnieć w przyszłości, w owej przyszłości, zagrożonej przez bezprawia autokracji — bo autokracja nie zna żadnych praw — i bezprawia rewolucji. Poczucie, że jego moralna istota wydana była na pastwę tych potęg bezprawnych, było tak silne, że zadawał sobie całkiem poważnie pytanie, czy warto było spełniać w dalszym ciągu umysłowe funkcje tego istnienia, które zdawało się nie być już jego własnością?
— Nacóż się zdało wysilać inteligencję, pracować nad systematycznym rozwojem zdolności i wszystkich planów naukowych? — zapytywał sam siebie. — Ja chcę powodować się rozsądnemi przekonaniami, ale czy to mnie zabezpieczy przeciw wtargnięciu czegoś — jakiejś niszczycielskiej ohydy — tu, podczas kiedy tu siedzę?...
Razumow spojrzał bojaźliwie ku drzwiom przedpokoiku, jakby w oczekiwaniu, że jakiś wrogi kształt naciśnie klamkę i ukaże się przed nim w milczeniu.
— Pospolity złodziej — rzekł do siebie — znajduje więcej rękojmi w prawie, które łamie, i nawet takie bydlę, jak Ziemianicz, ma jakąś pociechę.
Razumow pozazdrościł materjalizmu złodziejowi i namiętności niepoprawnemu kochankowi. Skutki ich postępków były zawsze jasne i życie ich pozostawało ich własnością.
Ale spał tej nocy tak twardo, jak gdyby się pocieszał na sposób Ziemianicza. Usnął odrazu, leżał jak kłoda i, obudziwszy się, nie pamiętał, żeby mu się co śniło. Było z nim tak, jak gdyby dusza jego poszła nocą zbierać kwiaty gniewnej mądrości. Wstał w posępnym ale już zrównoważonym nastroju i jak gdyby z nowem uświadomieniem swego ja. Spojrzał drwiąco na stos papierów na stole i poszedł na wykłady, mruknąwszy:
— Zobaczymy.
Nie był w usposobieniu do gawędy i tłumaczenia się z powodów wczorajszej nieobecności na wykładach. Ale trudno było pozbyć się szorstko pewnego bardzo dobrego kolegi, o gładkiej, różowej twarzy i jasnych włosach, znanego pomiędzy studentami pod przydomkiem „narwańca Kosti“. Był ubóstwianym synem bardzo bogatego i nieoświeconego dostawcy rządowego i uczęszczał na wykłady jedynie podczas napadów skruchy, ogarniających go po płaczliwych ojcowskich napomnieniach. Hałaśliwy, rozfiglowany jak szczeniak wyżła, napełniał nagie korytarze uniwersyteckie radością bezmyślnego zwierzęcego życia i już zdaleka wywoływał swoim widokiem pobłażliwe uśmiechy. Treścią jego rozmów były zwykle konie wyścigowe, pijatyki w kosztownych restauracjach i zalety osób łatwej cnoty i rozbrajającej prostoty obejścia. Ten to „narwaniec Kostia“ uczepił się Razumowa około południa i mniej hałaśliwie, niż to było jego zwyczajem, odprowadził go nabok.
— Chwileczkę tylko, Cyrylu Sidorowiczu. Parę słów w tym oto spokojnym kąciku.
Uczuł, że Razumow ociąga się, i przymilnie wsunął mu rękę pod ramię.
— Nie, proszę was, nie odmawiajcie. Nie będę wam zawracał głowy memi głupiemi tarapatami. Bo czemże są te moje sprawy? Zgoła niczem. Poprostu — dzieciństwa. Ot, wczorajszej nocy wyrzuciłem gościa z pewnego domu, gdziem się kapitalnie bawił. Jakieś tyrańskie bydlę z Departamentu Skarbu. Zaczął wyprawiać brewerje z domownikami, więc się za nimi ująłem: „Jak to się zachowujesz względem Bożych stworzeń, które są więcej warte, niż ty sam“ rzekłem. Bo ja, Cyrylu Sidorowiczu, nie znoszę tyranji. Na moją duszę, nie znoszę! A on tego wcale po dobroci nie przyjął: „Co to za zuchwały szczeniak?“ zaczyna krzyczeć. Byłem właśnie w werwie, więc jak się zamachnę — mój gość wyleciał przez zamknięte okno bardzo szybko. Nie oparł się, aż het, na dziedzińcu. Darłem się jak... jak... minotaur. Kobiety zaczęły się mnie czepiać i wrzeszczeć. Grajkowie pochowali się pod stół. To była heca... Mój papa musiał bardzo głęboko wsadzić rękę w kieszeń, żeby to zatrzeć. Powiadam ci.
Zaśmiał się figlarnie.
— Pożyteczne człeczysko ten mój papa. Zwłaszcza dla mnie. Bo ja wciąż jestem w tarapatach.
Wesołość opuściła go. Co było warte jego życie? Nic zgoła. Bez pożytku dla nikogo. Pewnego pięknego dnia rozbiją mu łeb butelką szampana w jakiej burdzie. I to w takich czasach, kiedy ludzie poświęcają się dla idei! Ale jego głowy nigdy się żadne ideje nie trzymały. To też słusznie rozbiją mu ją kiedyś butelką szampana. Niczego więcej nie jest warta.
Razumow, wymawiając się brakiem czasu, chciał odejść. Ale tamten przybrał ton powagi i zaufania.
— Na miłość Boską, Cyrylu, duszo droga, pozwól mi uczynić jakąś ofiarę. To nawet żadną ofiarą nie będzie. Mam przecież mego bogatego papę za sobą. Jego kieszeń jest niezgłębiona.
I nagle, odrzucając z oburzeniem uwagę Razumowa, że bredzi po pijanemu, ofiarował mu się z pożyczką na ucieczkę zagranicę. Mógł zawsze dostać pieniędzy od papy. Wystarczy tylko powiedzieć, że przegrał w karty, lub coś w tym rodzaju, a jednocześnie przyrzec uroczyście, że nie opuści ani jednego wykładu przez ostatni kwartał. To weźmie starego, a Kostia potrafi zdobyć się na tę ofiarę. Choć w istocie nie widzi naco zdałoby mu się uczęszczanie na wykłady. To było całkowicie beznadziejne.
— Pozwól mi, żebym się na coś przydał — prosił milczącego Razumowa, który z oczyma utkwionemi w ziemię napróżno usiłował wyrozumieć znaczenie tej szczególnej oferty, a jednocześnie czuł szczególny wstręt do rozjaśnienia zagadki.
— Skąd ci przyszło na myśl, że ja chciałbym wyjechać zagranicę? — spytał wreszcie bardzo spokojnie.
Kostia zniżył głos.
— Policja była u ciebie wczoraj. Kilku z nas słyszało o tem. Mniejsza z tem jaką drogą. Dość, że wiemy. Więc naradzaliśmy się...
— A! Jużeście się tak prędko dowiedzieli — mruknął Razumow niedbale.
— Tak. Dowiedzieliśmy się. I uderzyło nas, że taki człowiek, jak ty...
— Za jakiego człowieka mnie bierzecie? — przerwał Razumow.
— Za człowieka idei — i za człowieka czynu, także. Ale ty jesteś bardzo głęboki, Cyrylu. Niesposób przeniknąć cię do gruntu. W każdym razie nie takim jesteś jak ja. Wszyscy jednakże zgodziliśmy się na jedno, że trzeba cię zachować dla kraju. Co do tego nie mieliśmy żadnej wątpliwości, to jest ci z pośród nas, którzy słyszeli, w jaki sposób Haldin wyrażał się o tobie niejednokrotnie. A gdy komu policja splondrowała mieszkanie, to już tam jakieś nieszczęście wisi nad jego głową. Więc jeżeli myślisz, że byłoby lepiej dla ciebie zwiać...
Razumow wyrwał się Kosti i poszedł korytarzem, zostawiając tamtego bez ruchu, z otwartemi ustami, ale wrócił natychmiast i stanął przed zdumionym Kostią, który zwolna zamykał usta. Razumow spojrzał mu prosto w oczy, poczem rzekł, wymawiając z wyraźnym namysłem i oddzielnie każde słowo:
— Dziękuję — ci — serdecznie.
I odszedł znów szybko. Kostia, ochłonąwszy ze zdumienia, pobiegł za nim.
— Nie! Poczekaj! Słuchaj. Ja to naprawdę mówię... To będzie, jak gdybyś okazał współczucie zgłodniałemu. Słyszysz, Cyrylu? A gdybyś potrzebował przebrania, to i tego mogę ci dostarczyć, od jednego kostjumera, Żyda, którego znam. Niechże narwaniec przysłuży ci się na swój sposób. Może fałszywa broda będzie potrzebna, lub coś w tym rodzaju.
Razumow postanowił mieć się na baczności.
— Nie potrzeba tu żadnej fałszywej brody, Kostia, ty poczciwy warjacie. Co ty wiesz o moich ideach? Moje idee mogą być dla ciebie trucizną.
Tamten zaczął wstrząsać głową przecząco z energją.
— Co tobie do idej? Niektóre z nich mogłyby wypróżnić prędko kieszenie twojego papy. Nie wdawaj się w to, czego nie rozumiesz. Wracaj do twoich wyścigowców i twoich dziewczyn, a wtedy przynajmniej będziesz mógł być pewnym, że nikomu krzywdy nie wyrządzisz, chyba sobie — i to niewielką.
— Odsyłasz mnie zpowrotem do mego świńskiego koryta. To i koniec. Jestem nieszczęśliwe bydlę i skończę, jak bydlę. Ale pamiętaj, że twoja pogarda to sprawi.
Razumow odszedł wielkiemi krokami. Że ta prosta, hulaszcza dusza uległa także rewolucyjnemu prądowi, wydało mu się złowrogim symptomatem czasu. Wyrzucał sobie, że się niepokoi. Osobiście powinien był się czuć zadowolonym. Boć to było niewątpliwie pomyślnem dla niego w tem spiknięciu się mylnych sądów, że go brano za to, czem nie był. Ale nie byłoż to dziwnem?
I znowu doznał takiego wrażenia, jak gdyby rewolucyjna tyranja Haldina pozbawiła go swobody postępowania. Jego pracowita, spokojna egzystencja, jedyna rzecz, którą mógł nazwać swoją na tej ziemi — przepadła. — Jakiem prawem? — zapytywał siebie z wściekłością. — W imię czego?
A najbardziej złościło go, że „uniwersyteccy myśliciele“ najwyraźniej łączyli go z Haldinem. — Wyrósł na jego powiernika. Ha! Ha!... Stał się wybitną osobą, nic o tem nie wiedząc. Jak ten łotr Haldin musiał o nim mówić! A może i mało mówił... Jakieś słowo rzucone odniechcenia wystarczyło, by je ci głupcy podchwycili, wzdęli... Alboż cała działalność rewolucyjna nie opierała się na głupocie, oszukiwaniu samych siebie i kłamstwach?
— Niepodobna myśleć o niczem innem — mruknął Razumow do siebie. — Zidjocieję, jeżeli tak dalej pójdzie. Zbrodniarze i głupcy zabijają moją inteligencję.
Stracił zupełnie nadzieję wywalczenia sobie przyszłości, która właśnie od swobodnego posługiwania się tą inteligencją zależała.
Doszedł do domu w stanie duchowego zniechęcenia, co mu dozwoliło przyjąć z pozorną obojętnością urzędowo wyglądającą kopertę z brudnej ręki stróża.
— Żandarm to przyniósł — rzekł ten człowiek. — Pyta mnie, czy pan jest w domu. Powiadam mu: „Nie, niema go w domu“. Zostawił u mnie. „Oddaj do własnych rąk“ powiada. Więc oddaję do własnych rąk.
Wrócił do swojej miotły a Razumow poszedł na górę z kopertą w ręku. Ale i znalazłszy się w mieszkaniu, nie kwapił się z jej otwarciem. Oczywiście, ten urzędowy papier pochodził z wyższej policji. Podejrzany! Podejrzany!
W ponurem zdumieniu, z rodzajem tępej melancholji jął rozważać okropność swego położenia. Oto trzy lata sumiennej pracy poszło na marne; bieg jakichś czterdziestu może przyszłych zwichnięty, przerzucany z nadziei w trwogę, dlatego, że wypadki, spowodowane ludzką głupotą, wiążą się w szereg, którego żadna mądrość przewidzieć nie może, a żadna odwaga przerwać nie zdoła. Podczas gdy się odwraca twoja gospodyni, fatalność wchodzi do twego mieszkania; wracasz do domu i zastajesz ją tam pod postacią mężczyzny w długich butach i bronzowej czamarze, opartego o piec. Pyta: „Czy drzwi od sieni zamknięte“ a ty nie wiesz, że trzeba ją chwycić za gardło i zrzucić ze schodów. Nie wiesz. Witasz tę straszliwą fatalność, „Siadaj“ powiadasz. I klamka zapada. Już jej się nie pozbędziesz. Przylgnie do ciebie nazawsze. Ani stryczek, ani kula nie wrócą ci swobody życia i zdrowotności myśli. To wystarcza, aby łeb o ścianę roztrzaskać.
Razumow obejrzał się zwolna dokoła, jakby szukając miejsca, o które ma sobie „łeb“ roztrzaskać, poczem otworzył kopertę. Zawierała wezwanie do studenta Cyryla Sidorowicza Razumowa, by stawił się niezwłocznie w biurze policji tajnej. Razumow ujrzał w wyobraźni zezowate oczy Generała T—, czekające na niego, to widzenie potęgi autokracji cudaczne i straszliwe. Był wcieleniem potęgi autokracji, ponieważ był jej stróżem. Był wcieleniem gniewu, wcieleniem bezlitosnej srogości broniącego się ustroju politycznego i społecznego. Nienawidził buntu instynktownie. I Razumow pomyślał, że ten człowiek nie był poprostu zdolnym zrozumieć, że ktoś może być umiarkowanym stronnikiem absolutyzmu.
„Ciekawym, czego on może właściwie chcieć ode mnie?“ zapytywał siebie. I, jak gdyby wywołane tem pytaniem, stanęło przed nim nagle znajome widmo Haldina z nadzwyczajną dokładnością szczegółów. Pomimo że krótki dzień zimowy przemienił się w ponury zmierzch kraju pogrzebanego w śniegu, Razumow ujrzał wyraźnie wąski, skórzany pasek na czerkieskiej czamarze. Złudzenie tej nienawistnej obecności było tak zupełne, że czekał tylko, by usłyszeć pytanie: „Czy drzwi wejściowe zamknięte?“ Popatrzył na zjawę z nienawiścią i pogardą. Duchy nie ukazują się w ubraniu. A co więcej, Haldin zapewne żył jeszcze. Razumow postąpił naprzód groźnie; widzenie zniknęło, a on obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju z niewysłowionem lekceważeniem.
Ale gdy zeszedł z pierwszego piętra, przyszło mu na myśl, że może władze chcą go skonfrontować z Haldinem. Ta myśl uderzyła go jak kula i byłby spadł ze schodów, gdyby się nie był oburącz uchwycił poręczy. Długą chwilę nie mógł odzyskać władzy w nogach... Ale dlaczego? Dla jakiej rozsądnej przyczyny? W jakim celu?
Nie mogło być żadnej racjonalnej odpowiedzi na te pytania; Razumow przypomniał sobie jednak obietnicę Generała, daną Księciu K—. Postępek jego miał pozostać nieznany.
Zeszedł ze schodów, a raczej spuszczał się stopień po stopniu, trzymając się mocno poręczy. W bramie odzyskał nieco pewność myśli i członków. Wyszedł na ulicę, nie chwiejąc się widocznie. Z każdą chwilą stawał się spokojniejszym. A mimo to powtarzał sobie, że Generał T— był całkowicie zdolnym zamknąć go w twierdzy na czas nieokreślony. Jego temperament odpowiadał doskonale jego bezlitosnemu zadaniu; wszechwładza zaś czyniła go nieprzystępnym dla rozsądnej argumentacji.
Przyszedłszy jednak do Sekretarjatu, Razumow przekonał się, że nie będzie miał do czynienia z Generałem T—. Widocznem jest z dziennika Razumowa, że ta straszliwa osobistość miała pozostać w cieniu.
Przyjął go wyższy, cywilny urzędnik w swoim gabinecie po dłuższem czekaniu w sali dusznej i nadmiernie ogrzanej, gdzie skrzypiały pióra przy mnóstwie stolików.
Woźny w mundurze, który wprowadził Razumowa, powiedział mu w korytarzu:
— Idzie pan przed Grzegorza Matwiejewicza Mikulina.
Osobnik noszący to nazwisko nie miał w sobie nic przerażającego. Jego łagodny, wyczekujący wzrok zwrócony był już ku drzwiom, gdy Razumow wszedł. I odrazu piórem, które trzymał w ręku, wskazał mu głęboką sofę pomiędzy oknami. Oczyma przeprowadził Razumowa, gdy ten szedł przez pokój i usiadł. Łagodny wzrok spoczął na nim nie ciekawie, nie pytająco — z pewnością nie podejrzliwie — prawie bez wyrazu. Beznamiętna uporczywość jego oczu wyrażała coś nakształt życzliwości.
Razumow, który przygotował swoją inteligencję i wolę na spotkanie z Generałem T—, zmieszał się bardzo. Cały jego mozolny opór przeciw możliwym nadużyciom władzy i namiętności spełzł na niczem wobec tego szczupłego mężczyzny, o długiej, nieprzystrzyganej brodzie. Broda była jasna, jedwabista i bardzo piękna. Światło padało miedzianemi odbłyskami na wypukłości wysokiego, obróżdżonego czoła. A wygląd tej szerokiej, łagodnej twarzy był tak pospolity i niemal wiejski, że staranny przedział włosów wydawał się czemś pretensjonalnem i przesadzonem.
Dziennik Razumowa świadczy o pewnem rozdrażnieniu z jego strony. Mogę tu zauważyć, że ów dziennik, składający się z mniej lub więcej codziennych notatek, zdaje się być zaczętym tego właśnie wieczora, po powrocie Razumowa do domu.
Razumow tedy był rozdrażniony. Jego silnie naciągnięta indywidualność rozpadła się w nim nagle na strzępy.
— Muszę się mieć z nim na baczności — ostrzegał sam siebie w duchu, podczas gdy siedzieli w milczeniu, patrząc wzajem na siebie. Milczenie to trwało krótko, a charakteryzował je (bo milczenia mają swój charakter) jakby rodzaj smutku, jakiego mu udzieliło łagodne, pełne zadumy zachowanie brodatego urzędnika. Razumow dowiedział się potem, że był on szefem wydziału w Sekretarjacie Generalnym, z rangą w cywilnej służbie odpowiadającą randze pułkownika w armji.
Nieufność Razumowa wzrosła dotkliwie. Chodziło głównie o to, żeby się trzymać na baczności i nie powiedzieć za dużo. Wezwano go tu dla jakiejś przyczyny. Dla jakiej? Żeby mu dać do zrozumienia, że jest podejrzanym, a także niewątpliwie, żeby go pociągnąć za język. Ale dlaczego? Nie miał przecież nic do powiedzenia. A może Haldin nakłamał... Wszelkie przerażające niepewności opadły go. Nie mógł znieść dłużej milczenia i, przeklinając sam siebie za swoją słabość, przemówił pierwszy, choć obiecywał sobie nie uczynić tego pod żadnym pozorem.
— Nie straciłem ani chwili czasu — zaczął ochrypłym, wyzywającym głosem, lecz tu zdolność mówienia opuściła go i zdawała się wejść w radcę Mikulina, który wtrącił z uznaniem:
— Bardzo słusznie. Bardzo słusznie. Chociaż w istocie! —
Ale czary już prysły i Razumow przerwał mu śmiało, nabrawszy nagle przeświadczenia, że tak będzie najbezpieczniej. Z wielką obfitością słów zaczął skarżyć się, że go błędnie zrozumiano. I jednocześnie, zdając sobie sprawę z własnego zuchwalstwa, pomyślał, że wyrażenie „błędnie zrozumiano“ jest lepszem niż gdyby był użył określenia, że mu „niedowierzają“ i powtórzył je z naciskiem. Nagle umilkł, wystraszony nieruchomą i skupioną postawą urzędnika.
„Co ja gadam?“ pomyślał, patrząc na niego niepewnym wzrokiem. Wszystkie klęski spadły na Razumowa przez tego przeklętego Haldina. Głowa rozbolała go raptownie. Przeciągnął ręką po czole — mimowolnym ruchem cierpienia, którego nie zadał sobie trudu powściągnąć. W tej chwili Razumow ujrzał swój własny mózg, rozciągnięty na torturach, długą, bladą postać, której twarzy nie mógł dostrzec, rozciągniętą poziomo ze straszliwą siłą w głębi mrocznego lochu. Było to, jak gdyby przez nieskończenie drobny ułamek czasu śniła mu się jakaś ponura rycina Inkwizycji.
Nie można na serjo przypuszczać, że Razumowowi przyśniła się jakaś stara rycina Inkwizycji. Był widać nadzwyczaj wyczerpany i wspomina, że doznał szczególnego, jakby przez sen odczuwanego udręczenia z powodu tego, że przy bladej, rozciągniętej postaci nie było nikogo. Samotność torturowanej ofiary była niewysłowienie straszliwym widokiem. Wspomina również, że tajemnicze niepodobieństwo dojrzenia twarzy budziło w nim trwogę. Wszystko to posiadało cechy charakterystyczne przykrego snu. A jednak jest pewny, że ani na chwilę nie stracił świadomości swojej osoby siedzącej na sofie, w podanej ku przodowi postawie, z rękoma pomiędzy kolanami i obracającej czapkę w palcach. Ale wszystko zniknęło na dźwięk głosu radcy Mikulina. Razumow uczuł głęboką wdzięczność dla spokojnej prostoty jego tonu.
— Tak. Słuchałem z zajęciem. Rozumiem do pewnego stopnia pańską... Ale doprawdy, mylisz się pan co do...
Radca Mikulin wypowiedział szereg urywanych zdań. Zamiast je kończyć, spoglądał na swoją brodę. Były to umyślne przerwy dla nadania większego znaczenia owym zdaniom. Potrafił bowiem mówić płynnie, gdy, zmieniając ton na dobrotliwie perswadujący, ciągnął dalej:
— Słuchając pana w ten sposób, dałem chyba dowód, że nie uważam naszej rozmowy za ściśle urzędową. Istotnie, nie chcę wcale nadawać jej tego charakteru... O! tak! Przyznaję, że wezwanie pana tutaj miało formę urzędową. Ale sam pan zauważ, czy w taki sposób wezwanoby osobę...
— Podejrzaną! — wykrzyknął Razumow, patrząc prosto w oczy urzędnika. Były one wielkie, o ciężkich powiekach i spotkały zuchwałość przygasłem, spokojnem spojrzeniem. — Podejrzaną!
Głośne powtórzenie tego wyrazu, który prześladował wszystkie bezsenne godziny Razumowa, sprawiło mu dziwny rodzaj zadowolenia. Radca Mikulin wstrząsnął zlekka głową, a Razumow dodał:
— Zapewne panu wiadomo, że policja rewidowała moje mieszkanie!
— Chciałem powiedzieć: osobę błędnie zrozumianą, gdyś mi pan przerwał — zauważył radca Mikulin spokojnie.
Razumow uśmiechnął się bez goryczy. — Odzyskane poczucie wyższości umysłowej podtrzymało go w godzinie niebezpieczeństwa. Rzekł z pewnem lekceważeniem.
— Wiem, że jestem tylko marną płonką. Ale racz pan przyznać wyższość myślącej płonce nad bezmyślnemi siłami, które ją mają zmiażdżyć. Praktyczne myślenie w tym ostatnim przypadku jest tylko krytycyzmem. Może mi wolno będzie wyrazić tu zdziwienie, dlaczego policja zwlekała z ową rewizją przez dwa dni, podczas których mogłem, oczywiście, zniszczyć wszystko, coby mnie mogło skompromitować, paląc to — powiedzmy, — a nawet ślady popiołu usunąć.
— Gniewasz się pan — zauważył urzędnik z niewysłowioną prostotą. — Czy to rozsądnie?
Razumow uczuł, że się czerwieni ze zdenerwowania.
— Jestem rozsądnym. Jestem nawet — pozwól mi pan powiedzieć — myślicielem, aczkolwiek w dzisiejszych czasach nazwa ta zdaje się być monopolem kolporterów towaru rewolucyjnego, niewolników jakichś francuskich lub niemieckich idej, licho wie jakich pojęć cudzoziemskich. Ale ja nie jestem mieszańcem intelektualnym. Myślę, jak Rosjanin. Myślę lojalnie, a jednak śmiem nazwać siebie myślicielem. Wszak, o ile wiem, nie jest to wyraz zakazany?
Radca Mikulin obrócił się na krześle ze skrzyżowanemi nogami i, położywszy łokieć na biurku, wsparł głowę na knykciach lekko w pięść zwiniętej ręki. Razumow zauważył na jego grubym, wskazującym palcu szeroki, złoty pierścień z krwisto-czerwonym kamieniem, rodzaj sygnetu ważącego może z pół funta, i pomyślał, że był to bardzo stosowny klejnot dla tego ociężałego mężczyzny, ze starannym przedziałkiem pośrodku błyszczących włosów, ponad zbróżdżonem, sokratesowskiem czołem.
„Czyżby to była peruka?“ pomyślał Razumow i zdziwił się, skąd mu przyszło zastanawiać się nad tem. Zachwiała się jego pewność siebie. Postanowił nie paplać więcej. Baczność! A przedewszystkiem nie wspomnieć ani słowem o Ziemianiczu, gdy przyjdzie do tych pytań. Wyłączyć wszelką wzmiankę o Ziemianiczu ze swoich odpowiedzi.
Radca Mikulin patrzył na niego mętnie. Pewność siebie opuściła Razumowa zupełnie. Wydało mu się niepodobieństwem przemilczeć o Ziemianiczu. Każde pytanie będzie do tego prowadzić, bo o cóżby im innego chodziło. Uczynił wysiłek, aby się uzbroić w przytomność umysłu. Nie powiodło mu się to jednak. Radca Mikulin wydawał się także zadziwiająco roztargnionym.
— Dlaczego miałby być zakazanym? — powtórzył. — Ja również uważam się za człowieka myślącego, upewniam pana. Główny warunek tylko: myśleć poprawnie. Przyznaję, że może to być trudnem czasem dla młodzieńca pozostawionego samemu sobie, z nieokiełznanemi, że się tak wyrażę, szlachetnemi porywami. Lada wiatr może nim miotać jak zechce. Wiara religijna jest, oczywiście, wielka —
Radca Mikulin spojrzał na swoją brodę, a Razumow, — nieco odprężony tym niespodziewanym zwrotem, mruknął z ponurem niezadowoleniem:
— Ten tam Haldin wierzył w Boga.
— A, pan wie o tem — wyszeptał radca Mikulin miękko, niemal dyskretnie, zaznaczając jednak dość wyraźnie, że go ta uwaga Razumowa stropiła nieco. Razumow zaś zachował bierną, skupioną postawę, choć wyrzucał sobie gorzko, nazywając się szkodliwym głupcem, że sprawił wrażenie zgoła fałszywe, wrażenie jakiejś nieistniejącej zażyłości. Utkwił oczy w ziemię.
„Muszę koniecznie trzymać język za zębami, o ile nie jestem zmuszony mówić“, strofował się w duchu. A jednocześnie pytanie: „Czy nie lepiej powiedzieć wszystko“, narzucało mu się z taką siłą, że aż musiał przygryźć dolną wargę.
Radca Mikulin jednak nie żywił widocznie żadnej nadziei jakiegoś wyznania z jego strony i ciągnął dalej:
— Mówisz mi pan więcej, niż jego sędziowie mogli z niego wydobyć. Sądziła go Komisja Trzech. Nie chciał im absolutnie nic powiedzieć. Mam tu protokół badania. Po każdem pytaniu stoi: „Odmawia odpowiedzi — odmawia odpowiedzi“. I tak stronica za stronicą. Widzisz pan, powierzono mi dalsze śledztwo w tej sprawie i dokoła niej. Ale nie pozostawił mi nic, żadnego wątku, od którego mógłbym rozpocząć dochodzenia. O! to był zatwardziały zbrodniarz. A pan powiadasz, że wierzył w...
Radca Mikulin spojrzał znów z lekkiem skrzywieniem na swoją brodę, ale nie zamilkł na długo. Zauważywszy lekceważąco, że nawet bluźniercy mają ten rodzaj wiary, zakończył przypuszczeniem, że Razumow musiał często rozmawiać z Haldinem na ten temat.
— Nie — rzekł Razumow głośno, nie podnosząc oczu. — On mówił, a ja słuchałem. To nie jest rozmowa.
— Słuchanie jest wielką sztuką — zauważył Mikulin nawiasowo.
— A doprowadzenie drugich do mówienia, także — zamamrotał Razumow.
— No nie; to nie jest bardzo trudnem, — Mikulin rzekł niewinnie — wyjąwszy, oczywiście, poszczególne wypadki. Naprzykład ten Haldin. Nic nie mogło go skłonić do mówienia. Cztery razy stawiano go przed delegowanymi sędziami. Cztery tajne badania i nawet podczas ostatniego, gdy przyszła kolej na pańską osobę — —
— Na moją osobę! — powtórzył Razumow, podnosząc raptem głowę. — Nie rozumiem.
Radca Mikulin zwrócił się prosto do biurka i, wziąwszy kilka luźnych arkuszy szarego papieru, upuszczał je jeden po drugim, zatrzymując w ręku tylko ostatni. Poczem, trzymając go przed oczami, mówił:
— Uznano to — widzi pan — za potrzebne. W tak ważnych sprawach nie można zaniechać żadnego środka, mogącego podziałać na winowajcę. Pan to sam rozumie, jestem pewien.
Razumow wlepił szeroko otwarte oczy w radcę Mikulina, który teraz nie patrzył na niego wcale.
— Postanowiono zatem — (Generał T. radził się mnie co do tego), że pewne pytanie będzie zadane oskarżonemu. Ale w uwzględnieniu wyraźnego życzenia Księcia K— nazwisko pana pozostało nieznane nawet samym sędziom. Książę K— uznał potrzebę, konieczność tego, co zamierzaliśmy uczynić, ale chodziło mu o pańskie bezpieczeństwo, bo tajemnica bywa trudną do utrzymania — temu zaprzeczyć się nie da. Niezawsze można ręczyć za dyskrecję niższych urzędników. A przy badaniu obecnym był sekretarz specjalnego trybunału — paru żandarmów w pokoju. To też, jak powiedziałem, ze względu na Księcia K— nawet sędziowie pozostali w nieświadomości. Pytanie już sformułowane (napisałem je własnoręcznie) Generał T— przesłał sędziom, zaznaczając, by je zadano więźniowi na samym ostatku. Oto jak ono brzmi.
Radca Mikulin odrzucił nieco głowę wtył, tak, aby mógł dobrze widzieć, i zaczął czytać monotonnym głosem:
„Pytanie. — Czy osoba dobrze panu znana, w której mieszkaniu spędziłeś pan kilka godzin w poniedziałek i naskutek zeznania której zostałeś aresztowany, wiedziała przedtem o pańskim zamiarze spełnienia morderstwa politycznego?... Więzień odmawia odpowiedzi“.
„Powtórzenie pytania. — Więzień zachowuje to samo kamienne milczenie. Wprowadzają Wielebnego Kapelana twierdzy, który wzywa więźnia do skruchy, zaklinając go, by odpokutował swoją zbrodnię przez szczere i zupełne wyznanie, co dopomoże mu do oczyszczenia się z grzechu buntu przeciw prawom Boskim, Świętemu Majestatowi panującego oraz przeciw naszemu miłującemu Chrystusa krajowi. Wówczas więzień po raz pierwszy tego dnia otwiera usta i głosem donośnym, czystym i wyraźnym odrzuca duchowne usługi Wielebnego Kapelana“.
„O jedenastej sąd w zwięzłej formie ogłasza wyrok śmierci“.
„Egzekucję naznaczono na czwartą popołudniu. Do przedstawienia dalszym rozporządzeniom władz wyższych“.
Radca Mikulin upuścił arkusz, spojrzał na brodę i, zwracając się do Razumowa, objaśnił swobodnie:
— Nie widzieliśmy powodu zwlekania z egzekucją. Rozkaz wykonania wyroku przesłany został telegraficznie o dwunastej. Ja sam pisałem telegram. Powieszono go dziś o czwartej popołudniu.
Ta stanowcza wiadomość o śmierci Haldina wywołała w Razumowie uczucie ogólnego odrętwienia, jakie następuje po wielkiem fizycznem lub umysłowem wyczerpaniu. Siedział bardzo cicho na sofie, tylko wymknął mu się szept:
— Wierzył w życie przyszłe.
Radca Mikulin wzruszył zlekka ramionami, a Razumow wstał z wysiłkiem. Nie miał już poco zostawać w tym pokoju. Haldin zawisł na stryczku o czwartej, o tem nie można było wątpić. Rozpoczął zatem to przyszłe życie w długich butach, karakułowej czapce i skórzanym pasku na czerkieskiej czamarze. Nikła to była i rozwiewna egzystencja. Nie duszę swoją, ale widmo swoje zostawił na tej ziemi, pomyślał Razumow, uśmiechając się kostycznie i przechodząc pokój, jak gdyby zapomniał zupełnie, gdzie był i o obecności radcy Mikulina. Ten przecież, nie ruszając się z miejsca, mógł był zaalarmować wszystkie dzwonki w gmachu. Pozwolił jednak Razumowowi dojść do samych drzwi i dopiero wtedy przemówił:
— Ależ, Cyrylu Sidorowiczu, co pan robisz?
Razumow odwrócił głowę i popatrzył na niego w milczeniu. Nie był bynajmniej zmieszany. Ręce radcy Mikulina spoczywały wyciągnięte na biurku, ciało pochylało się nieco ku przodowi, i w zamglonem spojrzeniu malował się pewien wysiłek.
„Czy ja istotnie zamierzałem prysnąć w ten sposób?“ pomyślał Razumow z niewzruszoną twarzą, uświadamiając sobie, że pod tą pozorną biernością kryło się trzeźwe zdumienie.
„Widocznie byłbym wyszedł, gdyby się nie był odezwał“ pomyślał. „A on, co byłby wtedy uczynił. Trzeba temu tak czy owak położyć koniec. Niech zagra ze mną w otwarte karty“.
Zastanawiał się chwilę pod maską obojętności, poczem puścił klamkę i wrócił na środek pokoju.
— Powiem panu, co pan myśli — rzekł z wybuchem, lecz nie podnosząc głosu. — Pan myśli, że pan ma do czynienia z tajemniczym wspólnikiem tego nieszczęśliwego człowieka. Nie, nie wiem, czy był nieszczęśliwym. Nie powiedział mi tego. Był zbrodniarzem z mego punktu widzenia gdyż utrzymywanie przy życiu błędnej idei jest większą zbrodnią niż zabicie człowieka. Przypuszczam, że pan temu nie zaprzeczy. Nienawidziłem go. Wizjonerowie są wieczystą klęską świata. Ich utopje wpajają w ogół miernych umysłów niechęć do rzeczywistości i pogardę dla odwiecznej logiki rozwoju ludzkiego.
Razumow wzruszył ramionami i wpatrzył się w dal. „Co za tyrada!“ pomyślał. Milczenie i nieruchomość radcy Mikulina stropiły go. Brodaty biurokrata siedział na swojem miejscu tajemniczo spokojny, jak bóstwo o mętnych, nieprzeniknionych oczach. Razumow mimowoli zmienił głos.
— Gdybyś pan mnie zapytał, co było powodem mojej nienawiści do takiego Haldina, odpowiedziałbym panu, że nie było w tem nic sentymentalnego. Nienawidziłem go nie dlatego, że popełnił morderstwo. Wstręt nie jest nienawiścią. Nienawidziłem go poprostu dlatego, że jestem człowiekiem o zdrowych zmysłach. W tym charakterze uwłaczał mi. Jego śmierć — —
Razumow uczuł, że głos więźnie mu w gardle. Mglistość oczu radcy Mikulina zdawała się przesłaniać całą jego twarz i czynić ją niewyraźną dla wzroku Razumowa, który starał się nie zwracać uwagi na te objawy.
— W istocie — ciągnął dalej, wymawiając starannie każdy wyraz — czemże jest jego śmierć dla mnie?... Gdyby tu leżał na podłodze, przeszedłbym po jego piersiach bez wahania. To widmo... nic więcej.
Głos jego zamarł znowu. Mikulin za biurkiem nie pozwolił sobie na najlżejsze poruszenie. Cisza trwała czas jakiś nim Razumow zdołał przemówić znowu.
— Gadał o mnie na prawo i na lewo. Ci intelektualiści zbierają się u siebie i opijają zagranicznemi ideami, podobnie jak młodzi oficerowie Gwardji częstują się zagranicznem winem. Istna rozpusta. Słowo daję — tu Razumow, rozwścieczony nagłem przypomnieniem Ziemianicza, zniżył z trudem głos — my, Rosjanie, jesteśmy stekiem pijaków. Musimy się czemś upijać, szaleć ze zgryzoty lub oszałamiać się rezygnacją, aby potem leżeć jak kłoda albo podpalić dom. I co trzeźwy człowiek ma robić, chciałbym wiedzieć? Odosobnić się zupełnie od bliźnich jest niepodobieństwem. Aby żyć na pustyni, trzeba być świętym. Ale jeżeli nagle pijak wybiegnie z szynku i rzuci się człowiekowi na szyję i zacznie go obcałowywać dlatego, że mu się coś w jego powierzchowności podobało, to co wtedy, zechciej mi pan łaskawie powiedzieć? Takiemu można złamać pałkę na grzbiecie, a nie odczepi się...
Radca Mikulin podniósł rękę i przeciągnął nią po czole z zastanowieniem.
— Tak... oczywiście — wymówił półgłosem.
Spokojna powaga tego ruchu sprawiła, że Razumow umilkł. Było to również tak niespodziane. Cóż to znaczyło? Było w tem coś zastraszająco wstrzemięźliwego. Razumow przypomniał sobie, że zamierzał skłonić radcę Mikulina, by zagrał z nim w otwarte karty.
— Powiedziałem to wszystko Księciu K— zaczął z przybraną obojętnością, ale stracił ją, widząc, że radca Mikulin skinął potakująco głową. — Pan to wie?... Pan to słyszał?... Więc dlatego mnie tu wezwano, by mi powiedzieć o egzekucji Haldina? Czy pan chciał skonfrontować mnie z jego milczeniem, teraz, kiedy ten człowiek nie żyje? Cóż mnie obchodzi jego milczenie? To niepojęte. Pan chce koniecznie wytrącić mnie z równowagi moralnej.
— Nie. Nie to — szepnął radca Mikulin ledwo dosłyszalnym głosem. — Usługa, jaką pan oddałeś, jest ocenioną — —
— Czy tak? — przerwał Razumow ironicznie.
— ...i pańskie położenie również. — Radca Mikulin nie podniósł głosu. — Ale pomyśl pan tylko. Spadasz jak z nieba do gabinetu księcia K— ze swoją nadzwyczajną wiadomością... Pan uczysz się jeszcze, panie Razumow, ale my już służymy, nie zapominaj o tem. I oczywiście, wzbudziłeś pan pewną ciekawość...
Radca Mikulin patrzał na swą brodę. Usta Razumowa zadrżały.
— Okoliczność tego rodzaju wyróżnia człowieka — ciągnął dalej radca Mikulin dobrodusznym szeptem. — Wyznaję, że byłem ciekaw zobaczyć pana. Generał T— sądził, że to może być pożytecznem także... Nie sądź pan, że nie jestem w stanie zrozumieć uczuć pańskich. Byłem również młodym i studentem...
— Tak, chciał mnie pan poznać — rzekł Razumow tonem głębokiego niesmaku. — Oczywiście, ma pan prawo — chciałem powiedzieć władzę... To na jedno wychodzi. Ale to się nanic nie zdało, choćby pan patrzył na mnie i słuchał tego co mówię przez rok. Dochodzę do przekonania, że jest coś we mnie, czego ludzie wypośrodkować nie mogą. To bardzo niepomyślne dla mnie. Sądzę jednak, że książę K— mnie rozumie. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Radca Mikulin poruszył się zlekka i rzekł:
— Książe K— wie o wszystkiem, co się robi, i mogę pana upewnić, że z wielkiem uznaniem przyjął moją chęć osobistego poznania pana.
Razumow ukrył doznany ogromny zawód pod maską drwiącego zdziwienia.
— Więc i on jest także ciekawy. Ha! ostatecznie Książę K— zna mnie bardzo mało. Jest to bardzo niepomyślne dla mnie, ale... to nie moja wina.
Radca Mikulin podniósł szybko rękę, jak gdyby przepraszającym gestem, i przechylił zlekka głowę na ramię.
— Ależ, panie Razumow — pocóż brać to w ten sposób! Każdy, jestem pewny, może...
Spojrzał szybko na brodę, a gdy znów podniósł oczy, coś jakby cień życzliwości mignął w jego zamglonym wzroku. Ale zgasł wnet. Razumow bowiem odpowiedział nań chłodnym, odpychającym uśmiechem.
— Nie. Oczywiście, że to nic ważnego, wyjąwszy, że odnośnie do całej tej ciekawości, wywołanej bardzo prostą sprawą... Cóż tu począć? Ta ciekawość jest nie do zaspokojenia... Chcę powiedzieć, że niema nic, coby ją mogło zaspokoić. Traf zrządził, że urodziłem się Rosjaninem z patrjotycznemi instynktami — a czy one są dziedziczne czy nie, tego osądzić nie mogę.
Razumow mówił z przekonaniem i wyszukanym spokojem.
— Tak z patrjotycznemi instynktami, które rozwinęła zdolność niezależnego myślenia — oderwanego myślenia. Pod tym względem jestem swobodniejszym, niżby mnie jakakolwiek rewolucja socjalna uczynić mogła. Prawdopodobnie mój sposób myślenia różni się od pańskiego sposobu myślenia. I nie może być inaczej. Pan zapewne myśli, że ja tak pracowicie kłamię, by zatrzeć ślady mojej skruchy.
Razumow umilkł. Serce rozsadzało mu piersi. Radca Mikulin ani drgnął.
— Dlaczego? — rzekł z prostotą. — Byłem obecny przy rewizji w pańskiem mieszkaniu. Sam przejrzałem wszystkie papiery. Wielkie wrażenie wywarł na mnie pewien rodzaj politycznego wyznania wiary. Bardzo znamienny dokument. A czy mogę zapytać w jakim celu — —
— Oczywiście, aby oszukać policję — rzekł Razumow dziko. — Poco te wszystkie drwiny? Przecież pan może posłać mnie prosto z tego pokoju na Sybir. To będzie zrozumiałe. A ja mogę się poddać wszystkiemu, co jest zrozumiałe. Ale protestuję przeciwko tej komedji prześladowania. Wszystko to staje się poprostu komicznem, według mnie. Komedja omyłek, widziadeł, podejrzeń...
Radca Mikulin nadstawił bacznie ucha.
— Powiedziałeś pan: widziadeł? — zamruczał.
— Mogłem po nich deptać dowoli — ciągnął dalej popędliwie Razumow, machnąwszy z niecierpliwością ręką. — Ale doprawdy, muszę domagać się prawa skończenia raz na zawsze z tym człowiekiem. I w tym celu pozwolę sobie — —
Razumow, stojąc po drugiej stronie biurka, skłonił się lekko siedzącemu biurokracie.
— ...odejść. — Poprostu odejść — dokończył z wielką stanowczością. Postąpił ku drzwiom, myśląc:
— Teraz musi położyć karty na stół. Musi zadzwonić i kazać mnie zaaresztować, opuszczę gmach, lub musi mnie puścić. Tak czy inaczej...
Spokojny głos wymówił bez pośpiechu.
— Cyrylu Sidorowiczu.
Razumow już przy drzwiach odwrócił głowę.
— Odejść — powtórzył.
— Dokąd? — zapytał radca Mikulin łagodnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.