Przejdź do zawartości

W oczach Zachodu/Część druga/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA
I

Gdy się chce snuć wątek jakiejś zmyślonej treści, trzeba niewątpliwie zachować pewne właściwości, aby być zrozumiałym i zajmującym. Człowiek obdarzony wyobraźnią, choćby nie był doświadczonym w sztuce pisarskiej, posiada instynkt, kierujący nim w wyborze słów i w rozwijaniu akcji. Szczypta talentu wynagradza sowicie różne braki i błędy. Ale moja pisanina nie jest dziełem wyobraźni, nie mam talentu, moje usprawiedliwienie podjęcia tej roboty leży nie w jej artystyczności, lecz w jej prostocie. Świadomy moich braków i silny szczerością mego założenia, nie będę próbował (choćbym nawet był zdolnym do tego) zmyśleć cośkolwiek. Posuwam moje skrupuły tak daleko, iż nie pokuszę się nawet o wymyślenie tego, co w toku powieściowym nazywa się nawiązaniem. Przerywając zatem opowiadanie Razumowa w tem miejscu, gdzie pytanie radcy Mikulina „dokąd“ staje przed nim z siłą problematu nie do rozstrzygnięcia, powiem poprostu, że poznałem się z temi paniami na pół roku przed owym czasem. Pod „temi paniami“ rozumiem oczywiście matkę i siostrę nieszczęsnego Haldina.
W jaki sposób skłonił matkę, że sprzedała ich małą posiadłość i wyjechała zagranicę na czas nieograniczony, tego nie umiem powiedzieć dokładnie. Mam wrażenie, że pani Haldin na żądanie syna podpaliłaby swój dom i wybrałaby się na księżyc, nie okazawszy ani zdziwienia, ani obawy, i że panna Haldin — Natalja, pieszczotliwie zwana Natalką — byłaby chętnie na to przystała.
Ich pełne dumy przywiązanie do tego młodzieńca stało mi się wiadomem w bardzo krótkim przeciągu czasu. Stosownie do jego wskazówek udały się wprost do Szwajcarji — do Zurychu i tam pozostały przez większą część roku. Z Zurychu — gdzie im się nie podobało — przyjechały do Genewy. Jeden z moich przyjaciół, lektor na wydziale historycznym przy uniwersytecie w Lozannie, ożeniony z Rosjanką, daleką krewną pani Haldin, napisał do mnie, prosząc, abym odwiedził te panie. Było to bardzo życzliwie pomyślane. Panna Haldin pragnęła zapoznać się z najlepszymi autorami angielskimi pod kierunkiem uzdolnionego nauczyciela.
Pani Haldin przyjęła mnie nader uprzejme. Jej zła francuszczyzna, z której się sama świadomie śmiała, zatarła etykietalność pierwszej wizyty. Była to kobieta wysoka, w czarnej, jedwabnej sukni. Szerokie czoło, regularne rysy i delikatnie wykrojone usta świadczyły o minionej piękności. Siedziała wyprostowana w fotelu i słabym, łagodnym głosem powiadomiła mnie, że Natalka poprostu łaknie wiedzy. Jej szczupłe ręce spoczywały na kolanach, nieruchomość rysów miała w sobie coś mniszego.
— W Rosji — mówiła dalej — wszelka wiedza jest zatruta fałszem, oparta na fałszu. Nie chemja i nauki jej podobne, ale wykształcenie wogóle — objaśniła mnie. Rząd psuł nauczanie dla swych własnych celów. Dzieci jej czuły to. Jej Natalka otrzymała dyplom z ukończenia Wyższych Kursów Żeńskich, a syn jest studentem na Uniwersytecie w Petersburgu. Ma niepospolite zdolności, najszlachetniejszą naturę, jest wyrocznią dla swoich kolegów. Z początkiem przyszłego roku przyjedzie do nich, jak się tego spodziewała, i odbędą wspólną podróż do Włoch. W każdym innym kraju byłaby pewną najświetniejszej przyszłości dla człowieka tak wyjątkowych zdolności i charakteru jak jej syn, ale w Rosji...
Panna Natalja, siedząca przy oknie, odwróciła głowę i rzekła:
— Ależ, mamo, nawet u nas rzeczy zmieniają się zczasem.
Głos jej był głęboki, prawie ostry, a jednak pieszczotliwy w swej ostrości. Miała śniadą cerę, ponsowe usta i pełną kibić. Sprawiała ważenie silnej żywotności. Matka jej westchnęła.
— Wyście oboje młodzi. Łatwo wam spodziewać się... Chociaż i ja nie straciłam całkiem nadziei. Jakżebym mogła, mając takiego syna.
Zwróciłem się do panny Haldin z zapytaniem, jakich autorów pragnęłaby czytać. Skierowała na mnie oczy, ocienione czarnemi rzęsami, a ja pomimo moich lat zrozumiałem, jak ponętną fizycznie mogła być jej osoba dla mężczyzny, ceniącego w kobiecie coś więcej poza samym wdziękiem kobiecości. Wzrok jej był jasny i szczery jak wzrok młodzieńca, którego jeszcze mądrość świata nie zepsuła. Był nieustraszony, nie było w nim jednak nic zaczepnego. Naiwna a jednak rozważna pewność siebie będzie tu lepszem określeniem. Ta dziewczyna zastanawiała się już nad niejednem (w Rosji młodzież zaczyna wcześnie myśleć) ale nie zaznała jeszcze rozczarowania, bo widocznem było, że nie wpadła dotąd pod władzę namiętności. Czuło się — dość było na nią spojrzeć — że była bardzo podatną wpływom bądź idei, bądź, poprostu, jednostki. Przynajmniej tak wywnioskowałem, o ile mi się zdaje bezstronnie, boć jasnem było, że moja osoba nie mogła się stać tą jednostką, — a co się tyczy idei!...
Zaprzyjaźniliśmy się prędko w ciągu naszych lekcyj. Bardzo były przyjemne te wspólne czytania. Bez obawy wywołania uśmiechu wyznam, że przywiązałem się bardzo do tej panienki. Po upływie czterech miesięcy powiedziałem jej, że teraz może bardzo dobrze czytać sama, i że nauczyciel jest zbytecznym. To oświadczenie zdziwiło nieprzyjemnie moją uczenicę.
Pani Haldin ze swą nieruchomością rysów i dobrotliwym wyrazem oczu wymówiła z głębi fotela niepewną francuszczyzną:
Mais l’ami reviendra.
I na tem stanęło. Przychodziłem, nie cztery razy tygodniowo, jak poprzednio, ale dosyć często. Jesienią zrobiliśmy kilka krótkich wycieczek pospołu z innymi Rosjanami. Dzięki przyjaźni tych pań zyskałem do pewnego stopnia zaufanie kolonji rosyjskiej, którego inaczej nie byłbym miał.
Tego dnia, kiedy wyczytałem w gazetach wiadomość o zamordowaniu pana de P—, było to w niedzielę — spotkałem obie panie na ulicy i szedłem z niemi czas jakiś. Pamiętam, że pani Haldin miała ciężki, popielaty płaszcz na czarnej jedwabnej sukni, a jej piękne jeszcze oczy spotkały mój wzrok spokojnem wejrzeniem.
— Byłyśmy na nabożeństwie — rzekła. — Natalka poszła ze mną. Jej przyjaciółki, studentki tutejsze, nie chodzą, oczywiście, do kościoła. U nas, w Rosji, religja jest tak ściśle zespolona z uciskiem, że zdaje się prawie koniecznością, gdy kto chce być wolnym w tem życiu, wyrzec się wszelkiej nadziei przyszłego życia. Ale ja nie mogę przestać modlić się za mego syna.
I z wyrazem zasępienia, czerwieniąc się zlekka, dodała po francusku — ce n’est peut être qu’une habitude (to może tylko przyzwyczajenie). Panna Haldin niosła w ręku książkę do nabożeństwa. Nie spojrzała na matkę.
— Mama i Wiktor oboje wierzą głęboko — zauważyła.
Udzieliłem im nowiny z ich kraju, którą właśnie wyczytałem w kawiarni. Przez dobrą chwilę szliśmy szybko w milczeniu. Poczem pani Haldin szepnęła:
— Teraz znowu wzmogą się rozruchy i prześladowania z tego powodu. Może nawet zamkną uniwersytet. W Rosji tylko w grobie można znaleźć spokój.
— Tak. Ciężka droga — rzekła córka, patrząc wprost przed siebie na zaśnieżony łańcuch gór Jura, zamykający niby biały mur ulicę. — Ale dzień zgody już niedaleki.
— Tak myślą moje dzieci — zauważyła pani Haldin.
Nie mogłem ukryć zdumienia, że był to jednak niezwykły czas do mówienia o zgodzie. Natalja Haldin zdziwiła mnie, mówiąc — jak gdyby dużo nad tym przedmiotem rozmyślała — że ludzie Zachodu nie rozumieli położenia. Była bardzo spokojna i młodzieńczo pewna siebie.
— Pan sądzi, że tu wchodzą w grę zatargi klasowe, starcia interesów, jak to bywa przy rozruchach socjalnych u was, w Europie. Ale to wcale nie to. To jest zupełnie co innego.
— Być może, iż nie rozumiem — przyznałem.
Ta skłonność wyłączania każdego zagadnienia z dziedziny rzeczy zrozumiałych za pośrednictwem jakiegoś mistycznego określenia jest czysto rosyjska. Znałem już dostatecznie Natalję Haldin, by odkryć jej pogardę dla wszystkich praktycznych form wolności politycznej, znanych zachodniemu światu. Przypuszczam, że trzeba być Rosjaninem, by zrozumieć rosyjską prostolinijność, straszliwą, gryzącą prostolinijność, której mistyczne określenia kryją naiwny, beznadziejny cynizm. Zdaje mi się czasem, że psychologiczna tajemnica głębokiej odrębności tego narodu polega na tem, że oni nienawidzą życia, nieuniknionego życia na ziemi, jako takiego, podczas gdy my, ludzie Zachodu — miłujemy je, z równem może przecenianiem jego uczuciowej wartości. Ale to jest doprawdy odskok...
Pomogłem paniom wsiąść do tramwaju, one zaś poprosiły mnie, bym je odwiedził popołudniu. To jest przynajmniej pani Haldin zaprosiła mnie, wsiadając, a Natalka, stojąc na tylnej platformie, gdy tramwaj ruszył, uśmiechnęła się pobłażliwie do Zachodniowca. Światło jasnego, zimowego przedpołudnia nabierała miękkości w jej szarych oczach.
Opowieść Razumowa, niby otwarta księga przeznaczenia, wskrzesza mi wspomnienie tego dnia, niby czegoś dziwnie bezlitośnego, ze względu na jego wolny od wszelkich złych przeczuć nastrój. Wiktor Haldin był jeszcze wśród żyjących, ale wśród tych żyjących, których jedynym łącznikiem z życiem jest oczekiwanie śmierci. Myśli jego musiały krążyć dokoła jego ostatnich, ziemskich ukochań w tych godzinach uporczywego milczenia, które miały się dlań przeciągnąć w wieczność. Tego popołudnia panie przyjmowały więcej niż zazwyczaj osób i salonik na parterze wielkiego domu przy Boulevard des Philosophes był przepełniony.
Przeczekałem wszystkich gości, a gdym wstał, panna Haldin wstała także. Ująłem jej rękę i coś mnie skłoniło, żeby podjąć naszą ranną rozmowę.
— Przypuśćmy, że my, Zachodniowcy, nie rozumiemy charakteru waszego narodu... — zacząłem.
Ale ona, jakby przygotowana w jakiś tajemniczy sposób na ten wstęp, przerwała łagodnie:
— Jego popędów, jego... — zaczęła szukać stosownego określenia i znalazła je, ale po francusku: — jego mouvements d’âme.
Wypowiedziała to prawie szeptem.
— Bardzo dobrze — rzekłem. — Ale mimo to patrzymy na zatargi. Pani mówi, że to nie są zatargi klasowe, ani zatargi interesów. Przypuśćmy, że i na to się zgadzam. Ale czy łatwiej przez to wręcz przeciwne sobie idee dojdą do porozumienia, czy krew i gwałty scementują je w tę zgodę, która, według pani, jest tak bliską.
Patrzyła na mnie badawczo, nie odpowiadając na moje rozsądne pytanie, trzeźwe pytanie, na które nie mogło być odpowiedzi.
— To nie do pojęcia — dodałem z pewnem rozdrażnieniem.
— Wszystko jest nie do pojęcia — rzekła. — Cały świat jest nie do pojęcia dla ścisłej logiki myśli. A jednak świat istnieje dla naszych zmysłów i my istniejemy na nim. Musi być jakaś konieczność wyższa nad nasze pojęcia. Bardzo to marna i fałszywa rzecz należeć do większości. My, Rosjanie, znajdziemy sobie jakąś lepszą formę wolności narodowej, niż sztuczne zatargi partyjne, które są złem dla tego, że są zatargami, i godne pogardy dlatego, że są sztuczne. Nam, Rosjanom, sądzonem jest znaleźć lepszą drogę.
Pani Haldin patrzyła przez okno. Zwróciła ku mnie martwą prawie piękność swej twarzy i żyjący, dobrotliwy wzrok wielkich ciemnych oczu.
— Tak myślą moje dzieci — oświadczyła.
— Przypuszczam, iż pani zgorszy się — rzekłem, zwracając się do panny Haldin — jeżeli powiem, że nie zrozumiałem — nie chodzi mi o pojedyńcze słowa, zrozumiałem wszystkie słowa... Ale jakąż to może być owa era bezcielesnej zgody, której pani wygląda? Życie jest rzeczą sformowaną. Ma swój plastyczny kształt i swój ściśle określony wygląd intelektualny. Najbardziej idealistyczne pojęcia miłości i pobłażania muszą się przyodziać w ciało, żeby mogły być zrozumiane.
Pożegnałem się z panią Haldin, której piękne usta ani drgnęły. Uśmiechnęła się tylko oczami. Natalja Haldin bardzo uprzejmie odprowadziła mnie aż do drzwi.
— Mama wyobraża sobie, że jestem niewolniczem echem mego brata Wiktora. Tak nie jest. On rozumie mnie o wiele lepiej, niż ja go rozumieć mogę. Gdy przyjedzie i pan go pozna, przekona się pan, jaka to wyjątkowa dusza. — Umilkła na chwilę. — Nie jest człowiekiem silnym, w utartem znaczeniu tego słowa — dodała, — ale to charakter bez skazy.
— Myślę, że nie będzie mi trudno zaprzyjaźnić się z bratem pani.
— Nie sądź pan, że go zrozumiesz zupełnie — rzekła z pewną złośliwością. — On w gruncie nie jest wcale... wcale Zachodniowcem.
I po tej zbytecznej przestrodze opuściłem pokój, skłoniwszy się jeszcze we drzwiach pani Haldin, siedzącej w fotelu przy oknie. Cień autokracji, niedostrzeżony przeze mnie, padł już na Boulevard des Philosophes w wolnej niepodległej i demokratycznej Genewie, gdzie znajduje się dzielnica zwana „La petite Russie“. Gdzie tylko dwóch Rosjan się zejdzie, cień autokracji zjawia się jako trzeci, zabarwiając ich myśli, ich poglądy, ich najtajniejsze uczucia, ich życie prywatne, ich wystąpienia publiczne; prześladuje nawet ich milczenie.
Co mnie uderzyło w ciągu następnego tygodnia, to milczenie tych pań. Spotykałem je spacerujące w ogrodzie publicznym w pobliżu uniwersytetu. Witały mnie, jak zwykle, po przyjacielsku, ale musiałem zauważyć ich małomówność. W trakcie tego czasu wiedziano już powszechnie, że morderca pana de P— został schwytany, osądzony i stracony. Tyle doniosły urzędowe agencje. Ale dla świata wogóle pozostał bezimiennym. Urzędowa skrytość zataiła jego nazwisko przed publicznością. Nie umiem sobie, doprawdy, wyobrazić — dlaczego.
Pewnego dnia zobaczyłem pannę Haldin, idącą samą główną aleją Bastjonów pod obnażonemi z liści drzewami.
— Mama jest niezdrowa — oznajmiła mi.
Ponieważ, o ile wiedziałem, pani Haldin jednego dnia w życiu nie chorowała, był to objaw niepokojący, tem bardziej, że cierpienie było nieokreślone.
— Zdaje się, że mamę dręczy brak wiadomości od brata. Dawno już nie pisał.
— Żadnych nowin, dobre nowiny — rzekłem pocieszająco, i zaczęliśmy iść zwolna obok siebie.
— Nie w Rosji — szepnęła tak cicho, że ledwie dosłyszałem. Spojrzałem na nią uważniej.
— Pani się także niepokoi?
Po chwili wahania przyznała, że tak.
— Bo, istotnie, tak już dawno nie miałyśmy...
I nim zdążyłem wyrazić zwykłe, banalne przypuszczenia, zwierzyła mi się.
— Ach! To nietylko to. Pisałam do pewnej, znajomej rodziny w Petersburgu. Nie widzieli go przeszło miesiąc. Myśleli, że jest już z nami. Byli nawet trochę obrażeni, że wyjechał bez pożegnania. Mąż mojej znajomej poszedł zaraz do jego mieszkania. Wiktor wyprowadził się i nie wiedziano jego adresu.
Pamiętam, że mówiąc, z trudem chwytała oddech. Od dawna również nie widywano jej brata na wykładach. Zachodził tylko od czasu do czasu do szwajcara uniwersytetu po listy. I jak się ów pan dowiedział, nie zjawił się po dwa ostatnie listy. Ale policja przyszła z zapytaniem, czy student Haldin otrzymywał jaką korespondencję w uniwersytecie, i zabrała te listy.
— Moje dwa ostatnie listy — dodała.
Przystanęliśmy naprzeciwko siebie. Trochę płatków śnieżnych wirowało pod obnażonemi drzewami. Niebo było ciemne.
— Jak pani myśli, co się stało? — spytałem.
Wzruszyła zlekka ramionami.
— Kto to może wiedzieć — w Rosji.
W tej chwili po raz pierwszy zobaczyłem cień autokracji, leżący na życiu Rosji zarówno w jej uległości jak w buncie. Ujrzałem, jak przesłonił piękną, otwartą twarzyczkę w obramowaniu futrzanego kołnierza i przyciemnił jej czyste szare oczy, tak jasno błyszczące w posępnem świetle chmurnego owego popołudnia.
— Pójdźmy — rzekła. — Zimno tu stać dzisiaj.
Wzdrygnęła się zlekka i zatupotała małemi nóżkami. Poszliśmy szparko do końca alei i zpowrotem do wielkiej ogrodowej bramy.
— Powiedziała to pani matce? — odważyłem się zapytać.
— Nie. Nie jeszcze. Wyszłam, żeby ochłonąć z wrażenia tego listu.
Zaszeleściła w mufce papierem. Miała list ze sobą.
— Czego się pani obawia? — zapytałem.
Nam, Europejczykom Zachodu, wszelkie spiski i sprzysiężenia polityczne wydają się czemś dziecinnem i niedoważonem, wymyślonem dla teatru lub powieści. Nie chciałem być ściślejszym w mojem zapytaniu.
— Dla nas — dla mojej matki zwłaszcza — lękam się niepewności. Ludzie znikają. Tak. Znikają naprawdę. Może pan sobie wyobrazić czem jest to okrucieństwo niemych tygodni — miesięcy — lat! Ów nasz przyjaciel zaprzestał poszukiwań, dowiedziawszy się, że policja zabrała listy. Przypuszczam, że lękał się kompromitacji. Ma żonę, dzieci, a nie posiada wpływowych stosunków i nie jest bogaty. Cóż mógł uczynić?... Tak; lękam się milczenia dla mojej biednej matki. Ona go nie zniesie. Dla mego brata... lękam się — głos jej stał się prawie niedosłyszalnym — wszystkiego!
Doszliśmy teraz do bramy naprzeciwko teatru. Panna Haldin ożywiła się.
— Ale ludzie, którzy zaginęli, odnajdują się, nawet w Rosji. Wie pan, jaka jest moja ostatnia nadzieja? Oto, że lada chwila ujrzymy go wchodzącego do pokoju.
Uchyliłem kapelusza, a ona wyszła z ogrodu, pełna wdzięku i silna, skinąwszy mi głową, z rękoma w mufce, ściskającemi ów okrutny list petersburski.
Wróciwszy do domu, otworzyłem dziennik, który odbierałem z Londynu, i gdym spojrzał na korespondencję z Rosji — nie na telegramy lecz na korespondencję — pierwszą rzeczą, na jaką padły moje oczy, było nazwisko Haldina. Śmierć pana de P— nie była już aktualnością, ale przedsiębiorczy korespondent zdołał uszczknąć jakieś nieurzędowe wiadomości, tyczące tego faktu dziejów współczesnych. Dowiedział się o nazwisku Haldina i wyszperał historję jego aresztowania na ulicy o północy. Jednak sensacja, z dziennikarskiego punktu widzenia, należała już do przeszłości. Poświęcił jej więc jakieś dwadzieścia wierszy na całej kolumnie. Wystarczyły one jednak, aby mnie przyprawić o noc bezsenną. Zrozumiałem, że byłoby rodzajem zdrady dopuścić, aby panna Haldin natknęła się nieprzygotowana na odkrycie tego korespondenta, które niezawodnie powtórzą nazajutrz rano dzienniki francuskie i szwajcarskie. Spędziłem więc bardzo niespokojną noc, nie mogąc zmrużyć oka, dręczony uczuciem, że jestem wplątany w coś teatralnego i chorobliwie przesadzonego. Uświadamiałem sobie niedorzeczność podobnego zagmatwania w życiu tych dwóch kobiet i byłem tem poprostu udręczony. Zdawało się rzeczą należną ich wyrafinowanej prostocie, aby nie dowiedziały się o tem nigdy. Znalazłszy się o niemożliwie wczesnej godzinie u drzwi ich mieszkania, uczułem, jak gdybym miał popełnić jakiś czyn barbarzyński.
Służąca w średnim wieku wprowadziła mnie do saloniku, gdzie ściereczka leżała na krześle, a szczotka stała oparta o stół środkowy. Pył tańczył w powietrzu; ja zaś pożałowałem, że zamiast przyjść, nie napisałem, i byłem nierad, że dzień jest tak jasny. Panna Haldin w skromnej, czarnej sukni wyszła leko z pokoju matki z niepewnym uśmiechem na ustach.
Wydobyłem dziennik z kieszeni. Nie byłbym nigdy przypuścił, że numer Standard’a może podziałać jak głowa Meduzy. Twarz panny Haldin skamieniała momentalnie — jej oczy — członki! Ale najstraszniejszem było to, że skamieniawszy, pozostała żywą. Miało się świadomość pospiesznego bicia jej serca. Mam nadzieję, że mi wybaczyła zwłokę w moich niezręcznych omówieniach. Nie trwało to długo. Nie mogła pozostać tak nieruchomą od stóp do głowy dłużej niż parę sekund, poczem usłyszałem, że oddycha głęboko. I jak gdyby ktoś sparaliżował zarówno jej moralną odporność jak sprężystość muskułów, zarysy jej twarzy uległy zmianie. Postarzała nagle, zwiędła. Ale to trwało tylko chwilę. Poczem rzekła z silnem postanowieniem:
— Pójdę powiedzieć mamie.
— Czy to będzie bezpieczne w jej stanie zdrowia? — zarzuciłem.
— Coż może być gorszego, nad stan, w jakim się znajduje od miesiąca. My to rozumiemy inaczej. On nie popełnił zbrodni. Nie wyobrażaj pan sobie, że go bronię przed panem.
Poszła ku drzwiom sypialni, poczem zbliżyła się do mnie, prosząc szeptem, bym nie odchodził, dopóki nie wróci. Przez dwadzieścia nieskończenie długich minut nie doleciał mnie najlżejszy dźwięk. Wreszcie panna Haldin ukazała się i przeszła przez pokój swym szybkim krokiem. Doszedłszy do fotela, osunęła się nań ciężko, jak gdyby wyczerpana doszczętnie.
Poczem powiedziała mi, że pani Haldin nie uroniła ani jednej łzy. Usiadła na łóżku, a jej nieruchomość, jej milczenie były przerażające. Wreszcie położyła się zwolna i dała znak córce, by ją zostawiła samą.
— Przywoła mnie wkrótce — dodała panna Haldin. — Zostawiłam dzwonek przy łóżku.
Wyznaję, że moje bardzo szczere współczucie nie miało punktu oparcia. Czytelnicy Zachodu, dla których to piszę, zrozumieją, o co mi chodzi. Był to, jeżeli tak mogę powiedzieć, brak doświadczenia. Śmierć jest bezlitosnym łupieżcą. Wszyscy znamy ból niepowrotnej straty. Niema tak samotnego życia, które byłoby zabezpieczone od tego doświadczenia. Ale ból, który przyniosłem tym paniom, miał ponure otoczenie. Towarzyszyły mu bomby i szubienica, nadając mu złowrogie, czysto rosyjskie zabarwienie, które i na kolorycie, że tak powiem, mego współczucia odbić się musiało.
Byłem wdzięczny pannie Haldin, że nie utrudniła mi jeszcze bardziej położenia uzewnętrznianiem swych głębokich uczuć. Podziwiałem jej nadzwyczajne panowanie nad sobą, które nawet przestraszało mnie trochę. Był to bowiem spokój wielkiego naprężenia. A jeżeli przeciągnięta struna nagle pęknie? Nawet te zamknięte drzwi pokoju pani Haldin, poza któremi stara matka pozostała sama, miały wygląd straszliwy.
Natalja Haldin szepnęła smutnie:
— Pan zapewne nie zdaje sobie sprawy z tego co ja czuję?
Zasadniczo to było prawdą i ta nieświadomość tępego Zachodniowca paraliżowała moje współczucie. Nie mogłem zdobyć się na nic innego, oprócz kilku banalnych zdań, tych błahych zdań, które dają miarę naszej niemocy wobec nieszczęść bliźnich. Wybełkotałem coś w tym rodzaju, że dla młodych życie ma zawsze w zapasie nadzieje powetowania. Ma też swoje obowiązki... ale o tych nie potrzebuję jej przypominać.
Panna Haldin trzymała chusteczkę w rękach i szarpała ją nerwowo.
— Nie zapomnę o matce, to pewne — rzekła. — Było nas troje. A teraz jest nas dwie... Mama nie jest jeszcze stara. Może żyć długo. Ale czego możemy spodziewać się w przyszłości? Jakiej nadziei i jakiej pociechy?
— Musi pani brać życie z szerszego punktu widzenia — rzekłem stanowczo, pomyślawszy, że do tej wyjątkowej istoty tą drogą właśnie trafić należy. Popatrzyła na mnie przez chwilę uważnie; poczem wstrzymywane dotąd łzy popłynęły strumieniem. Zerwała się z fotela i stanęła plecami do mnie przy oknie.
Nie próbowałem nawet zbliżyć się do niej i wyszedłem pocichu. Nazajutrz służąca powiedziała mi we drzwiach, że pani Haldin ma się lepiej. Dodała, że dużo osób — Rosjan — przychodziło poprzedniego dnia, ale panna Haldin nie przyjęła nikogo.
W dwa tygodnie potem, gdym się, jak zwykle, zgłosił po wiadomości, poproszono mnie, bym wszedł. Pani Haldin siedziała na zwykłem miejscu przy oknie. Na pierwszy rzut oka zdawać się mogło, że nic się nie zmieniło. Zobaczyłem w głębi pokoju znany mi profil, nieco ostrzejszy w zarysach i powleczony jednostajną bladością, jak się tego można było spodziewać u osoby chorej. Ale żadna choroba nie byłaby mogła wywołać takiej zmiany w jej czarnych oczach, które nie uśmiechały się już, jak dawniej, z łagodną ironją. Podniosła je — podała mi rękę. Zauważyłem, że numer Standard’a z przed trzech tygodni, z korespondencją z Rosji na wierzchu, leżał na stoliczku obok fotela. Pierwsze jej słowa, wyrzeczone do mnie, zawierały pytanie:
— Nie było nic więcej w pańskich gazetach?
Puściłem jej długą, wychudzoną rękę, wstrząsnąłem głową przecząco i usiadłem.
— Prasa angielska jest nadzwyczajna. Nic się przed nią nie ukryje i cały świat musi się od niej dowiedzieć o wszystkiem. Ale nasze rosyjskie nowiny niezawsze są łatwe do zrozumienia. Niezawsze... Angielskie matki nie oczekują takich nowin...
Dotknęła ręką dziennika i cofnęła ją znowu. Rzekłem:
— Mieliśmy również tragiczne czasy w historji.
— To dawno. Bardzo już dawno.
— Tak.
— Są narody, które zawarły ugodę z Przeznaczeniem — rzekła panna Haldin, zbliżywszy się. — Nie mamy im czego zazdrościć.
— Pocóż ta pogarda? — spytałem łagodnie. — Być może, iż nasza ugoda nie była bardzo szczytna, ale cena uświęca warunki, jakie ludzie i narody otrzymują od Przeznaczenia.
Pani Haldin odwróciła głowę i patrzyła czas jakiś przez okno tym nowym, zgaszonym wzrokiem zapadłych oczu, który czynił z niej tak zupełnie inną kobietę.
— Jak pan myśli — zagadnęła nagle — czy ten Anglik, ten korespondent, znał mego syna?
Odpowiedziałem na to dziwne pytanie, że było to możliwem oczywiście. Spostrzegła moje zdziwienie.
— Mama myśli — wyjaśniła panna Haldin, stojąc pomiędzy nami z ręką na poręczy mego krzesła, — że mój biedny brat nie próbował może ocalić się...
Spojrzałem na pannę Haldin z pełnem współczucia zdumieniem, ale panna Haldin patrzyła spokojnie na matkę. Ta ostatnia rzekła:
— Nie znamy adresu żadnego z jego przyjaciół. W istocie, nie wiemy nic o jego petersburskich kolegach. Miał mnóstwo przyjaciół, ale nigdy o nich dużo nie mówił. Łatwo jednak można się było domyśleć, że byli jego uczniami i że go uwielbiali. Ale on był tak skromny... Zdawaćby się mogło, że wśród tylu oddanych sobie...
Odwróciła znów głowę i patrzyła na Boulevard des Philosophes, szczególnie posępną i zakurzoną ulicę, na której w tej chwili widać było tylko dwa psy, dziewczynkę w krótkiej sukience, skaczącą na jednej nodze, a w oddali robotnika, prowadzącego bicykl.
— Nawet wśród apostołów Chrystusa znalazł się Judasz — szepnęła bez związku, jakby do siebie, ale z widocznym zamiarem, żebym usłyszał.
Rosyjscy goście, zebrani małemi grupkami, rozmawiali szeptem pomiędzy sobą, rzucając przelotne spojrzenia w naszym kierunku. Tworzyło to wielką sprzeczność ze zwykłą donośną gwarnością tych zebrań. Panna Haldin odprowadziła mnie do przedpokoju.
— Ludzie nas odwiedzają — rzekła. — Nie możemy zamykać drzwi przed nimi.
I gdym kładł palto, zaczęła mówić o matce. Biedna pani Haldin łaknęła wiadomości. Chciała ciągle słyszeć o swoim nieszczęśliwym synu. Nie mogła zdecydować się, aby go zostawić spokojnie w pustce Niewiadomego. Śledziła go tam wciąż z uporem, przez te długie dnie nieruchomego milczenia, wpatrzona w pusty Boulevard des Philosophes. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie ratował się ucieczką, jak to się udawało tylu innym rewolucjonistom i spiskowcom w innych wypadkach podobnego rodzaju. Było to istotnie niepojętem, żeby tajne organizacje rewolucyjne okazały tyle niedołęstwa, gdy chodziło o uratowanie jej syna. Ale w rzeczywistości to niepojęte, co tak wstrząsnęło jej umysłem, nie było niczem innem, tylko okrutnem zuchwalstwem Śmierci, przesuwającej się ponad jej głową, aby uderzyć w to młode i tak ukochane serce.
Panna Haldin, zamyślona podała mi kapelusz. Wywnioskowałem z jej słów, że biedną kobietę opanowała posępna myśl, iż syn jej musiał zginąć, bo nie chciał się ratować! Nie mogło to być jednak dlatego, aby zwątpił o przyszłości swego kraju? To było niepodobieństwem. Czyżby matka i siostra tak bardzo nie umiały zjednać sobie jego zaufania i czyżby, spełniwszy to, co musiał spełnić, duch jego uległ zwątpieniu nie do zniesienia, a umysł obłąkał się nagłą niewiarą.
Ten objaw przenikliwości wstrząsnął mną bardzo.
— Byliśmy tak zespoleni — rzekła panna Haldin, splatając palce obu rąk, poczem rozplotła je zwolna, patrząc mi w twarz prosto. — A oto, co moja biedna mama wynalazła, żeby udręczać siebie i mnie przez te długie lata, jakie leżą przed nami — dodała ta szczególna dziewczyna. W tej chwili objawił mi się jej nieokreślony urok: było to połączenie namiętności ze stoicyzmem. Wyobrażałem sobie, jakiem będzie jej życie przy boku nieruchomej pani Haldin, opanowanej tą myślą straszliwą. Ale moje współczucie musiało pozostać nieujawnione naskutek mojej zupełnej nieznajomości jej, że się tak wyrażę, sposobów odczuwania. Różnica narodowości jest straszliwą zaporą dla naszych natur Zachodnich. Panna Haldin była zapewne zbyt prostolinijną, żeby się domyślać mego zakłopotania. Nie czekała, żebym coś powiedział i, jakby czytając myśli na mej twarzy, ciągnęła dalej odważnie:
— Zpoczątku biedna mama oniemiała, jak mówią nasi wieśniacy, potem zaczęła myśleć — i będzie już tak dalej myśleć i myśleć w ten sam sposób. Pan widzi sam, jakie to okrutne.
Nie mówiłem nigdy szczerzej, jak wówczas, kiedy przytaknąłem jej, że było to opłakane w najwyższym stopniu.
— A te wszystkie dziwne szczegóły w angielskim dzienniku — wykrzyknęła nagle. — Co one znaczą? Chyba są prawdziwe? Jakże to okropna myśl, że schwytano mego biednego brata, gdy błąkał się sam po ulicach nocą, jak człowiek zrozpaczony.
Staliśmy tak blisko siebie w ciemnym przedpokoju, że dostrzegłem, jak przygryzła dolną wargę, zapewne aby stłumić łkanie. Po chwili rzekła:
— Podsunęłam mamie myśl, że może zdradził go jaki fałszywy przyjaciel, lub poprostu tchórz. Lżej jej będzie, gdy w to uwierzy.
Zrozumiałem teraz wyrzeczone poprzednio szeptem słowa biednej kobiety o Judaszu.
— Tak, będzie jej lżej — przyznałem, zachwycony w duchu trafnością i subtelnością zapatrywań tej dziewczyny. Traktowała życie tak, jak je ukształtowały warunki polityczne jej kraju. Widziała w niem okrutną rzeczywistość a nie chorobliwe przywidzenia własnej wyobraźni. Nie mogłem oprzeć się pewnemu uczuciu szacunku, gdy dodała z prostotą:
— Podobno czas łagodzi wszelki rodzaj rozpaczy. Ale nie mogę uwierzyć, żeby miał władzę nad wyrzutami sumienia. Lepiej więc niech mama myśli, że ktoś przyczynił się do śmierci Wiktora, niż żeby miała przypisywać ją słabości swego syna, lub własnej winie.
— Ale pani sama nie przypuszcza przecież — zacząłem.
Zacisnęła usta i potrząsnęła głową. Potem oświadczyła, że nie żywi złych myśli względem nikogo i że może wszystko, co się stało, było potrzebnem. Po tych słowach, wymówionych cicho i brzmiących tajemniczo w pomroce przedpokoju, pożegnaliśmy się wymownym i ciepłym uściskiem dłoni. Uścisk jej silnej, kształtnej ręki miał w sobie coś ujmująco szczerego, rodzaj jakiejś zachwycającej męskości. Nie wiem, doprawdy, dlaczego okazywała mi tyle przyjaźni. Może zdawało się jej, że rozumiem ją znacznie lepiej, niż byłem do tego zdolny. Najściślejsze z jej powiedzeń zdawały się mieć jakieś zagadkowe znaczenie, niknące gdzieś poza obrębem mojego ujęcia. Muszę więc przypuszczać, że ceniła moją uwagę i moje milczenie. Uwaga, którą mogła widzieć, była zupełnie szczerą, wskutek czego milczenie nie mogło być poczytane za obojętność. I to zdawało się zadowalniać ją. I muszę tu zauważyć, że jeśli zwierzała się przede mną, to nie dla zasięgnięcia rady, o którą, w istocie, nie prosiła nigdy.

II

Nasze codzienne stosunki uległy w owym czasie blisko dwutygodniowej przerwie. Musiałem wyjechać niespodzianie z Genewy. Wróciwszy, skierowałem swe kroki, nie tracąc czasu, na Boulevard des Philosophes.
Przez otwarte drzwi saloniku usłyszałem, ku wielkiemu niezadowoleniu, głos gościa, przemawiającego z namaszczeniem.
Fotel pani Haldin przy oknie był pusty. Natalja Haldin, siedząc na sofie, zwróciła ku mnie witająco swe śliczne, szare oczy z wyrazem zbliżonym do uśmiechu. Ale nie poruszyła się. Z białemi, silnemi rękoma, spoczywającemi na żałobnej sukni, siedziała nawprost mężczyzny, który zwrócony był do mnie plecami; a były to nie plecy a bary, osłonięte czarnem suknem i harmanizujące z jego głębokim głosem. Gość ten spojrzał na mnie szybko przez ramię i rzekł:
— A! Wasz przyjaciel angielski. Wiem. Wiem. Ale to nic.
Miał ciemne okulary, a wysoki jedwabny kapelusz stał na ziemi przy jego krześle. Gestykulując zlekka dużą, pulchną ręką, mówił znów, jedynie trochę prędzej:
— Nie zmieniłem wiary, jaką żywiłem, błądząc po syberyjskich tajgach. Podtrzymywała mnie wtedy, podtrzymuje i teraz. Wielkie mocarstwa Europy muszą zniknąć, a przyczyna ich upadku będzie bardzo prosta. Wyczerpią się same w walce ze swoim proletarjatem. W Rosji jest inaczej. W Rosji nie mamy zwalczających się klas, w których jedna byłaby potężną przez bogactwo, a druga przez ilość. Mamy tylko plugawą biurokrację, a naprzeciwko niej lud, wielki i nieskazitelny jak ocean. Nie; my nie mamy klas. Ale mamy Rosjankę. Godną podziwu Rosjankę! Otrzymuję mnóstwo nadzwyczajnych listów od kobiet. Listów tak wzniosłych, tak odważnych, tchnących taką szlachetną żądzą usług. To też nasza największa nadzieja w kobietach. Śledzę ich pragnienie wiedzy. To coś nadzwyczajnego. Patrz pani, jak ją chłoną, jak ją sobie przyswajają. Ale co to jest wiedza? O ile wiem, pani nie studjowała niczego specjalnie — naprzykład medycyny. Nie? To słusznie. Gdyby pani po przybyciu tutaj zaszczyciła mnie pytaniem, jak czas spożytkować, byłbym silnie sprzeciwiał się takiemu kierunkowi. Wiedza sama w sobie to żużel.
Mówiący miał jedną z tych brodatych, rosyjskich twarzy bez linji, pospolity okaz, że się tak wyrażę, czoła i włosów, nie posiadający jednego rysu charakterystycznego. A ponieważ oczy kryły się pod ciemnemi szkłami, całość więc była zupełnie pozbawiona wyrazu. Znałem go z widzenia. Był wybitnym zbiegiem rosyjskim. Cała Genewa znała jego barczystą postać w czarnym surducie. A w swoim czasie cała Europa czytała historję jego życia, napisaną przez niego samego a przetłumaczoną na siedem czy więcej języków. W młodości wiódł próżniacze, rozwiązłe życie. Potem panna z wielkiego świata, z którą miał się żenić, umarła nagle; wycofał się wtedy z życia towarzyskiego i zaczął spiskować w duchu skruchy, wskutek czego ojczysta autokracja postarała się, aby go nie ominął zwykły bieg rzeczy: uwięziono go, trzymano w twierdzy, bito, że omal ducha nie wyzionął pod pałkami, i wreszcie skazano na ciężkie roboty w kopalniach pospołu ze zwykłymi zbrodniarzami. Ale największe powodzenie swoich książek zawdzięczał kajdanom.
Nie pamiętam szczegółowo długości i ciężaru tych kajdan, jakiemi go skuto „porządkiem administracyjnym“, ale ilość funtów i grubość ogniw łańcucha były przerażającem potwierdzeniem świętego prawa autokracji. Przerażającem a jednocześnie czczem, gdyż ów rosły mężczyzna potrafił unieść tę nieskomplikowaną maszynę rządu wraz ze swoją osobą w lasy. Dźwiękiem owych kajdan rozbrzmiewa cały opis tej ucieczki, nad którą zdumiewały się obie półkule. Więzień zaczął od tego, że zmylił czujność dozorców i ukrył się w jakiejś nadrzecznej rozpadlinie. Było to już ku końcowi dnia; z niesłychanym trudem zdołał oswobodzić jedną nogę. Tymczasem noc zapadła. Miał już rozpocząć z drugą nogą, gdy spotkało go straszne nieszczęście. Upuścił piłkę.
Wszystko to jest ścisłe a jednak symboliczne; piłka miała swoją wzruszającą historję. Dała mu ją niespodzianie pewnego wieczoru cicha, blada dziewczyna. Biedaczka przybyła do kopalń, by się połączyć z jego współtowarzyszem - katorżnikiem, wątłym młodzieńcem, socjal - demokratą i mechanikiem z zawodu, o szerokich kościach policzkowych i wielkich oczach. Przebyła pół Rosji i prawie całą Syberję, aby być blisko niego i dopomóc mu do ucieczki. Ale przybyła za późno. Jej kochanek na tydzień przedtem umarł.
Dzięki temu, jak się wyrażał, podrzędnemu epizodowi w dziejach idei w Rosji, piłka dostała się do jego rąk i natchnęła go żarliwem postanowieniem odzyskania wolności. Ale wyśliznąwszy mu się z palców, poprostu zapadła w ziemię. W żaden sposób nie mógł jej namacać pociemku. Szukał systematycznie w poruszonej ziemi, w błocie, w wodzie; a noc mijała tymczasem; ta noc bezsenna, na którą liczył, że pod jej osłoną schroni się w lasy, co było jedyną nadzieją ucieczki. Przez chwilę rozpacz kusiła go, by dał za wygraną, ale przypomniawszy sobie spokojną, smutną twarz bohaterskiej dziewczyny, zawstydził się swojej słabości. Wybrała jego, by mu oddać ten dar swobody, a on musi okazać się godnym łaski, jakiej mu udzieliła jej nieugięta dusza kobieca. Był to jakby rodzaj świętego depozytu. Ulec — byłoby rodzajem świętokradztwa wobec zaparcia się i miłości kobiecej.
Są w jego książce całe stronice analizy samego siebie, z których niby biała postać z mrocznego, wzburzonego oceanu wyłania się przeświadczenie o duchowej wyższości kobiety — jego nowa wiara, głoszona potem w kilku innych tomach. Pierwszym hołdem, jaki jej złożył, wielkim aktem nawrócenia, była jego nadzwyczajna egzystencja w bezkresnych tajgach ziemi Ochockiej, z luźnym końcem łańcucha, owiniętym dokoła stanu i przytwierdzonym zapomocą udartej z aresztanckiej koszuli szmaty. Innemi szmatami przymocował go wzdłuż lewej nogi, by stłumić brzęk ogniw i nie dozwolić, by mu przeszkadzały w przedzieraniu się przez gąszcze. Stał się bardzo srogim. Rozwinął się w nim niespodzianie istny genjusz przebiegłości, potrzebnej dzikiej i ściganej istocie. Nauczył się wślizgiwać do wiosek, nie zdradzając niczem swojej obecności, chyba jakimś przypadkowym lekkim brzękiem. Wpadał do leżących nauboczu domów z siekierą, którą porwał z namiotu jakiegoś tracza. W puszczach żywił się dzikiemi jagodami i polował na miód. Odzież spadła z niego stopniowo. Jego naga, śniada postać przesuwała się wśród gąszczy z chmurą moskitów i much dokoła rozczochranej głowy, szerząc postrach w okolicy. Z biegiem czasu srogość jego wzrastała, a on cieszył się, odkrywając w sobie tyle cech dzikiej bestji. Bo to było jedyne, czemu mógł ufać. Jakby dwie ludzkie istoty zespoliły się w tem przedsięwzięciu. Człowiek cywilizowany, zapalony wyznawca postępowych, humanitarnych idej, łaknący triumfu uduchowionej miłości i swobody politycznej, i dziki pierwotniak, bezlitośnie przebiegły w zachowaniu wolności z dnia na dzień, jak tropione dzikie zwierzę.
Istota dzika instynktownie dążyła na Wschód, ku Oceanowi Spokojnemu, a istota cywilizowana i humanitarna w trwożnej zależności śledziła ulegle poczynania tej pierwszej. Przez wszystkie te długie tygodnie nie mógł nigdy wymóc na sobie, aby się odwołać do ludzkiego współczucia. W ostrożnym, dzikim pierwotniaku ta lękliwość mogła być naturalną, ale i tamten także, człowiek cywilizowany, myśliciel, zbieg polityczny wyrobił w sobie jakiś niedorzeczny rodzaj chorobliwego pesymizmu, jakby przejściowego obłędu, spowodowanego może fizyczną męką dźwigania łańcucha. Wyobrażał sobie, że te ogniwa czyniły go wstrętnym dla reszty ludzi. Był to ohydny i kuszący ciężar. Nikt nie mógł doznać litości na szkaradny widok człowieka uciekającego z zerwanym łańcuchem. Te kajdany opętały jego wyobraźnię w pewien określony sposób. Wydawało mu się niepodobieństwem, żeby ludzie mogli oprzeć się pokusie przytwierdzenia luźnego łańcucha do haka w ścianie, podczas gdy sami pójdą po najbliższego policjanta. Czając się w jamach lub ukryty w gąszczach, usiłował czytać w twarzach niepodejrzewających niczego wolnych osadników, pracujących na trzebinach lub przechodzących po ścieżkach o parę kroków przed jego oczyma. Miał przekonanie, że nikomu na świecie dowierzać nie można, każdego bowiem skusi łańcuch.
Pewnego dnia jednakże natknął się na samotną kobietę. Było to na otwartej polanie na skraju lasu. Siedziała nad brzegiem strumienia w czerwonej chustce na głowie. Mały koszyczek leżał obok niej na trawie. W oddali widać było kilka biednych chat z nieobrobionego drzewa, z wodnym młynem nad stawem z tamą, ocienionym brzeziną i świecącym jak fala szklana w zapadającym mroku.
Zbieg zbliżył się do kobiety w milczeniu, z siekierą zatkniętą za pas z łańcucha z grubą pałką w ręku. Źdźbła traw i liści tkwiły w jego rozczochranych włosach i brodzie, strzępy łachmanów, jakiemi poowijał kajdany, wiewały dokoła. Na lekki brzęk żelaza kobieta odwróciła głowę. Zbyt wystraszona, aby mogła zerwać się z miejsca lub chociaż krzyknąć, była jednak zbyt mężną, aby zemdleć. Była tak pewną, że to dzikie straszydło zamorduje ją niezwłocznie, iż zasłoniła oczy rękoma, by uniknąć widoku spadającej siekiery. Gdy wreszcie zdobyła się na odwagę, by spojrzeć znowu, ujrzała włóczęgę siedzącego o kilka kroków od niej nad brzegiem wody. Chudemi, żylastemi rękami obejmował nagie nogi, długa broda okrywała mu kolana, na których oparł podbródek; wszystko to razem: skulone członki, nagie ramiona, rozczochrana głowa o czerwonych, wytrzeszczonych oczach trzęsło się gwałtownie, podczas gdy ta zdziczała istota napróżno usiłowała przemówić. Od sześciu tygodni nie słyszał dźwięku własnego głosu i stał się niemym jak bydlę. Wtem nagły, niespodziany okrzyk kobiety, wezbrany głęboką litością, jasnowidztwo kobiecego współczucia, odkrywającego bezbrzeżną nędzę człowieka pod odstraszającym pozorem potwora, powróciło go w szeregi ludzkości. Ten punkt widzenia przedstawiony jest w jego książce z wielką siłą. Powiada w niej, że owa kobieta roniła nad nim łzy, święte łzy odkupienia, podczas gdy on płakał także z radości, jak nawrócony grzesznik. Poleciwszy mu ukryć się w zaroślach i czekać cierpliwie (patrol policyjny spodziewany był w osadzie), poszła w stronę chat, obiecawszy wrócić nocą.
Istnem zrządzeniem Opatrzności kobieta owa niedawno poślubiła wioskowego kowala, który ulegając prośbom młodej żony, poszedł z nią, zabrawszy potrzebne narzędzia: młot, dłuto, małe kowadło.
„I tak“ mówił autor w swej książce, „kajdany spadły ze mnie w cichą, gwiaździstą noc nad brzegiem strumienia. A rozkuł mnie atletyczny, milczący młodzieniec z ludu, podczas gdy kobieta stała nade mną ze splecionemi rękoma“.
Była to zatem symboliczna para. Następnie litościwi małżonkowie zaopatrzyli jego odzyskane człowieczeństwo w przyzwoitą odzież i pokrzepili mu serce wiadomością, że brzeg Oceanu Spokojnego jest zaledwie o parę mil oddalony. Jakoż można go było widzieć z sąsiedniego wzgórza.
Dalszy ciąg ucieczki nie nadawał się już do mistycznej i symbolicznej interpretacji. Zbiegowi udało się przedostać w zwykły sposób kanałem Sueskim na Zachód i wylądować w Europie Północnej. Tam napisał swoją autobiografię, która zjednała mu olbrzymi rozgłos. Po tej książce nastąpiło kilka innych, pisanych w celu duchowego podniesienia ludzkości. Głosił w niej naogół kult kobiety. Osobiście uprawiał go pod postacią osobliwszego uwielbienia dla najwyższych zasług i zalet niejakiej pani de S... osoby wielce postępowych pojęć, już niebardzo młodej, niegdyś przez pewien czas intrygującej żony już zmarłego i zapomnianego dyplomaty. Dama ta swoje głośne aspiracje do kierowania umysłowem i uczuciowem życiem współczesnem uprawiała (jak Voltaire i pani de Staël) na republikańskim gruncie Genewy. Jeżdżąc w wielkiem, otwartem landzie, ukazywała obojętności mieszkańców i gapiostwu turystów młodzieńczą, wydłużoną kibić hieratycznej sztywności i parę wielkich, błyszczących oczu, patrzących niespokojnie z poza czarnej woalki, która sięgając tylko jej mocno czerwonych ust, podobna była do maski. Zazwyczaj „bohaterski zbieg“ (tę nazwę nadano mu w pewnej recenzji angielskiego wydania jego książki) towarzyszył jej, siedząc, złowieszczo brodaty i w ciemnych okularach, nie obok niej, ale naprzeciwko, plecami do koni. Te przejażdżki we dwójkę tylko w obszernym powozie wyglądały na świadomą, publiczną manifestację. A może była ona nieświadomą. Rosyjska prostolinijność stąpa często niewinnie po krawędzi cynizmu w swych szczytnych zamierzeniach. Ale byłoby to daremnem przedsięwzięciem dla sofistycznej Europy próbować zrozumieć ich. Zważywszy powagę udzielającą się nawet fizjognomji stangreta i stąpaniu okazałych koni, ten osobliwy popis mógł mieć jakieś znaczenie mistyczne; znieprawionej jednak płochości zachodniego umysłu wydawał się wprost nieprzyzwoitym.
Wszelako nie przystoi skromnemu nauczycielowi języków krytykować „bohaterskiego zbiega“ o wszechświatowej sławie. Ze słyszenia wiedziałem, że był czynnym i gorliwym krzewicielem swoich idej, polując na rodaków w hotelach i prywatnych mieszkaniach i zaszczycając ich swoją znajomością w publicznych ogrodach, gdy się potemu odpowiednia nadarzyła sposobność. Miałem wrażenie, iż po paru odwiedzinach przed kilku miesiącami dał za wygraną i pozostawił panie Haldin w spokoju; uczynił to bezwątpienia niechętnie, był bowiem człowiekiem zrażającym się niełatwo. Było więc do przewidzenia, że zjawi się w tej strasznej dobie, by jako Rosjanin i rewolucjonista okazać im swoje współczucie, a może uderzyć we właściwą strunę pociechy. Ale mnie się to nie podobało, żem go tam siedzącego zobaczył. Chcę wierzyć, iż jakaś niestosowna zazdrość o moje uprzywilejowane stanowisko nie miała z tem nic wspólnego. Nie rościłem sobie prawa do specjalnych względów za moją milczącą przyjaźń. Przeniesiony z powodu różnicy wieku i narodowości jak gdyby w sferę innego istnienia, sam na sobie robiłem wrażenie niemego, bezradnego ducha, czegoś niematerjalnego, co może tylko krążyć w pobliżu, nie posiadając władzy opiekuńczej lub doradczej, bodaj tylko szeptem. Obecnie, skoro tylko panna Haldin z charakteryzującą ją trafnością instynktu powstrzymała się z przedstawieniem mnie barczystej znakomitości, byłbym się wycofał spokojnie i wrócił później, gdyby nie to, że w wyrazie jej oczu wyczytałem jakby niemą prośbę, żebym został i może w ten sposób skrócił niepożądaną wizytę.
Gość podniósł z ziemi kapelusz, poto tylko, by go umieścić na kolanach.
— Spotkamy się jeszcze, Nataljo Wiktorówno. Dziś zaszedłem jedynie, by dać dowód tych uczuć względem pani i jej szanownej matki, o których naturze nie może pani wątpić. Nie potrzebowałem zachęty, ale Eleonora — pani de S... sama mnie niejako przysłała. Wyciąga ona do pani siostrzaną rękę. Niema w dziedzinie ludzkich uczuć takiego cierpienia i takiej radości, których ta kobieta nie potrafiłaby zrozumieć, podnieść i uduchowić swoim współudziałem. Świeżo przybyły z Petersburga młodzieniec, o którym wspominałem pani, jest już pod jej urokiem.
Panna Haldin wstała raptem. Ucieszyło mnie to. Gość widocznie nie spodziewał się tak stanowczej wskazówki i zrazu, podniósłszy głowę, zamigotał ciemnemi okularami z pogodną ciekawością, lecz zmiarkowawszy się, wstał szybko, chwytając bardzo zręcznie kapelusz z kolan.
— Jakże to być może, Nataljo Wiktorówno, żeby pani tak długo trzymała się zdala od tego, co jest — niech sobie złe języki mówią o tem, co chcą — jedynem środowiskiem intelektualnej swobody i usiłowaniem nadania kształtu wysokiemu pojmowaniu naszej przyszłości? Co się tyczy szanownej matki pani, rozumiem to do pewnego stopnia. W jej wieku nowe poglądy — nowe twarze są może... Ale pani! Byłażby to nieufność, czy obojętność? Musi pani zerwać z tą wstrzemięźliwością. My, Rosjanie, nie mamy prawa trzymać się zdaleka jedni od drugich. W naszych warunkach jest to prawie zbrodnią przeciw ludzkości. Nie wolno nam pozwalać sobie na zbytek osobistego cierpienia. W dzisiejszych czasach nie zwalcza się szatana modlitwą i postami. A w gruncie rzeczy jest to głodzenie się. Pani nie powinna się głodzić, Nataljo Wiktorówno. Nam trzeba siły. Siły duchowej, oczywiście. Co się tyczy każdej innej, któż zdoła sprostać nam, Rosjanom, jeżeli tylko użyjemy jej. Inaczej grzeszy się w dzisiejszych czasach i droga do zbawienia dla czystych dusz jest także inną. Nie znajduje się jej już w klasztorach, lecz w świecie, w... —
Głęboki jego głos wychodził jak z pod ziemi i słuchacz czuł się zanurzonym w tych dźwiękach aż po wargi. Panna Haldin przerwała mu w sposób podobny do usiłowań tonącego, który chce utrzymać się na powierzchni wody. Wtrąciła z odcieniem niecierpliwości:
— Ależ, Piotrze Iwanowiczu, ja wcale nie myślę wstępować do klasztoru. Któżby tam szukał zbawienia!?
— Mówiłem pod przenośnią.
— I ja także mówię pod przenośnią. Ale zmartwienie jest zmartwieniem i ból jest bólem na dawny sposób. Nawiedzają one ludzi, i ludzie muszą zmagać się z niemi, jak najlepiej umieją. Wiem, że cios, który spadł na nas tak niespodziewanie, jest tylko epizodem w doli narodu. Bądź pan pewny, że nie zapominam o tem. Ale teraz muszę myśleć o mojej matce. Jakże może pan żądać, żebym ją zostawiła samą — — —
— Stawia to pani w bardzo surowy sposób — zaprotestował swym potężnym, bez żadnego wysiłku wychodzącym z niego głosem.
Panna Haldin nie czekała, by brzmienie jego umilkło.
— i biegła pomiędzy obcych ludzi? Sama ta myśl jest mi wstrętna, a nie wiem, co innego może pan przez to rozumieć?
Górował nad nią ogromny, ugrzeczniony, ostrzyżony przy samej skórze, jak katorżnik, a jego wielka różowawa czaszka wywoływała we mnie obraz rozczochranej głowy, wyzierającej z pomiędzy krzaków, i przelotnego migania nagich, ogorzałych członków, czołgających się wśród gęstwiny mokrego listowia, pod chmurą much i moskitów. Był to mimowolny hołd, złożony potędze jego pióra. Nikt nie mógł wątpić, że ten człowiek błądził po syberyjskich tajgach, nagi i przepasany łańcuchem. Dzisiejszy czarny luźny surdut nadawał jego osobie charakter surowej przyzwoitości — przypominającej nieco misjonarza.
— Wie pani, czego ja chcę, Nataljo Wiktorówno? — wymówił uroczyście. — Chcę uczynić z pani fanatyczkę.
— Fanatyczkę?
— Tak. Wiara sama nie wystarczy.
Głos jego stał się jeszcze cichszy. Podniósł na chwilę potężne ramię, drugie trzymając zwieszone wzdłuż uda i zakończone lekkim, jedwabnym kapeluszem.
— Powiem pani teraz coś, nad czem, proszę, zastanów się pani uważnie. Posłuchaj; nam potrzeba siły, któraby poruszyła niebo i ziemię — nic mniej!
To „nic mniej“, wymówione głębokim, podziemnym głosem, mogło przejąć dreszczem, jak huczenie wichru w organach.
— A siłę tę mamy znaleźć w salonie pani de S? Wybacz mi, Piotrze Iwanowiczu, ale śmiem w to wątpić. Wszak to dama wielkiego świata, arystokratka.
— Uprzedzenie! — zawołał. — Pani mnie zdumiewa! A choćby była tem wszystkiem? Jest przecież kobietą z ciała i krwi. Jest zawsze coś, co musi być przeciwwagą duchowej strony w nas wszystkich. Ale czynić jej z tego zarzut? Tego się po pani nie spodziewałem. Nie! Tego się nie spodziewałem. Możnaby pomyśleć, że nasłuchała się pani jakichś nieżyczliwych, skandalicznych plotek.
— Nie słyszałam żadnych plotek, upewniam pana. U nas — na prowincji, czy to było możliwe? Ale świat mówi o niej. Cóż może być wspólnego pomiędzy taką wielką damą a przeciętną wieśniaczką, jak ja?
— Ona jest nieustającem objawieniem szlachetnego, niezrównanego ducha — przerwał gość. — Jej urok — nie nie będę mówił o jej uroku... Ale, oczywiście, kiedy kto się do niej zbliży, ulega mu... Przeciwieństwa rozwiewają się, rozterki nikną... Może się mylę — nie mylę się jednak nigdy w sprawach duchowych — dusza pani znajduje się w rozterce, Nataljo Wiktorówno.
Jasne oczy panny Haldin spojrzały prosto w jego rozlaną, olbrzymią twarz. Doznałem wrażenia, że poza temi ciemnemi okularami mógł on być o tyle bezczelnym, o ile mu się podobało.
— Niedalej niż wczoraj, wracając do miasta z Château Borel, z naszym świeżo przybyłym z Petersburga interesującym młodzieńcem, mogłem zauważyć ten potężny, kojący wpływ; mogę powiedzieć: wpływ pojednawczy. Młodzieniec szedł przez te wszystkie kilometry wzdłuż brzegów jeziora milczący, jak człowiek, któremu ukazano drogę pokoju... Czułem, że w duszy jego dokonywa się przełom. Przedewszystkiem słuchał mnie cierpliwie. Ja sam byłem tego wieczoru jak natchniony niewysłowioną mocą genjuszu Eleonory — chciałem powiedzieć pani de S. Księżyc świecił w pełni i mogłem obserwować twarz młodzieńca. Nie mogę się mylić.
Panna Haldin, spuściwszy oczy, zdawała się wahać.
— Dobrze więc; pomyślę o tem, co mi pan powiedział, Piotrze Iwanowiczu. Postaram się odwiedzić panią de S., skoro tylko będę mogła zostawić moją matkę bezpiecznie na parę godzin.
Aczkolwiek słowa te wypowiedziane były chłodno, to ustępstwo zdumiało mnie. Piotr Iwanowicz porwał jej prawą rękę z takim zapałem, iż sądziłem, że ją przyciśnie do ust lub do piersi. Lecz on trzymał ją tylko za końce palców w swej olbrzymiej łapie, potrząsając nią zlekka wgórę i wdół, podczas gdy dawał ujście ostatniemu nawałowi słów.
— To dobrze. To bardzo dobrze. Nie pozyskałem jeszcze pełnego zaufania pani, Nataljo Wiktorówno, ale to przyjdzie, wszystko w swoim czasie. Siostra Wiktora Haldina nie może pozostać nauboczu. Poprostu to niemożliwe. Żadna kobieta nie może trwać, siedząc na stopniach. Kwiaty, łzy, oklaski, to wszystko miało swój czas, to pojęcie średniowiecza. Arena, sama arena jest miejscem dla kobiet.
Puścił jej rękę z rozmachem, jak gdyby ją czemś obdarzał, i stał nieruchomo, z głową schyloną w pełnej godności pokorze przed jej kobiecością.
— Arena... Musisz wstąpić na arenę, Nataljo! Cofnął się krokiem wtył, zginając swą olbrzymią postać, i wyszedł szybko. Drzwi zamknęły się za nim. Ale wnet rozległ się z przedpokoju jego potężny dźwięczący głos, przemawiający do służącej, która go wypuszczała. Czy namawiał ją również, by wystąpiła na arenę, nie wiem, ale brzmiało to, jak kazanie, które przerwał nagle lekki stuk drzwi wejściowych.

III

Staliśmy chwilę w milczeniu, patrząc na siebie:
— Pan wie, kto to jest?
Panna Haldin, podchodząc do mnie, zadała mi to pytanie po angielsku. Ująłem podaną mi rękę.
— Wszyscy wiedzą. To rewolucjonista, feminista, wielki pisarz, jeżeli pani chce i — jakby to powiedzieć — gość poufny mistyczno-rewolucyjnego salonu pani de S —
Panna Haldin przesunęła ręką po czole.
— Wie pan; był tu przeszło godzinę, zanim pan przyszedł. Taka byłam rada, że się mama położyła. Nie sypia po nocach, czasem tylko w środku dnia zdrzemnie się na kilka godzin. Z wyczerpania jedynie, ale i za to jestem Bogu wdzięczna, bo gdyby nie te krótkie chwile spokoju — — —
Popatrzyła na mnie i z tą nadzwyczajną przenikliwością, która tak mnie zbijała z tropu, wstrząsnęła głową.
— Nie. Nie zwarjowałaby.
— Ależ, droga pani! — zawołałem, protestując, tem bardziej zmieszany, iż w głębi ducha daleki byłem od uważania pani Haldin za zdrową na umyśle.
— Pan nawet nie wie, jaki mama miała piękny, jasny umysł — ciągnęła dalej Natalja Haldin z tą swoją prostotą, która zawsze miała dla mnie coś bohaterskiego.
— Ależ niewątpliwie — bąknąłem.
— Spuściłam rolety w pokoju mamy i wyszłam tutaj. Od tak dawna pragnęłam pomyśleć spokojnie.
Umilkła, poczem, nie objawiając żadnej udręki, dodała:
— To tak trudno — i popatrzyła na mnie uporczywie, jak gdyby czekając na jakiś znak zaprzeczenia lub zdziwienia.
Nie dałem go. Natomiast, coś poprostu zmusiło mnie, aby powiedzieć:
— Obawiam się, że odwiedziny tego pana nie ułatwiły pani tego.
Panna Haldin stała przede mną ze szczególnym wyrazem w oczach.
— Nie powiem, żebym rozumiała całkowicie Piotra Iwanowicza... Trzeba mieć jakiegoś przewodnika, choćby mu się nie w zupełności powierzyło kierunek swego postępowania. Jestem niedoświadczoną dziewczyną, ale nie mam usposobienia niewolniczego. Za dużo już tego było w Rosji. Więc czemu nie miałam go słuchać? Niema nic złego w tem, żeby dać pokierować swemi myślami. Ale muszę się przyznać panu, że nie byłam zupełnie szczerą z Piotrem Iwanowiczem. Nie wiem, co mnie wstrzymało w chwili...
Odeszła nagle w głąb pokoju, ale tylko poto, by otworzyć i zamknąć szufladę biurka. Wróciła z ćwiartką papieru w ręku. Była cienka i zaczerniona drobnem pismem. Był to widocznie list.
— Chciałam przeczytać panu dosłownie. Jest to jeden z listów mego biednego brata. On nie wątpił nigdy. Bo i jakże mógł wątpić. Ich jest przecież tylko taka garstka — tych nikczemnych ciemiężycieli — wobec zjednoczonej woli naszego ludu.
— Brat pani wierzył, że potęga woli ludu dokona wszystkiego?
— To była jego religja — oświadczyła panna Haldin.
Spojrzałem na jej spokojną twarz i błyszczące oczy.
— Oczywiście, wolę tę trzeba rozbudzić, natchnąć, wzmocnić, pokierować nią. To jest istotne zadanie prawdziwych agitatorów i za to warto dać życie. Poniżająca służalczość, absolutystyczne kłamstwa muszą być doszczętnie wykorzenione i usunięte. Nie może być mowy o reformach, bo niema czego reformować. Niema prawa, niema instytucyj. Są tylko arbitralne ukazy. Jest garść okrutnych — może zaślepionych „urzędników przeciw całemu narodowi“.
List zaszeleścił w jej ręku. Spojrzałem na wątłe, zaczernione kartki, których samo pismo wydawało się czemś kabalistycznem, nie do pojęcia dla umysłu zachodnio-europejskiego.
— W ten sposób postawiona kwestja wydaje się dość prostą — wyznałem. — Ale obawiam się, że nie dożyję jej rozstrzygnięcia. A jeżeli pani wróci do Rosji, wiem, że nie zobaczę już pani więcej. Mimo to jednak mówię raz jeszcze: trzeba wracać. Nie myślę o pani bezpieczeństwie. Nie! Wiem, że nie wraca pani do osobistego bezpieczeństwa. Ale wolę myśleć raczej o pani, jako zagrożonej tam, niż widzieć cię wystawioną na to, co panią tu spotkać może.
— Wie pan co — rzekła panna Haldin po chwili zastanowienia. — Mnie się zdaje, że pan nienawidzi rewolucji i uważa ją za coś niezupełnie uczciwego. Należy pan do narodu, który wszedł z losem w układy i nie chce mu się narażać. Ale my nie zawieraliśmy układów. Nie mieliśmy sposobności potemu. Nie powiedziano nam nigdy: tyle a tyle swobody, za tyle i tyle gotówki. Pan, ceniąc kogoś, uważałby jego mieszanie się w ruch rewolucyjny za coś — jakby to powiedzieć — niezupełnie przyzwoitego.
Schyliłem głowę.
— Ma pani słuszność — rzekłem, — cenię panią bardzo wysoko.
— Nie sądź pan, że nie wiem o tem — zaczęła pospiesznie. — Przyjaźń pana była dla mnie bardzo cenną.
— Zrobiłem mało co więcej ponad to, że patrzyłem.
Lekkie rumieńce wystąpiły na jej policzki.
— Bywa sposób patrzenia, który jest bardzo cenny. Dzięki niemu czułam się mniej osamotnioną. To trudno wytłumaczyć!
— Doprawdy? Otóż i ja czułem się mniej osamotnionym. Ale mnie byłoby to łatwo wytłumaczyć. Dajmy jednak temu pokój. Powiem pani tylko tyle: w prawdziwej rewolucji, nie w prostej zmianie dynastycznej, lub jej reformie poprostu — w prawdziwej rewolucji najszlachetniejsze jednostki nie wysuwają się nigdy naprzód. Rewolucja wpada zpoczątku w ręce fanatyków o ciasnych umysłach i tyrańskich hipokrytów. Potem przychodzi kolej na wszystkie pełne uroszczeń bankructwa intelektualne danego czasu. Takimi są przywódcy i przodownicy. Zechce pani zauważyć, że zostawiłem proste pionki na boku. Natury sprawiedliwe, szlachetne i ofiarne, jednostki nieegoistyczne i inteligentne mogą rozpocząć jakąś akcję, ale ona im się zawsze z rąk wysunie. To nie są przywódcy rewolucji. To są jej ofiary, ofiary rozczarowania, niesmaku, często wyrzutów sumienia. Nadzieje cudacznie zawiedzione, ideały skarykaturowane — oto określenie powodzeń rewolucyjnych. W każdej rewolucji dość było serc złamanych przez takie powodzenia. Ale dosyć o tem. Mnie chodzi o to, żeby pani nie była ofiarą.
— Choćbym uwierzyła w to wszystko, co pan mówi, jeszczebym nie myślała o sobie — odparła panna Haldin. — Z każdej ręki wzięłabym wolność, jak człowiek głodny porwałby kawałek chleba. Prawdziwy postęp musi się zacząć potem. A wtedy znajdą się ludzie odpowiedni. Są już tacy pomiędzy nami. Spotyka się ich. Nieczynni, samotni, przygotowują się...
Rozłożyła list, który wciąż trzymała w ręce i patrząc nań:
— Tak — spotyka się takich ludzi — powtórzyła, poczem przeczytała następujące słowa: „Nieskalane, wzniosłe, samotne egzystencje“.
Spojrzałem pytająco; ona zaś, składając list, objaśniała:
— To są słowa, które mój brat stosuje do pewnego młodzieńca, którego poznał w Petersburgu. Serdecznego przyjaciela zapewne. Niewątpliwie, tak być musi. Jego nazwisko jest jedynem, które mój brat wymienia w całej swojej korespondencji ze mną. Tylko to jedno. I — co pan powie? Ten młody człowiek jest tu. Przyjechał świeżo do Genewy.
— Czy pani go widziała? — zapytałem. — Ale, oczywiście, musiała go pani widzieć.
— Nie! Nie! Nie widziałam go. Nie wiedziałam nawet że tu jest. To Piotr Iwanowicz mi powiedział. Słyszał pan zapewne, jak mówił o nowym przybyszu z Petersburga. Otóż to jest ten człowiek „o nieskazitelnej, wzniosłej, samotnej egzystencji“. Przyjaciel mego brata!
— Skompromitowany politycznie, zapewne — zauważyłem.
— Nie wiem. Tak. Zapewne. Kto wie!... Może właśnie przyjaźń z moim bratem była powodem... Ale to mało prawdopodobne. Zresztą, wiem tylko to, co mi Piotr Iwanowicz o nim powiedział. Przywiózł on list polecający od ojca Zosima; wie pan, tego księdza demokraty. Słyszał pan o ojcu Zosimie?
— O, tak. Sławny ojciec Zosim bawił około dwóch miesięcy zeszłego roku w Genewie — rzekłem. — A potem, jakby zniknął ze świata.
— Okazuje się, że działa znów w Rosji. Gdzieś w środku — rzekła panna Haldin z ożywieniem. — Ale, proszę, nie wspominaj pan o tem nikomu, bo gdyby się to dostało do pism, mogłoby być dla niego niebezpiecznem.
— Pani, rzecz prosta, pragnęłaby zobaczyć się z tym przyjacielem brata? — zapytałem.
Panna Haldin schowała list do kieszeni i rzuciła okiem ponad moje ramię na zamknięte drzwi pokoju matki.
— Nie tutaj — szepnęła. — Przynajmniej pierwszy raz.
Po chwili milczenia pożegnałem się, ale panna Haldin wyprowadziła mnie do przedpokoju, starannie drzwi za nami zamykając.
— Domyśla się pan zapewne, gdzie chcę iść jutro?
— Postanowiła pani odwiedzić panią de S?
— Tak. Pójdę do Château Borel. Muszę.
— I co pani spodziewa się tam usłyszeć? — zapytałem cichym głosem. Przyszło mi na myśl, że łudzi się jakąś nieprawdopodobną nadzieją. Tak jednakże nie było.
— Pomyśl pan tylko — taki przyjaciel. Jedyny człowiek, wspomniany w jego listach. Może ma coś dla mnie... Choćby tylko parę słów. Może to być coś, co mówił i myślał w tych dniach ostatnich. I pan chciałby, żebym odwracała się od tego, co pozostało po moim biednym bracie — od jego przyjaciela?
— Z pewnością nie — odparłem, — rozumiem doskonale tę zbożną ciekawość.
— ...„Nieskazitelne, wzniosłe, samotne egzystencje“, szepnęła do siebie. — Są takie. Są! Niechże więc zapytam jedną z nich o mego ukochanego zmarłego.
— Ale skąd pewność, że pani go tam spotka? Czy pani przypuszcza, że on mieszka jako gość w Château Borel?
— Doprawdy, nie umiem powiedzieć — wyznała. — Przywiózł list polecający od ojca Zosima, który jest także przyjacielem pani de S. Nie musi to być jednak taka bezwartościowa kobieta.
— I o ojcu Zosimie różnie mówiono — zauważyłem.
Wzruszyła ramionami!
— Potwarz to także broń naszego rządu. Rzecz znana. O! tak. Faktem jest, że ojciec Zosim był protegowanym Generał - Gubernatora pewnej prowincji. Rozmawialiśmy o tem z moim bratem przed dwoma laty, pamiętam. Ale pracował z pożytkiem. A teraz jest wygnańcem. Jakiegoż lepszego dowodu można żądać? Zresztą mniejsza z tem, czem ten ksiądz był lub jest. Wszystko to nie może dotyczyć przyjaciela mego brata. Jeżeli go tam nie spotkam, dowiem się jego adresu. I, oczywiście, mama musi go także zobaczyć, później. Kto wie, co on może nam mieć do powiedzenia? Byłoby to dobrodziejstwem dla mamy, gdyby ją się dało uspokoić. Pan wie, co mama sobie wyobraża. Może znajdzie się jakie wyjaśnienie lub... wymyśli się je. To jeszcze nie byłoby grzechem.
— Z pewnością — rzekłem — nie byłoby to grzechem. Ale mogłoby być błędem.
— Pragnę tylko, żeby mama odzyskała choć część swego dawnego umysłu. Dopóki jest w takim stanie, o niczem spokojnie pomyśleć nie mogę.
— Pani chce wymyśleć jakieś pobożne kłamstwo dla miłości matki? — zapytałem.
— Dlaczego kłamstwo? Taki przyjaciel musi wiedzieć coś o moim bracie z tych ostatnich dni. Mógłby nam powiedzieć!.. Jest w tem wszystkiem coś, co mi nie daje spokoju. Jestem pewna, że zamierzał przyjechać tu do nas, że miał jakiś wielki, patrjotyczny plan na widoku, nietylko dla siebie, ale dla nas obojga. Liczyłam na to. Wyglądałam tej chwili... Och! Z jaką nadzieją i niecierpliwością... Byłabym pomagała... A tu, nagle, taka pozorna lekkomyślność, jak gdyby nie dbał...
Umilkła, potem powtórzyła uparcie:
— Chcę się dowiedzieć!
Rozmyślając nad tem, gdym zwolna odchodził z Boulevard des Philosophes, zapytałem siebie, czego właściwie chciała się dowiedzieć? To co słyszałem o jej przeszłości, wystarczyło, aby mi dać wątek do dalszych wniosków. W zakładzie wychowawczym dla dziewcząt, gdzie panna Haldin kończyła nauki, patrzono na nią niechętnie. Podejrzewano ją, że ma niezależne poglądy na sprawy, jakie nauczanie rozstrzygało w sposób oficjalny. Następnie, gdy panie wróciły do siebie na wieś, zarówno matka jak córka, wypowiadając otwarcie swoje zapatrywania na sprawy publiczne, zjednały sobie opinję wolnomyślnych. „Trójka“ powiatowego kapitana żandarmerji zaczęła zjawiać się często w ich wiosce.
— Muszę mieć oko na chłopów — tłumaczył im swoje odwiedziny. — A dwom samotnym damom należy się też pewna opieka.
I patrzył na ściany, jak gdyby je chciał przebić wzrokiem, oglądał fotografje i książki w salonie odniechcenia, ugoszczony według zwyczaju, odjeżdżał. Ale pewnego wieczora stary pop wiejski, ogromnie wzburzony i zrozpaczony, wyznał, że jemu — księdzu — polecono śledzić i dowiadywać się innemi także sposobami (jak używaniem duchownego wpływu na służbę) o wszystkiem, co się dzieje w domu, a zwłaszcza odnośnie do gości, jakich te panie przyjmowały, co to byli za jedni; jak długo bawili; czy niektórzy z nich byli nieznani w okolicy, i temu podobne. Biedny, prostoduszny staruszek był poprostu zmiażdżony upokorzeniem i trwogą.
— Przychodzę ostrzec panie — mówił. — Na miłość Boską, bądźcież ostrożne w postępowaniu. Palę się ze wstydu, ale nie mam sposobu wyplątania się z tej sieci. Będę im musiał donosić wszystko co zobaczę, bo jeżeli tego nie uczynię, wyręczy mnie mój djakon i jeszcze coś dołoży, żeby się przypochlebić. A tu mój zięć, mąż mojej Paraszy, jest pisarzem w biurze Dóbr Rządowych, z pewnością wyrzuciliby go, albo i zesłali gdziekolwiek.
Staruszek ubolewał nad niedolą czasów, „kiedy to ludzie jakoś dojść do ładu ze sobą nie mogą“, i jął ocierać oczy. Nie życzył sobie wcale, by mu na stare lata ogolono głowę i osadzono go na pokucie w jakiejś celi klasztornej, gdzie musiałby znosić całą srogość dyscypliny duchownej. „Oni tam nie okazaliby żadnego miłosierdzia nad starcem“, jęczał i prawie się wgłos rozpłakał. Obie panie, zdjęte litością, starały się go uspokoić, jak mogły najlepiej, zanim pozwoliły mu powrócić do domu. Bo naprawdę, przyjmowały bardzo mało gości. Sąsiedzi — niektórzy z nich dawni przyjaciele — zaczęli trzymać się od nich zdala; jedni z obawy, inni z wyraźną pogardą, byli to bowiem wielcy panowie, którzy zjeżdżali tylko na lato — jak mnie objaśniała panna Haldin — arystokraci, reakcjoniści. Było to bardzo samotne życie dla młodej dziewczyny. Stosunek jej z matką był jak najserdeczniejszy i najszczerszy, ale pani Haldin widziała przeżycia swego własnego pokolenia, jego bóle, jego rozczarowania, a także jego odstępstwo. Swą wielką miłość dla dzieci objawiała tłumieniem w sobie wszelkich oznak niepokoju. Zachowywała bohaterski spokój. Dla Natalji Haldin jej brat ze swą petersburską egzystencją, bynajmniej nie zagadkową (nie mogło być żadnej wątpliwości, co do tego, co czuł lub myślał) ale nieco tajemniczą, był jedynym widocznym przedstawicielem zakazanej wolności. Całe znaczenie swobody, jej nieujęte obietnice żyły w ich długich rozmowach, tchnących najszczytniejszą nadzieją działania i wiary w powodzenie. A potem, nagle, działanie, nadzieje skończyły się w okolicznościach, jakie przytoczył korespondent angielski. Pozostał tylko konkretny fakt śmierci Wiktora Haldina ale pozostał ciemny co do swych głębszych przyczyn. A siostra uczuła się opuszczoną bez żadnych wyjaśnień. Nie podejrzewała go. Pragnęła tylko za wszelką cenę dowiedzieć się, w jaki sposób może pozostać wierną jego duchowi, który uleciał.

IV

Kilka dni minęło, nim spotkałem znowu Natalję Haldin. Przechodziłem przez plac nawprost teatru, gdym dostrzegł jej kształtną postać, wchodzącą w bramę wcale nieponętnej miejskiej Promenady Bastjonów. Wyprzedziła mnie, ale wiedziałem, że spotkamy się, gdy będzie wracała główną aleją, oczywiście, o ile nie szłaby do domu. W takim razie, nie sądzę, żebym ją był wprędce odwiedził. Pragnąłem gorąco powstrzymać ją od zetknięcia z tymi ludźmi, to jest panią de S. i jej satelitą, ale nie łudziłem się co do mego wpływu. Byłem Zachodniowcem i pojmowałem jasno, że panna Haldin nie zechce, nie będzie mogła słuchać mojej mądrości, a co się tyczy przyjemności słuchania jej głosu, to pomyślałem, że będzie lepiej zachować w tym względzie umiarkowanie. Nie, nie byłbym poszedł na Boulevard des Philosophes, ale gdy w środku głównej alei ujrzałem pannę Haldin, idącą ku mnie, byłem zbyt ciekawy, a może zbyt szczery, żeby uciec.
Powietrze tchnęło wiosenną rzeźwością. Błękitne niebo było chłodne, ale młode listki, niby miękka mgła, otulały banalne szeregi drzew, a jasne słońce rozpalało złote punkciki w szarych oczach panny Haldin, zwróconych ku mnie z przyjaznem powitaniem.
Zapytałem o zdrowie matki.
Wzruszyła lekko ramionami i westchnęła smutnie.
— Ale, widzi pan, wyszłam trochę na przechadzkę... dla ruchu, jak wy, Anglicy, określacie.
Uśmiechnąłem się z uznaniem, ona zaś dodała niespodziewanie:
— Co za wspaniały dzień.
Jej głos, nieco ostry ale czarujący swą męską i jakby ptaszęcą właściwością, dźwięczał głębokiem przekonaniem. Ucieszyłem się. Było to tak, jak gdyby odzyskała świadomość swej młodości, bo mało było tej wiosennej urody w prostokątnej, ogrodzonej przestrzeni trawy i drzew, oprawionej w systematyczną ramę dachów tego miasta, nadobnego bez wdzięku i gościnnego bez serdeczności. I w tem powietrzu, w którem się poruszała, mało było ciepła; a niebo, niebo kraju bez widnokręgów, umiecione i wymyte doczysta przez kwietniowe ulewy, rozpościerało zimny, okrutny błękit, zacieśniony nagle brzydką, ciemną ścianą gór Jura, gdzie tu i owdzie włóczyły się jeszcze wątłe smugi i plamy śniegu. Wszystkie uroki wiosny musiały być w niej samej, a ja byłem rad, że uczucie to weszło w jej życie choćby tylko chwilowo.
— Cieszę się, gdy słyszę panią mówiącą w ten sposób.
Spojrzała na mnie przelotnie. Przelotnie, ale nie ukradkiem. Ukradkowość była czemś zgoła dla niej niedostępnem. Nawet jej chód tchnął szczerością. Bo ja patrzyłem na nią pokryjomu, jeżeli tak się wyrazić mogę. Wiedziałem, gdzie była, ale nie wiedziałem, co widziała i co słyszała w tem gnieździe arystokratycznych spiskowców. Używam przymiotnika arystokratycznych w braku lepszego określenia. Château Borel, ukryty w drzewach i zaroślach zaniedbanego parku, miał swą sławę w naszych czasach, jako rezydencja innej niebezpiecznej wygnanki, pani de Staël, w epoce Napoleońskiej. Tylko że Napoleoński despotyzm, noszący buty dziedzica rewolucji, który uznał tę intelektualną kobietę za wroga godnego uwagi, był czemś zgoła niepodobnem do przyodzianej w strój mistycyzmu autokracji, poczętej z niewolnictwa zdobyczy tatarskiej. A i pani de S. daleko było do utalentowanej autorki Korynny. Opowiadała szeroko o swojem prześladowaniu. Nie wiem, czy uważano ją w pewnych sferach za niebezpieczną. Co się tyczy śledzenia, to zdaje mi się, że Château Borel mógł być przedmiotem tylko jak najdalszej obserwacji. Był on w swojej wyłączności idealną ostoją dla knucia spisków, poważnych czy błahych. Ale wszystko to mnie nie obchodziło. Pragnąłem tylko wiedzieć, jakie wrażenie specjalna atmosfera i osobliwi mieszkańcy zamku wywarli na pannie Haldin, dziewczynie tak szczerej, tak prawej, ale niebezpiecznie niedoświadczonej. Jej wzniosła nieświadomość niższych instynktów czyniła ją bezbronną wobec własnych jej popędów. A wchodził tu też w grę i ów przyjaciel brata, zajmujący przybysz z Rosji. Ciekawy byłem, czy udało się jej spotkać go. Czas jakiś szliśmy zwolna w milczeniu.
— Wie pani — rzekłem nagle, — jeżeli pani nie chce nic mówić, proszę mi to powiedzieć otwarcie, a wtedy, oczywiście, przejdziemy nad tem do porządku dziennego. Ale nie będę się bawił w dyskrecję. Proszę więc o szczegóły.
Uśmiechnęła się zlekka, zabawiona moim groźnym tonem.
— Jest pan ciekawy jak dziecko.
— Nie. Jestem tylko zaniepokojonym starcem — odparłem poważnie.
Popatrzyła na mnie, jak gdyby chciała sprawdzić stopień mego niepokoju, lub liczbę moich lat. Nie miałem nigdy wyrazistej fizjognomji, a co się tyczy lat, nie jestem jeszcze dostatecznie sędziwym, ażeby być uderzająco zgrzybiałym. Nie mam długiej brody, jak poważny pustelnik z romantycznej ballady, nie chwieję się na nogach i wogóle nie wyglądam na powolnego, czcigodnego mędrca. Te malownicze cechy nie są moim udziałem. Jestem stary, niestety, w krzepki, pospolity sposób. I wydało mi się, że w przeciągłem spojrzeniu panny Haldin mignęło coś nakształt litości. Przyspieszyła kroku.
— Pyta mnie pan o szczegóły. Niech się rozejrzę. Powinnabym je pamiętać. Wszystko to było dostateczną nowością dla takiej jak ja wieśniaczki.
Po chwilowem milczeniu zaczęła od powiedzenia mi, że Château Borel był prawie równie zaniedbany wewnątrz jak zewnątrz. I nic dziwnego. Zbudował go jakiś hamburski, wycofany z interesów bankier, by cieszyć swe stare lata widokiem tego jeziora, którego porządna, spokojna piękność musiała pociągać nieromantyczną wyobraźnię handlowca. Ale umarł wkrótce. Żona jego wyniosła się również (ale tylko z Genewy) wyjeżdżając do Włoch — i ten dom, za drogie pieniądze wystawiony, przypuszczalnie nie do sprzedania, stał pustką przez lat kilka. Dochodziło się do niego żwirowanym podjazdem, otaczającym zaniedbany trawnik i miało się dosyć czasu, by się przypatrzeć ruinie jego frontu, obficie ozdobionego stiukami. Panna Haldin powiedziała, że wrażenie było nieprzyjemne i wzrastało w miarę zbliżania się.
Zauważyła zielone plamy mchu na stopniach tarasu. Frontowe drzwi stały otworem. Dokoła nie było nikogo. Wszedłszy wewnątrz, panna Haldin znalazła się w wysokim, obszernym i zupełnie pustym hallu o wielu drzwiach. Wszystkie były pozamykane. Szerokie, kamienne schody wprost wejścia, zupełnie nagie, wiodły na górę. Całość sprawiała wrażenie domu niezamieszkałego. Stanęła, onieśmielona pustką, po chwili jednak usłyszała jakiś głos, mówiący monotonnie.
— Prawdopodobnie obserwowano panią przez cały ten czas — zauważyłem. — Musiały tam być jakieś oczy.
— Nie wiem, jakby to być mogło — odparła. — Nie widziałam nawet ptaka w parku. Nie przypominam sobie, żebym słyszała jaki świegot wśród drzew, wszystko zdawało się być zupełnie puste i głuche poza tym głosem.
Nie mogła też rozpoznać, w jakim języku mówiono: rosyjskim, francuskim, czy niemieckim. Żaden nie dał się tu zastosować. Było to tak, jak gdyby mieszkańcy zostawili po sobie tylko ten głos, by mówił do nagich ścian. Mówił więc potoczyście z małemi przestankami. Był samotny i smutny. Czas dłużył się bardzo pannie Haldin. Jakiś nieprzezwyciężony wstręt wstrzymał ją od otwarcia którychś drzwi w hallu. Było to tak beznadziejne. Nikt nie przyjdzie; głos nigdy nie przestanie mówić. Wyznała mi, że musiała się oprzeć chęci, by zawrócić i odejść, jak przyszła.
— Doprawdy! Miała pani taką chęć — zawołałem z żalem. — Jaka szkoda, że pani jej nie posłuchała.
Wstrząsnęła głową.
— Byłoby to takie dziwne wspomnienie. Te zapuszczone grunta, ten pusty hall, monotonny, gadatliwy głos i nikogo — nic, jednej żywej duszy.
Takie wspomnienie byłoby jedynem i nieszkodliwem. Ale panna Haldin nie była z tych, co uciekają przed onieśmielającem wrażeniem pustki i tajemniczości.
— Nie, nie uciekłam — rzekła. — Zostałam i — zobaczyłam żywą duszę. Taką dziwną duszę.
Gdy patrzyła na schody, wymiarkowawszy, że głos pochodzi gdzieś zgóry, szelest sukni zwrócił jej uwagę. Spojrzała nadół i zobaczyła kobietę, która musiała wejść przez jedne z owych drzwi i szła hallem z odwróconą twarzą, tak że narazie nie spostrzegła panny Haldin.
Ale gdy podniosła głowę i ujrzała obcą osobę, przestraszyła się bardzo. Sądząc po jej szczupłej, wiotkiej postaci, panna Haldin wzięła ją za młodziutką dziewczynkę, twarz jej jednakże, prawie po dziecinnemu okrągła, była poorana zmarszczkami, a ciemne obwódki podkrążały oczy. Gęste, kasztanowate włosy rozdzielone były po chłopięcemu na boku i falowały nad suchem, pomarszczonem czołem. Popatrzywszy na pannę Haldin w milczeniu, przykucnęła nagle na ziemi.
— Jakto, przykucnęła? — zapytałem zdumiony. — To bardzo dziwny szczegół.
Panna Haldin wytłumaczyła mi przyczynę. Ta osoba niosła w ręku miseczkę. Przykucnęła żeby ją postawić na ziemi dla dużego kota, który ukazał się z poza jej spódnicy i łakomie zanurzył głowę w naczyniu. Ona zaś wstała i, zbliżywszy się do panny Haldin, spytała z nerwową szorstkością:
— Czego pani chce? Kto pani jest?
Panna Haldin wymieniła swoje nazwisko, a także nazwisko Piotra Iwanowicza. Dziewczęca staruszka kiwnęła głową z pewną życzliwością. Ubrana była w czarną, jedwabną, miejscami poprzecieraną bluzkę i krótką, szewiotową, zniszczoną spódnicę. Patrząc zbliska, mrugała oczami, a jej brwi i rzęsy wydawały się również zniszczone. Panna Haldin głosem łagodnym, jak się mówi do nieszczęśliwej a wrażliwej osoby, wytłumaczyła jej, że odwiedziny nie mogą być zgoła nieoczekiwane dla pani de S.
— Ach! Piotr Iwanowicz przyniósł pani zaproszenie? Skądże ja mam o tem wiedzieć? Któż się zwierza damie do towarzystwa?
Obszarpana kobieta zaśmiała się, ukazując olśniewająco białe i nadzwyczaj równe ząbki, które tak wyglądały nie na miejscu w jej zwiędłej twarzyczce, jak sznur pereł na szyi łachmaniarki.
— Piotr Iwanowicz jest może największym genjuszem naszego wieku, ale jest także najbardziej roztargnionym człowiekiem pod słońcem. Więc jeżeli się umówił spotkać tu z panią, to niech się pani nie dziwi, że go niema.
Panna Haldin odrzekła, że nie umawiała się wcale z Piotrem Iwanowiczem. Ta dziwaczna osoba zaciekawiła ją odrazu.
— I poco miałby się trudzić dla pani lub dla kogo innego? Och! ci genjalni ludzie! Gdyby pani wiedziała! Tak! A ich książki, oczywiście mam na myśli książki, które świat uwielbia, ich natchnione dzieła! Ale pani nie była za kulisami. Poczekaj, pani, aż będziesz musiała siedzieć przy stole przez pół dnia z piórem w ręku. On potrafi chodzić godzinami tam i napowrót po pokoju; a ja czasem tak zesztywniałam, że lęk mnie zdejmował, iż stracę równowagę i spadnę z krzesła.
Mówiąc to, trzymała ręce splecione przed sobą i oczy jej, utkwione w pannie Haldin, nie zdradzały najmniejszego ożywienia. Panna Haldin, wymiarkowawszy, że osoba nazywająca siebie „damą do towarzystwa“ była dumną z tego, iż pełniła obowiązki sekretarki Piotra Iwanowicza, powiedziała coś uprzejmego na ten temat.
— Nie może pani wyobrazić sobie przykrzejszego zajęcia — oświadczyła dama. — Jest tam na górze jakiś dziennikarz anglo-amerykański, mający interview z panią de S.; inaczej zaprowadziłabym panią zaraz na górę — ciągnęła dalej zmienionym tonem, patrząc ku schodom. — Pełnię tu bowiem obowiązki mistrza ceremonji.
Pokazało się, że pani de S. nie mogła znosić służby szwajcarskiej i nawzajem służba nie chciała pozostawać długo w Château Borel. Wynikały zawsze trudności. Panna Haldin zauważyła już przedtem, że hall wyglądał jak zakurzona, marmurowa, pełna sztukateryj stodoła, z pajęczynami po kątach i śladami błota na ułożonej z białych i czarnych tafelek posadzce.
— Doglądam także tego kota — mówiła dalej dama do towarzystwa, trzymając przed sobą ręce splecione spokojnie i zmęczony wzrok utkwiwszy w kocie. — Nic mi to nie szkodzi. Zwierzęta mają swoje prawa, chociaż, ściśle mówiąc, nie widzę powodu, dlaczego nie miałyby cierpieć tak samo, jak ludzie. Prawda? Ale, oczywiście, nigdy tyle nie cierpią. To niemożliwe. Tylko znowu los ich jest o tyle gorszy, że nie mogą zrobić rewolucji. Ja bo byłam republikanką. Przypuszczam, że i pani jest republikanką?
Panna Haldin przyznała mi się, że nie wiedziała, co odpowiedzieć. Skłoniła lekko głowę i zagadnęła zkolei:
— A pani już nie jest republikanką?
— Kto przez dwa lata pisał pod dyktandem Piotra Iwanowicza, ten już niczem być nie może. Przedewszystkiem trzeba siedzieć absolutnie nieruchomo, jak mumja. Najlżejsze poruszenie rozprasza myśli Piotra Iwanowicza. Człowiek ledwie śmie oddychać. A już żeby odkaszlnąć, Boże uchowaj! Piotr Iwanowicz przestawił stół pod ścianę, gdyż zpoczątku, czekając, aby dalej dyktował, nie umiałam się oprzeć pokusie patrzenia przez okno. To było niedozwolone. Mówił, że mam głupi wzrok. Nie wolno mi było również spojrzeć na niego przez ramię. Piotr Iwanowicz tupał zaraz nogą i wrzeszczał: „Patrz pani na papier“. Zdaje się, że widok mojej twarzy, jej wyraz, doprowadzały go do pasji. Ha, cóż! Wiem, że nie jestem piękną i że mój wyraz twarzy nie jest obiecujący. Piotr Iwanowicz mówił, że drażni go wyraz niemądrego oczekiwania w mym wzroku. To są jego własne słowa.
Miss Haldin była zgorszoną, ale przyznała mi się, że jej to nie zdziwiło.
— Czy podobna, żeby Piotr Iwanowicz mógł się obchodzić tak brutalnie z kobietą? — zawołała.
„Dama do towarzystwa“ kiwnęła po kilkakroć dyskretnie głową, poczem zapewniła pannę Haldin, że mu tego nie brała za złe. Stokroć przykrzej było patrzeć na ujawnione tajemnice twórczej pracy; widzieć, jak wielki autor ewangielij rewolucyjnych szukał omackiem słów, jak gdyby nie wiedział jasno, co chce powiedzieć!
— Ja jestem zawsze gotowa być ślepem narzędziem wyższych celów. Oddać życie dla sprawy, to nic. Ale gdy się nasze złudzenia rozwiewają jak mgły, oto czego prawie znieść nie można! Doprawdy, nie przesadzam — mówiła nalegająco. — Nieraz czułam, że mi poprostu cała moja wiara zamarza pod czaszką, tem bardziej, że zimą pracowaliśmy w nieopalanym pokoju, bo Piotr Iwanowicz, chodząc ciągle tam i napowrót, nie potrzebował sztucznego ciepła. Nawet w południowej Francji bywają bardzo chłodne dnie, zwłaszcza gdy trzeba siedzieć sześć godzin jednym ciągiem bez poruszenia. Ściany w tych willach na Rivierze są tak cienkie. Piotr Iwanowicz niczego się nie domyślał. Co prawda, starałam się nie pokazywać po sobie, że kostnieję, z obawy, żeby go nie rozgniewać! Zaciskałam zęby tak, aż mi szczęki drętwiały. W chwilach kiedy Piotr Iwanowicz przerywał dyktando, a czasem te przerwy były bardzo długie — często nie mniej niż po dwadzieścia minut, — podczas gdy chodził za memi plecami tam i napowrót, mrucząc coś do siebie — czułam, że zamarzam po kawałku na śmierć, upewniam panią. Może gdybym była zaczęła szczękać zębami, Piotr Iwanowicz byłby zauważył moje cierpienia, ale nanic nie byłoby się to zdało. Ona jest bardzo skąpa w takich rzeczach.
„Dama do towarzystwa“ zerknęła ku schodom. Duży kot skończył pić mleko i ocierał wąsaty pyszczek o jej spódnicę, wyginając się. Nurknęła, żeby go porwać na ręce.
— Skąpstwo jest raczej cnotą, widzi pani — mówiła dalej, trzymając kota w objęciach. — U nas tylko skąpcy mogą zbierać pieniądze na wyższe cele — a nie tak zwane „natury szerokie“. Ale proszę, niech pani nie sądzi, że jestem sybarytką. Mój ojciec był licho płatnym urzędniczyną w Ministerjum Finansów, bez żadnego stanowiska. Może pani zgadnąć, że się u nas nie przelewało, chociaż, oczywiście, nie trzęśliśmy się z zimna. Ja, widzi pani, uciekłam od rodziców, skoro tylko zaczęłam myśleć samodzielnie. Takie myślenie nie jest rzeczą łatwą. Trzeba, żeby nam ktoś oczy otworzył na prawdę. Co do mnie, zawdzięczam moje zbawienie starej owocarce, która miała stragan w bramie domu, gdzie mieszkaliśmy. Miała poczciwą, pomarszczoną twarz i taki przyjacielski głos, jaki sobie tylko można wyobrazić. Raz zaczęłyśmy przypadkowo rozmawiać o dziewczynce w łachmanach, którą widziałyśmy zaczepiającą mężczyzn i proszącą o jałmużnę na ulicach o zmroku i tak od jednego do drugiego, oczy moje zaczęły się otwierać na wszystkie okropności, jakie znoszą i cierpią niewinni ludzie poto tylko, by rządy mogły istnieć. Skoro tylko zrozumiałam zbrodnię klas wyższych, nie mogłam już żyć z rodzicami. W naszym domu, jak rok długi, nikt nigdy litościwego słowa nie słyszał; nie mówiło się o niczem, niczem, tylko o nikczemnych intrygach biurowych, o pensjach, o awansach i o nadskakiwaniu zwierzchnikom. Wzdrygałam się na samą myśl, że mogłabym wyjść kiedyś zamąż za człowieka, podobnego do mego ojca. Nie znaczy to, żeby była mowa o małżeństwie dla mnie. Zgoła się na to nie zanosiło. Ale czyż nie było dostateczną zbrodnią żyć za pieniądze rządu, podczas gdy połowa Rosji umierała z głodu? Ministerjum Finansów. Co za śmieszna ohyda! Jak gdyby zgłodniały, ciemny lud potrzebował jakiegoś Ministerjum Finansów! Ucałowałam więc moich starych i poszłam żyć w suterynach z proletariatem. Starałam się być użyteczną ludziom zupełnie beznadziejnym. Pani rozumie, co to znaczy? To jest takim ludziom, którzy nie mają gdzie iść i niczego się w życiu nie spodziewają. Pani pojmuje, jakie to straszne... niczego się w życiu nie spodziewać! Myślę czasem, że tylko w Rosji takich ludzi i taką bezdenną nędzę znaleźć można. Otóż, pogrążyłam się w nią — ale, wie pani? niewiele tam da się zrobić. Tak, przynajmniej dopóki Ministerjum Finansów i jemu podobne śmieszne ohydy stoją na drodze. Byłabym chyba zwarjowała w daremnych walkach z tą gadziną, gdyby nie pewien mężczyzna. Biedna, świątobliwa owocarka, moja stara mistrzyni i przyjaciółka, wynalazła go dla mnie całkiem przypadkowo. Pewnego wieczora przyszła po mnie, cichutka, spokojniutka, jak zawsze. Poszłam za nią, nie pytając, gdzie mnie zaprowadzi; ta strona mego życia była całkowicie w jej rękach i bez niej duch mój byłby zmarniał. Ów mężczyzna był to młody robotnik; litograf z zawodu — zamieszany w sprawę związków wstrzemięźliwości, pamięta pani? Dużo ludzi popakowano wtedy do więzienia. Znowu Ministerjum Finansów! Cóżby się z niem stało, gdyby biedni ludzie zaprzestali się zbydlęcać pijaństwem? Słowo daję, gotowabym myśleć, że finanse i to wszystko inne są wynalazkiem djabła, gdyby nie to, że wiara w nadprzyrodzone źródło złego nie jest wcale potrzebną; ludzie sami są zdolni do wszelkiego złego. Finanse, w istocie!
Nienawiść i pogarda zasyczały w jej głosie, gdy wymawiała ten wyraz „finanse“, ale w tej samej chwili łagodnie pogłaskała kota, spoczywającego w jej objęciach. Podniosła go nawet zlekka i, nachylając głowę, otarła policzek o futerko zwierzęcia, które przyjęło pieszczotę z charakteryzującą ten gatunek istot zupełną obojętnością. Poczem, spojrzawszy na pannę Haldin, przeprosiła ją raz jeszcze, że jej nie prowadzi na górę do pani de S. Rozmowa nie mogła być przerwaną. Ale dziennikarz wkrótce ukaże się na schodach. Najlepiej będzie pozostać w hallu; a przytem, wszystkie te pokoje (obejrzała się dokoła na liczne drzwi), wszystkie te pokoje na dole są nieumeblowane.
— Ani jednego krzesła niema na dole, które mogłabym pani zaofiarować, — ciągnęła dalej — ale jeżeli pani woli własne myśli niż moją gadaninę, usiądę tu sobie na stopniu i będę milczeć!
Panna Haldin pospieszyła uprzedzić ją, że przeciwnie, historja młodego litografa zajęła ją bardzo. Oczywiście, był rewolucjonistą.
— Męczennikiem, prostym człowiekiem — rzekła „dama do towarzystwa“ z lekkiem westchnieniem, patrząc sennie przez otwarte drzwi frontowe. Po chwili zwróciła zamglone, brunatne oczy na pannę Haldin.
— Mieszkałam z nim przez cztery miesiące. Było to jak sen.
I, widząc, że panna Haldin patrzy na nią pytająco, zaczęła opisywać wyniszczoną twarz tego człowieka, jego chude członki, jego nędzę, jego opuszczenie. Izdebka, do której zaprowadziła ją owocarka, była to maleńka nora na poddaszu starego, cuchnącego domu. Tynk, opadły ze ścian, zaściełał podłogę, a ohydne płachty czarnej pajęczyny powiewały od przeciągu za każdem otwarciem drzwi. Co się tyczy młodego litografa, to uwolniono go przed paru dniami, poprostu wyrzucono na ulicę z więzienia. I oto panna Haldin po raz pierwszy zapoznała się z dziejami jednostki, należącej do tego cierpiącego zbiorowiska, zwanego ludem, którego twardy los bywał przedmiotem tylu rozmów pomiędzy nią a bratem, w ogrodzie ich wiejskiego dworu.
Młodzieńca tego zaaresztowano wraz z wielu innemi osobami, zamieszanemi w sprawę litografowanych statutów dla związków wstrzemięźliwości. Na nieszczęście, policja, uwięziwszy tylu podejrzanych, chciała wydobyć z nich inne jeszcze wiadomości, tyczące się propagandy rewolucyjnej.
— Tak się nad nim pastwili podczas śledztwa — ciągnęła dalej „dama do towarzystwa“, że mu poodbijali wnętrzności. Gdy z nim skończyli, był już tak dobrze jak skazany. Nic nie mógł zrobić dla siebie. Zobaczyłam go leżącego na drewnianym tapczanie, bez pościeli, z głową na kupie brudnych łachmanów, które z litości pożyczył mu stary, na dole mieszkający łachmaniarz. Leżał tak, nie mając się czem okryć; gorączka go paliła, a w izbie nie było nawet dzbanka z wodą, by mógł ugasić pragnienie. Nie było tam wogóle nic, prócz tego tapczana i nagich desek podłogi.
— Jakto, w tem ogromnem mieście nie znalazł się nikt pomiędzy rewolucjonistami, ktoby pomocną dłoń podał bratu? — zapytała panna Haldin z oburzeniem.
— Owszem. Ale pani nie zna jeszcze najstraszniejszej części niedoli tego człowieka. Niech pani posłucha. Pono tak się nad nim okrutnie znęcali, że wkońcu męstwo go opuściło i wygadał się z czemś. Biedaczysko; ciało jest mdłe i ułomne, jak pani wie. Co to było, nie powiedział mi. W tem wymęczonem ciele duch był zupełnie zmiażdżony. Nie mogłam nic wymyśleć, coby go mogło pokrzepić. Gdy go puścili, zawlókł się do tej nory i tu znosił wyrzuty sumienia ze stoicyzmem, nie chcąc pójść do nikogo ze znajomych. Ja byłabym poszła błagać o ratunek dla niego, ale gdzie? Gdzie miałam szukać takiego, co miałby coś do dania, lub jakąś możność udzielenia pomocy? Wszyscy dokoła nas byli głodni i pijani. Wszyscy byli ofiarami Ministerjum Finansów. Niech mnie pani nie pyta, jak żyliśmy. Samabym nie umiała powiedzieć. Był to poprostu cud niedoli. Nie miałam nic do sprzedania, a odzież moja była w takim stanie, że w dzień nie mogłam wyjść na ulicę. Obrażałam przyzwoitość. Musiałam czekać aż się ściemni, nim odważyłam się wyjść i wyżebrać kawałek chleba, lub ochłap jaki, by jego i siebie utrzymać przy życiu. Często wracałam z pustemi rękami. A wtedy kładłam się na ziemi przy tapczanie. O! tak; ja mogę spać doskonale na gołych deskach. To nic; wspominam o tem tylko dlatego, by pani nie myślała, że jestem sybarytką. To było nieskończenie mniej zabijające, niż siedzenie godzinami przy stole w nieopalonym pokoju i pisanie pod dyktandem książki Piotra Iwanowicza. Ale pani się sama przekona, więc niema o czem mówić.
— Nie jest wcale rzeczą pewną, że ja kiedykolwiek będę pisać pod dyktandem Piotra Iwanowicza — rzekła panna Haldin.
— Nie? — wykrzyknęła tamta niedowierzająco. — Naprawdę? Pani się jeszcze nie zdecydowała?
A gdy panna Haldin zapewniła ją, że nigdy nie było mowy pomiędzy nią a Piotrem Iwanowiczem o żadnem dyktandzie, kobieta z kotem zesznurowała na chwilę usta.
— O! ani się pani spostrzeże, jak usiądzie przy stole. Co do tego, niech się pani nie łudzi. Można się rozczarować, gdy się słucha, jak Piotr Iwanowicz dyktuje, ale jednocześnie jest w nim jakiś czar. To człowiek genjalny. Pani twarz z pewnością drażnić go nie będzie, może nawet ułatwi mu natchnienie. Tak; im lepiej się pani przypatruję, tem pewniejszą jestem, że nie należy pani do kobiet, któreby tamowały bieg jego natchnienia.
Panna Haldin uznała za właściwe nie sprzeciwiać się wszystkim tym przewidywaniom.
— A ten człowiek — ten robotnik — czy umarł pod pani opieką? — zapytała po krótkiem milczeniu.
„Dama do towarzystwa“, wsłuchując się w kierunku drzwi, gdzie teraz dała się zauważyć pewna zmiana w ożywieniu rozmowy, nie odpowiedziała zaraz. Kiedy dźwięki dyskusji przeszły w prawie niedosłyszalny szept, odwróciła się do panny Haldin.
— Tak, umarł, chociaż ściśle mówiąc, nie na moich rękach, jak możnaby przypuszczać. W rzeczywistości, tak się złożyło, że spałam, gdy wydał ostatnie tchnienie. To też i teraz jeszcze nie mogę powiedzieć, żebym widziała kiedy umierającego człowieka. Na kilka dni przed jego śmiercią paru młodych ludzi odnalazło nas w naszej ostatecznej nędzy. Jak się pani może domyśleć, byli to rewolucjoniści. Powinien był zaufać swoim przyjaciołom politycznym, gdy wyszedł z więzienia. Lubiono go i szanowano przedtem i nikomu nie byłoby się śniło wyrzucać mu, że się wygadał przed policją. Wszyscy wiedzą przecież, co policja potrafi wyrabiać z człowiekiem i najsilniejsi ludzie mają chwile słabości wobec męczarni. Sam głód wystarczy, żeby człowiekowi poplątać w głowie. Przyszedł tedy doktór i los nasz polepszył się pod względem wygód fizycznych, ale co się tyczy innych spraw, on, biedaczysko, był niepocieszony. Upewniam panią, panno Haldin, że był wart kochania, ja jednak nie miałam nawet siły płakać! Sama byłam ledwo żywa. Ale dobrzy ludzie zaopiekowali się mną. Dano mi odzież, żeby okryć moją nagość. Mówię pani, że byłam oberwana do nieprzyzwoitości. Po niejakim czasie rewolucjoniści umieścili mnie u pewnej rodziny żydowskiej, wyjeżdżającej zagranicę, jako guwernantkę. Oczywiście, mogłam uczyć dzieci; skończyłam sześć klas gimnazjum; ale w rzeczywistości chodziło o to, abym przewiozła ważne papiery przez granicę. Dano mi paczkę, którą ukryłam na sercu. Żandarmi na stacji ani pomyśleli podejrzewać żydowską guwernantkę, gorliwie upędzającą się za trojgiem dzieci. Nie przypuszczam, żeby ci Hebrajczycy wiedzieli, co miałam na sobie; zapoznano mnie z nimi bowiem drogą bardzo okólną, przez osoby wcale do ruchu rewolucyjnego nie należące i oczywiście zalecono mi żądać bardzo marnego wynagrodzenia. Gdy przyjechaliśmy do Niemiec, rozstałam się z tą rodziną; papiery wręczyłam pewnemu rewolucjoniście w Stuttgardzie i odtąd posługiwano się mną rozmaicie. Ale mniejsza z tem. Nie miałam nigdy wrażenia, że jestem bardzo użyteczną. Żyję jednak nadzieją, że kiedyś wreszcie przyjdzie koniec wszystkich tych Ministerjów wraz z Finansami. Największą radością mego życia była wiadomość o tem, co brat pani uczynił.
Utkwiła znowu okrągłe oczy w rozsłonecznionej przestrzeni za frontowemi drzwiami, podczas gdy kot spoczywał w jej objęciach w magnackim błogostanie i sfinksowej zadumie.
— Tak, radowałam się — zaczęła znowu. — Jest dla mnie coś bohaterskiego w samym dźwięku nazwiska Haldin. A! Jakże się tam musieli trząść ze strachu po swoich ministerjach wszyscy ci ludzie o nikczemnych sercach. Ja tu stoję, rozmawiając z panią, a gdy pomyślę o tym ucisku, bezprawiach, jakie się tam dzieją w tej chwili — w głowie mi się mąci! Napatrzyłam się zbliska na rzeczy, które wydawałyby się nie do pojęcia, gdyby się nie musiało dowierzać własnym oczom. Napatrzyłam się na takie rzeczy, że znienawidziłam siebie za swoją bezradność. Znienawidziłam moje ręce, że były tak słabe; mój głos, że nie mógł się dać usłyszeć; mój umysł, że nie potrafił przewrócić tego wszystkiego do góry nogami. Oj! napatrzyłam się! A pani?
Panna Haldin uczuła się wzruszoną. Wstrząsnęła lekko głową.
— Nie; dotychczas nic sama nie widziałam — wyszeptała. — Mieszkaliśmy zawsze na wsi. Było to życzeniem mego brata.
— Dziwne to spotkanie nasze — ciągnęła dalej tamta. — Pani wierzy w przeznaczenie, panno Haldin? Czyż ja mogłam spodziewać się, że zobaczę panią, jego siostrę, na własne oczy? Powiadam pani, że kiedy ta wiadomość przyszła, to tutejsi rewolucjoniści tyleż się właśnie zdziwili, co ucieszyli! Nikt dotąd nie słyszał o bracie pani! Sam Piotr Iwanowicz nie przewidywał, że padnie taki cios. Brat pani musiał być poprostu natchniony. Bo też myślę, że takie czyny muszą się dokonywać z natchnienia. Wielki to przywilej mieć natchnienie i sposobność. Czy brat był do pani podobny? A pani nie raduje się, panno Haldin?
— Nie należy żądać za wiele ode mnie — rzekła panna Haldin, powstrzymując chęć do płaczu, która ją nagle ogarnęła.
To jej się powiodło, więc dodała spokojnie:
— Nie jestem bohaterką.
— Więc pani nie byłaby zdolną do podobnego czynu?
— Nie wiem. Nie mogę nawet zapytywać siebie o to, dopóki nie pożyję trochę dłużej i nie zobaczę więcej.
Tamta pokiwała głową z uznaniem. W pustym hallu rozlegało się swobodnie głośne mruczenie kota. Żaden dźwięk głosów nie dochodził zgóry. Panna Haldin przerwała milczenie.
— A co pani słyszała? co ludzie mówią o moim bracie? Pani mówiła, że się dziwili? Tak, sądzę, że się musieli dziwić. Czyż nie wydało im się szczególnem, że mój brat nie potrafił się ocalić, skoro dokonał najtrudniejszej rzeczy? Że nie uszedł niepostrzeżenie z miejsca, gdzie się to stało? Spiskowcy dobrze to rozumieć powinni! Są powody, dla których bardzo pragnęłabym dowiedzieć się, czemu nie zdołał uciec.
„Dama do towarzystwa“ zbliżyła się przez ten czas do otwartych drzwi frontowych. Spojrzała szybko przez ramię na pannę Haldin, która pozostała wewnątrz hallu.
— Nie zdołał uciec — powtórzyła z roztargnieniem. — Alboż nie uczynił ofiary z życia? Alboż nie był poprostu natchnionym? Może to był akt samopoświęcenia z jego strony? Nie sądzi pani?
— Sądzę — rzekła panna Haldin, — że w żadnym razie nie był to akt rozpaczy. Nie słyszała pani, co mówią o tem jego nieszczęsnem aresztowaniu?
„Dama do towarzystwa“ zamyśliła się chwilę w otwartych drzwiach.
— Czy nie słyszałam? Oczywiście, że słyszałam. Tu się rozprawia o wszystkiem. Alboż cały świat nie mówił o bracie pani? Co do mnie, sama wzmianka o jego wzniosłym czynie napełnia mnie pełnym zazdrości zachwytem. I pocóż człowiek, który jest pewny nieśmiertelności, miałby się troszczyć o życie?
Stała, obrócona plecami do panny Haldin. Na górze, z poza wielkich, brudnawych, biało ze złotem lakierowanych drzwi, poprzez balustradą przęsła pierwszego piętra, jakiś głęboki głos dał się słyszeć, dźwięcząc monotonnie, jak gdyby odczytywał jakieś notatki, lub coś w tym rodzaju. Głos ten zatrzymywał się często; poczem umilkł zupełnie.
— Nie mogę już czekać dłużej — rzekła panna Haldin. — Wrócę kiedy indziej.
Czekała, żeby „dama do towarzystwa“ usunęła się z przejścia; ale ta zdawała się pogrążona w obserwowaniu światła i cieniów, dzielących pomiędzy siebie ciszę opuszczonej miejscowości. Zasłaniała sobą pannie Haldin widok na podjazd. Nagle rzekła:
— To nie będzie potrzebne; bo oto Piotr Iwanowicz nadchodzi. Ale nie sam. On teraz rzadko bywa sam.
Usłyszawszy o zbliżeniu się Piotra Iwanowicza, panna Haldin nie ucieszyła się tak bardzo, jakby się tego można było spodziewać. Odpadła ją jakoś ochota ujrzenia zarówno bohaterskiego zbiega, jak pani de S., a przyczyna tej niechęci, która ogarnęła ją w ostatniej chwili, leżała w poczuciu, iż tych dwoje obchodziło się źle z właścicielką kota...
— Pozwoli mi pani przejść — rzekła wreszcie panna Haldin, dotykając zlekka ramienia „damy do towarzystwa“.
Ale ta, przyciskając kota do piersi, nie ruszyła się z miejsca.
— Wiem, kto z nim idzie — rzekła, nie obejrzawszy się nawet.
Niewiadomo dlaczego panna Haldin zapragnęła tem silniej opuścić ten dom.
— Pani de S. może być jeszcze dłuższy czas zajęta, a ja mam tylko zapytać o coś Piotra Iwanowicza, co się da załatwić, gdy go spotkam teraz na drodze. Doprawdy, muszę już iść. Byłam tu już dość długo i niepokoję się o matkę. Chciałabym wrócić do niej jak najprędzej. Proszę, niech mi pani pozwoli przejść.
„Dama do towarzystwa“ odwróciła nareszcie głowę.
— Nie przypuszczałam ani na chwilę, żeby pani naprawdę chciała się widzieć z panią de S. — rzekła z niespodziewaną przenikliwością. — Ani na chwilę. — Było coś poufnego i tajemniczego w jej głosie. Wyszła na taras, a panna Haldin za nią i obie poczęły zstępować razem z omszałych, kamiennych stopni. Na tej części drogi podjazdowej, którą było widać z frontu domu, nie było nikogo.
— Drzewa ich zasłaniają — wytłumaczyła pannie Haldin jej nowa znajoma, — ale zaraz ich pani zobaczy. — Nie wiem, kto jest ten młody człowiek, którego Piotr Iwanowicz tak sobie upodobał. Musi należeć do nas, gdyż nie przyjmowanoby go, skoro są tamci. Pani wie kogo mam na myśli, mówiąc o tamtych. Ale muszę powiedzieć, że nie jest wcale skłonnym do mistycyzmu. Jeszcze go dobrze nie wypośrodkowałam. Oczywiście, nigdy długo w salonie nie przebywam. Zawsze się dla mnie coś do roboty znajdzie, chociaż dom tutaj nie jest tak obszerny, jak willa na Rivierze. Ale mimo to jest dużo sposobności, abym się mogła stać użyteczną.
Z poza węgła obrośniętych bluszczem stajen ukazał się Piotr Iwanowicz i jego towarzysz. Szli bardzo wolno, rozmawiając z pewnem ożywieniem. Raz przystanęli na chwilę i widać było Piotra Iwanowicza gestykulującego, podczas gdy młodzieniec słuchał bez ruchu ze zwieszonemi wzdłuż ciała rękoma i lekko pochyloną głową. Miał na sobie ciemnobronzowy garnitur i czarny kapelusz. Okrągłe oczki „damy do towarzystwa“ spoczęły na tych dwóch postaciach, które znów posuwały się zwolna ku domowi.
— Nadzwyczaj grzeczny młodzieniec — rzekła; — zobaczy pani, jak się ukłoni, i nie będzie w tem nic wyjątkowego. Kłania się tak samo, gdy mnie spotka samą w hallu.
Postąpiła parę kroków naprzód wraz z panną Haldin i tak się stało, jak przepowiadała. Młodzieniec zdjął kapelusz, ukłonił się i cofnął, zaś Piotr Iwanowicz zbliżył się szybko, wyciągając serdecznie grube, czarne ramiona, pochwycił obie ręce panny Haldin i potrząsał niemi, wpatrując się w nią przez ciemne okulary.
— To rozumiem! To rozumiem! — wykrzyknął dwukrotnie z uznaniem. — Jak widzę, dotrzymywano tu pani towarzystwa — spojrzał, marszcząc zlekka brwi, na „damę“, wciąż piastującą kota. — Wnoszę stąd, że Eleonora — pani de S— jest zajętą. Wiem, że spodziewała się kogoś dzisiaj. Więc dziennikarz przyszedł, co? Zajęta?
Za całą odpowiedź „dama do towarzystwa“ odwróciła głowę.
— To się bardzo niedobrze złożyło — bardzo niedobrze. Ogromnie mi przykro, że... — Zniżył nagle głos. — Ale, cóż to znaczy? Przecież pani nie odchodzi, Nataljo Wiktorówno? Znudziło się pani czekać?
— Bynajmniej — zaprzeczyła panna Haldin. — Tylko jestem tu już czas jakiś i muszę wracać do matki!
— Czas się pani dłużył, co? Niestety, nasza zacna przyjaciółka — tu Piotr Iwanowicz nagle przekrzywił głowę bokiem ku prawemu ramieniu i wyprostował ją równie szybko, — nasza zacna przyjaciółka nie ma daru skracania chwil czekającemu. Nie; stanowczo nie ma tego daru, a w tym względzie same dobre chęci nie wystarczą.
„Dama do towarzystwa“ opuściła ręce i kot znalazł się raptem na ziemi. Pozostał tak chwilę nieruchomo, wyciągnąwszy tylną nogę za siebie. Panna Haldin była ogromnie oburzoną ze względu na „damę do towarzystwa“.
— Proszę mi wierzyć, Piotrze Iwanowiczu, że chwile, które spędziłam w hallu tego domu, były zarówno ciekawe jak pouczające. Zostaną mi w pamięci. Nie żałuję, żem czekała, ale widzę, że cel moich odwiedzin da się osiągnąć bez zajmowania czasu pani de S—.
W tem miejscu przerwałem pannie Haldin. Powyższe opowiadanie ugruntowane jest na jej własnych słowach, których nie zdramatyzowałem tak, jakby można przypuszczać! Oddała z nadzwyczajnem uczuciem i ożywieniem prawie dosłownie sposób wyrażania się uczenicy starej owocarki, nieprzejednanej wrogini Ministerjów, dobrowolnej sługi nędzarzy. Szczerą i subtelną człekolubność panny Haldin wzruszył i oburzył przykry nadwyraz los jej nowej znajomej, tej „damy do towarzystwa“, sekretarki i Bóg raczy wiedzieć, czem ona jeszcze była. Co do mnie z zadowoleniem odkryłem w tem jedną więcej przeszkodę do zażyłości z panią de S— miałem bowiem poprostu wstręt do tej wymalowanej, wystrojonej, o martwej twarzy i szklanych oczach Egerji Piotra Iwanowicza. Nie wiem, jakie było jej zachowanie się względem rzeczy niewidzialnych, ale w sprawach tego świata była skąpą, chciwą i pozbawioną wszelkich skrupułów. Wiedziałem, że prowadziła brudną i rozpaczliwą walkę o sprawy pieniężne z rodziną swego nieboszczyka męża, dyplomaty. Kilka bardzo wysoko położonych osób (które w swojej zaciekłości uwikłała skandalicznie w swe sprawy) ściągnęło na siebie jej nienawiść. Bardzo mi łatwo uwierzyć, że omal nie udało jej się umieścić jednej z nich, z powodu tak zwanej racji stanu, w jakimś zacisznym domu zdrowia, jaśniej mówiąc, w szpitalu dla warjatów. Zdaje się, jednak, że pewne również wysoko położone osoby sprzeciwiły się temu dla przyczyn, które...
Ale poco wdawać się w szczegóły.
Może się kto zdziwić, że człowiek zajmujący skromne stanowisko nauczyciela języków wiedział to wszystko z taką dokładnością. Powieściopisarz mówi to i tamto o swoich bohaterach, a jeżeli tylko umie to powiedzieć dość przekonywająco, nikt go nie będzie wypytywał o wytwory jego mózgu, w które jego własną wiarę dostatecznie udowadnia jakieś dobitne zdanie, poetyczny obraz, akcent szczerego wzruszenia. Sztuka jest wielką! Ale ja się nie znam na sztuce i nie wymyśliwszy pani de S—, czuję się w obowiązku wytłumaczyć, jakim sposobem mogłem się o niej tyle dowiedzieć. Osobą, która mi tych wiadomości udzieliła, była pewna Rosjanka, żona wspomnianego już mego przyjaciela, profesora Uniwersytetu w Lozannie. Od niej dowiedziałem się ostatniego faktu historji pani de S— jakim zamierzam utrudzić moich czytelników! Powiedziała mi mianowicie z całą pewnością, jak osoba pokładająca wiarę w swoje źródła, o przyczynie ucieczki pani de S— z Rosji przed kilku laty. Było to ni mniej ni więcej, że stała się podejrzaną policyjnie w związku z zamordowaniem cesarza Aleksandra. Podstawę tego podejrzenia stanowiło jakieś niebaczne słowo, które się jej wymknęło publicznie, albo jakaś rozmowa, podsłuchana w jej salonie. Podsłuchana, musimy wierzyć, przez jakiegoś gościa, może nawet poufnego, który pośpieszył zabawić się w donosiciela. W każdym razie było to coś, co nasuwało przypuszczenie, że pani de S— wiedziała naprzód, co się stanie, ona zaś, jak sądzę, była dość mądrą, by nie czekać na śledztwo z powodu takiego obwinienia. Niektórzy z moich czytelników pamiętają może książeczkę jej pióra, mistyczną, deklamatorską, straszliwie bezładną bazgraninę, w której pani de S— niemal przyznaje się do owej świadomości, poprzedzającej wypadek, nadmienia, bardziej niż przejrzyście, o jej nadprzyrodzonem pochodzeniu i w zjadliwych napomknieniach daje wyraźnie do zrozumienia, że czyn ten nie był dziełem terrorystów lecz pałacowej intrygi. Gdy zauważyłem w rozmowie z żoną mego przyjaciela profesora, że życie pani de S—, jego nieurzędowa dyplomacja, intrygi, procesy, wpływy, niełaska, wygnanie, jego atmosfera skandalu, okultyzmu i szarlatanizmu, nadawało się bardziej dla ośmnastego wieku niż dla warunków naszych czasów — zgodziła się na to z uśmiechem, ale po chwili ciągnęła dalej z wyrazem zastanowienia:
— Szarlatanizmu? — tak; do pewnego stopnia. Jednakże, czasy się zmieniły. Są teraz siły, które nie istniały w ośmnastym wieku. Nie zdziwiłabym się, gdyby była bardziej niebezpieczną teraz, niżby w to Anglik chciał uwierzyć — chez nous.
To chez nous w tem zastosowaniu oznaczało Rosję w ogólności, rosyjską policję polityczną w szczególności. Celem tego odskoku od prostego biegu opowiadania panny Haldin (mojemi własnemi słowy) o jej bytności w Château Borel było przytoczenie tutaj tego dowodzenia przyjaznej mi żony profesora. Chciałem poprostu uczynić to, co mam teraz do powiedzenia o obecności pana Razumowa w Genewie, łatwiej zrozumiałem — jest to bowiem opowieść o Rosji dla uszu Zachodu, które, jak zauważyłem, nie są dostrojone do pewnych oddźwięków cynizmu i okrucieństwa, moralnej negacji a nawet moralnego ucisku, już zanikłych na naszym krańcu Europy. I przytaczam to na moje usprawiedliwienie, że zostawiłem pannę Haldin stojącą, jako jedną z grona dwóch kobiet i dwu mężczyzn, którzy podeszli razem do tarasu Château Borel.
Uświadomiłem sobie to wszystko, gdy, jak rzekłem, przerwałem pannie Haldin, a przerwałem z okrzykiem głębokiego zadowolenia:
— Więc jednakże nie zobaczyła się pani z panią de S—?
Panna Haldin wstrząsnęła głową. Ucieszyło mnie to bardzo. Nie poznała pani de S—. Doskonale! Doskonale! Nabrałem radosnego przekonania, że już jej teraz nie pozna. Nie mogłem wytłumaczyć sobie powodu tego przekonania inaczej, jak tylko dzięki temu, że panna Haldin stała teraz oko w oko z nadzwyczajnym przyjacielem jej brata. Wolałem jego niż panią de S—, jako przewodnika i towarzysza tej młodej dziewczyny, którą tragiczny koniec jej brata pozostawił na pastwę jej własnego niedoświadczenia. Bądź co bądź, to życie, już skończone teraz, było szczere, a może jego myśli były wzniosłe, jego moralne cierpienia głębokie, jego ostatni czyn był może prawdziwą ofiarą. My, stateczni kochankowie, których uspokoiło już posiadanie zdobytej wolności, nie mamy prawa potępiać bez zastrzeżeń gwałtowności wciąż krzyżowanych pożądań.
Nie wstydzę się mojego żywego interesowania się losem panny Haldin. Było to, trzeba przyznać, uczucie egoistyczne, samo w sobie znajdujące nagrodę. W świetle tego uczucia zmarły Wiktor Haldin ukazał mi się nie jak ponury spiskowiec, lecz jak czysty entuzjasta.
Nie chciałem go sądzić, ale sama ta okoliczność, że nie uciekł, okoliczność, która sprawiła tyle zmartwienia jego matce i siostrze, przemawiała na jego korzyść. Jednocześnie obawa, aby ta dziewczyna nie uległa wpływom rewolucyjnego feminizmu, panującego w Château Borel, czyniła mnie pohopniejszym do zaufania temu przyjacielowi zmarłego Wiktora Haldina. Powiecie, że był tylko nazwiskiem, niczem więcej. Właśnie! Nazwiskiem! Ale trzeba dodać — jedynem nazwiskiem; jedynem nazwiskiem, jakie się znalazło w listach, zamienionych pomiędzy bratem a siostrą. Młodzieniec zjawił się, spotkali się oko w oko, i na szczęście bez żadnego współudziału w tem pani de S. Co z tego wyniknie? Co ona mi powie teraz? zapytywałem siebie.
Było to rzeczą naturalną, że myśl moja zwróciła się w stronę tego młodzieńca, posiadacza jedynego nazwiska, wymienionego w tych marzycielskich rozmowach o przyszłości, jaką miała przynieść rewolucja. I myśl moja przybrała kształt pytania, jakie zadałem sam sobie, dlaczego ów młodzieniec nie odwiedził dotąd tych pań? Był już w Genewie kilka dni, zanim panna Haldin usłyszała o nim w mojej obecności od Piotra Iwanowicza. Żałowałem, że spotkali się w obecności tego ostatniego. Byłbym wolał, żeby się to odbyło gdzie indziej, poza jego uzbrojonemi w okulary oczyma. Ale przypuszczałem, że mając przed sobą tych dwoje, przedstawił ich sobie wzajemnie.
Przerwałem milczenie, zaczynając pytanie w tej kwestji!
— Przypuszczam, że Piotr Iwanowicz...
Panna Haldin puściła wodze oburzeniu. Piotr Iwanowicz, skoro tylko usłyszał jej odpowiedź, napadł na „damę do towarzystwa“ w haniebny sposób.
— Napadł na nią — zadziwiłem się. — Jakto? Dla jakiej przyczyny?
— To było coś niesłychanego, haniebnego — ciągnęła dalej panna Haldin z zaiskrzonemi oczyma. — Il lui a fait une scène wobec obcych. I o co? Nigdyby pan nie zgadł... O jakieś jajka!... Och!
Byłem zdumiony.
— O jajka, mówi pani?
— Tak; dla pani de S., która zachowuje jakąś specjalną djetę czy coś w tym rodzaju. Otóż poprzedniego dnia skarżyła mu się, że nie były przyrządzone, jak potrzeba. Piotr Iwanowicz przypomniał to sobie raptem i napadł na tę biedaczkę. Stałam, jak wrośnięta w ziemię z osłupienia.
— Jakto? Czyżby wielki feminista pozwolił sobie ubliżyć kobiecie? — zapytałem.
— Och nie to. To było coś, o czem nie może pan mieć pojęcia. Coś ohydnego. Niech pan sobie wyobrazi, że zdjął kapelusz, zaczynając. A głos miał tak układny, miodowy: „A! nie jesteś pani łaskawą dla nas! Nie raczysz pamiętać!“. I tak dalej w tym tonie. Biedaczka była straszliwie zmieszana. Miała pełne łez oczy. Nie wiedziała, gdzie je ma podziać. Nie dziwiłabym się, gdyby wolała, żeby ją był zwymyślał, albo nawet wybił.
Powstrzymałem się od uwagi, że prawdopodobnie jedno i drugie zdarzało się jej, gdy nie było świadków. Panna Haldin szła obok mnie z podniesioną głową, w pogardliwem i gniewnem milczeniem.
— Wielcy ludzie miewają zdumiewające przywary — zauważyłem odniechcenia. — Zupełnie, jak ludzie, którzy nie są wielcy! Ale to przecież nie mogło trwać do nieskończoności? W jakiż sposób wielki feminista zakończył ten tak bardzo charakterystyczny epizod?
Panna Haldin, nie zwracając głowy w moją stronę, powiedziała mi, że koniec zajściu położyło ukazanie się dziennikarza, który był dopuszczony do sam na sam z panią de S.
Nadszedł szybko, niedostrzeżony, uchylił zlekka kapelusza i przystanął, by powiedzieć po francusku:
— Baronowa prosiła mnie, żebym wrazie, gdybym po drodze spotkał jaką panią, oznajmił jej, by przyszła do niej natychmiast.
Spełniwszy polecenie, oddalił się spiesznie. „Dama do towarzystwa“ pobiegła ku domowi, a Piotr Iwanowicz podążył za nią z pewnem zakłopotaniem. Panna Haldin w jednej chwili znalazła się sam na sam z młodzieńcem, który, niewątpliwie, musiał być owym przybyszem z Rosji. Zaciekawiło ją, czy przyjaciel jej brata domyślał się już, kim ona była?
Jestem w możności stwierdzić, że domyślił się. Jasnem mi jest, że Piotr Iwanowicz, dla tej czy innej przyczyny wstrzymał się od wzmianki o obecności tych pań w Genewie. Ale Razumow domyślił się. Te szare, ufne oczy! Każde słowo wymówione przez Haldina żyło w pamięci Razumowa. Były one jak prześladowcze kształty; nie dawały się zażegnać. Najplastyczniejszem z pomiędzy nich było wspomnienie o siostrze. Istniała dla niego od owej chwili. Ale nie poznał jej odrazu. Podchodząc z Piotrem Iwanowiczem, zauważył ją; oczy ich spotkały się nawet. Oczarował go, jak musiał oczarować każdego, harmonijny wdzięk całej jej postaci, jej siła, jej spokojna szczerość. Lecz wnet odwrócił wzrok. Powiedział sobie, że wszystko było nie dla niego; piękność kobiet, przyjaźń mężczyzn były nie dla niego. Przyjął to uczucie z posępną świadomością i chciał przejść. Dopiero jej wyciągnięta ręka oświeciła go. W owym pamiętniku, który jest jego spowiedzią, wspomina, że go to fizycznie prawie zadławiło, poczem nastąpił odruch nienawiści i przerażenia, jak gdyby ukazanie się panny Haldin było czemś w rodzaju ukartowanej zdrady.
Przystanął i zwrócił się ku niej. Znaczne wzniesienie tarasu kryło ich przed wzrokiem każdego, ktoby stał we drzwiach, a nawet z okien pierwszego piętra nie można ich było dostrzec. Poprzez zapuszczone krzewy i drzewa łagodnej pochyłości, na której stali, Razumow widział chłodną, spokojną powierzchnię jeziora. Los obdarzył ich chwilą zupełnego sam na sam przy tem pierwszem spotkaniu. Byłem ciekawy, w jaki sposób skorzystali z tej pomyślnej okoliczności?
— Mieliście państwo czas, żeby zamienić więcej niż kilka słów? — zapytałem.
Ożywienie, z jakiem opowiadała mi wydarzenia swych odwiedzin w Château Borel, opuściło ją zupełnie. Postępując obok mnie, patrzyła prosto przed siebie, ale spostrzegłem lekki rumieniec na jej policzkach. Nie odpowiedziała.
Po pewnym czasie uczyniłem uwagę, że nie mogli spodziewać się, żeby o nich zapomniano długo, chyba gdyby tamci dwoje zastali panią de S. zemdloną z wyczerpania lub w stanie chorobliwego podniecenia po tak długiej rozmowie z dziennikarzem. Jedno i drugie byłoby wymagało ich troskliwych starań! Mogłem wyobrazić sobie Piotra Iwanowicza, wybiegającego pośpiesznie z domu z gołą głową, z połami długiego czarnego surduta, wiewającemi dokoła jego potężnych łyd, przybranych w jasno-szare spodnie. Wyznaję, że patrzyłem na tych dwoje młodych, jak na zdobycz „bohaterskiego zbiega“. Miałem poczucie, że mu się nie wymkną. Ale nie powiedziałem nic o tem pannie Haldin, ponieważ jednak wciąż zachowywała milczenie, przynagliłem ją trochę.
— Może przynajmniej podzieli się pani ze mną swojem wrażeniem?
Zwróciła ku mnie głowę, by spojrzeć na mnie, i odwróciła ją znowu.
— Wrażeniem? — powtórzyła zwolna, prawie marząco, poczem żywszym głosem:
— Wydał mi się człowiekiem, który wycierpiał więcej od własnych myśli, niż od złego losu.
— Od własnych myśli, mówi pani?
— I to jest rzeczą dosyć naturalną w Rosjaninie — podjęła. — W młodym Rosjaninie. Tylu z pomiędzy nich jest niezdolnych do czynu; a jednak nie mogą wytrzymać w bezczynności.
— I pani uważa go za człowieka tego rodzaju?
— Nie; nie wydaję o nim żadnego sądu. Jakżebym mogła tak prędko? Pytał mnie pan o wrażenie; więc dzielę się z panem mojem wrażeniem. Ja — ja — nie znam świata ani ludzi na nim. Byłam zawsze tak samotną. Jestem zbyt młodą, by dowierzać moim sądom.
— Powinna pani jednak dowierzać swemu instynktowi — poradziłem jej. — Większość kobiet rządzi się instynktem i nie popełnia gorszych omyłek niż mężczyźni. W tym wypadku posiada pani list brata ku pomocy.
Odetchnęła głęboko, jak gdyby westchnąwszy.
— „Nieskazitelne, wzniosłe, samotne egzystencje“ — przytoczyła, jakby sama dla siebie.
Ale pochwyciłem wyraźnie te z przejęciem wyszeptane słowa.
— To wysoka pochwała — odszepnąłem.
— Najwyższa.
— Tak wysoka, że jak ocena szczęścia powinna przychodzić dopiero na końcu życia. Jednakże, jakaś pospolita lub zgoła niegodna jednostka nie mogłaby stać się przedmiotem tak wygórowanej pochwały i...
— Ach! — przerwała mi gorąco. — A gdyby pan znał serce, które ten sąd wydało!
Umilkła na tym wykrzykniku, a ja przez chwilę zastanawiałem się nad treścią tych słów, które, jak łatwo mogłem wywnioskować, musiały usposabiać ją korzystnie dla tego młodzieńca. Nie miały one charakteru przypadkowego powiedzenia. Było dość nieujęte dla mojego umysłu zachodniego i moich zachodnich uczuć, ale nie mogłem zapomnieć, że stojąc przy pannie Haldin, byłem jak podróżny w obcym kraju. Stało mi się również jasnem, że panna Haldin nie chciała wchodzić w szczegóły jedynie materjalnej strony ich spotkania w Château Borel. Ale mnie to nie ubodło. Nie czułem jakoś, żeby to wynikało z braku zaufania. Tkwiła w tem jakaś inna trudność, trudność, która nie mogła mnie urazić. To też bez najmniejszej urazy rzekłem:
— Bardzo dobrze. Ale wychodząc z tego szczytnego stanowiska, o którego ścisłość nie będę się z panią sprzeczał, musiała pani, jak każdy inny w podobnych okolicznościach, wyrobić sobie jakieś pojęcie o tym wyjątkowym przyjacielu. Niech więc pani powie mi, proszę, czy pani się nie rozczarowała?
— Co pan ma na myśli? Jego powierzchowność?
— Ściśle mówiąc, nie mam na myśli tego czy jest przystojny czy też nie.
Doszliśmy do końca alei i, zawróciwszy, postąpiliśmy kilka kroków, nie patrząc na siebie.
— Powierzchowność jego nie jest przeciętna — rzekła wreszcie panna Haldin.
— Nie; tak bym sądził, wnosząc z tego, co mi pani powiedziała o swojem pierwszem wrażeniu. Choć ostatecznie trzeba powrócić do tego słowa. Wrażenie! Mam na myśli to coś nieokreślonego, co wyróżnia jednostkę „nieprzeciętną“.
Tu spostrzegłem, że panna Haldin nie słucha mnie. Wyraz jej twarzy jasno tego dowodził i znowu doznałem uczucia, że jestem zbytecznym — nie ze względu na mój wiek, który w każdym razie umożliwiał mi stawianie wniosków, ale jakby wyrzuconym za nawias, na innym planie, na którym stojąc, mogłem tylko przyglądać się jej zdaleka. Przestałem więc mówić i patrzyłem na nią, jak szła przy moim boku.
— Nie! — wykrzyknęła nagle — nie mogłam się rozczarować do człowieka tak silnych uczuć.
— Aha! silnych uczuć! — mruknąłem, pomyślawszy krytycznie: — już tak odrazu; w jednej chwili!
— Co pan mówi? — zapytała panna Haldin niewinnie.
— Och! nic. Przepraszam panią. Silnych uczuć... Nie dziwi mnie to...
— A jednak pan nie wie, jak obcesowo zachowałam się względem niego — zawołała z żalem.
Widocznie musiałem uzewnętrznić moje zdziwienie, bo patrząc na mnie, jeszcze bardziej zaróżowiona, rzekła że wstydzi się wyznać, iż nie okazała się dostatecznie zrównoważoną; nie potrafiła zapanować nad swemi słowami i postępowaniem, jak tego położenie wymagało. Straciła męstwo, godne tych ludzi; umarłego i żyjącego, męstwo, które powinno było przewodniczyć spotkaniu siostry Wiktora Haldina z jedynym znanym przyjacielem Wiktora Haldina. Przyjaciel ten stał i patrzył na nią bacznie, ale nic nie rzekł, a jej ten brak odczucia — jak mi wyznała — był bardzo przykry. Wszystko, co mogła wyksztusić, było:
— Pan jest panem Razumowem.
Ledwo dostrzegalny cień przemknął po jego czole. Po pewnej chwili skłonił się zlekka potakująco i czekał.
Na myśl, że ma przed sobą człowieka, którego jej brat tak wysoko cenił, człowieka, który znał jego wartość, rozmawiał z nim, rozumiał go, słuchał jego zwierzeń, może dodawał mu otuchy, usta jej poczęły drżeć, oczy napełniły się łzami, wyciągnęła rękę, postąpiła ku niemu porywczo i rzekła, z trudem hamując wzruszenie:
— Czy pan się nie domyśla, kto ja jestem?
On nie ujął wyciągniętej ręki. Cofnął się nawet o krok, i pannie Haldin wydało się, że był nieprzyjemnie dotknięty. Ale nie wzięła mu tego za złe, sobie przypisując winę. Zachowała się niestosownie, jak wrażliwa Francuzka. Tego rodzaju objawy nie musiały się podobać człowiekowi surowego, zamkniętego w sobie charakteru.
„Musiał być istotnie surowym lub może bardzo nieśmiałym względem kobiet, jeżeli nie odpowiedział bardziej po ludzku na serdeczność tego rodzaju dziewczęcia, jak Natalja Haldin“ pomyślałem sobie. Ale takie wzniosłe, samotne egzystencje (przypomniały mi się nagle te słowa) często czynią z młodzieńca dzikusa, a ze starca odludka.
— I cóż dalej? — spytałem zachęcająco.
Ale ona wciąż była niezadowolona z siebie.
— Dalej było coraz gorzej — rzekła z niezwykłem u niej zniechęceniem; — popełniłam wiele głupstw. Całe szczęście, że nie wybuchnęłam płaczem. Wdzięczna sobie jestem, że nie popełniłam przynajmniej tej niedorzeczności. Ale długi czas nie mogłam wymówić ani słowa.
Stała przed nim w milczeniu, połykając łkania, i gdy wreszcie zdobyła się na to, żeby coś rzec, było to tylko imię jej brata.
— Wiktor — Wiktor Haldin — wykrztusiła, i znów głos jej się załamał.
— Oczywiście, to go wzruszyło — objaśniła mnie. — Był do głębi wstrząśnięty. Powiedziałam panu moje przekonanie, że to jest człowiek głębokich uczuć! Niepodobna w to wątpić. Trzeba było panu widzieć jego twarz. Poprostu zachwiał się i oparł o mur tarasu. Przyjaźń ich musiała być prawdziwem braterstwem dusz! Byłam mu wdzięczna za to wzruszenie, dzięki temu bowiem mniej się wstydziłam własnego braku panowania nad sobą. Oczywiście odzyskałam mowę prawie zaraz. „Jestem jego siostrą“ — rzekłam. — „Może słyszał pan o mnie?“
— A czy słyszał? — przerwałem.
— Nie wiem. Jakże mogło być inaczej? A jednak... Ale cóż to szkodzi. Stałam przed nim tak blisko, że mógł mnie dotknąć i zpewnością nie wyglądałam na taką, która oszukuje. Wiem tylko, że wtedy wyciągnął do mnie obie ręce z największą serdecznością, a ja je pochwyciłam i uścisnęłam, czując, że odnajduję coś z tego, co wraz ze śmiercią mego brata uważałam za stracone na zawsze — coś z tej nadziei, zachęty, otuchy, jakiemi mnie krzepił mój ukochany zmarły.
Zrozumiałem doskonale, co to znaczyło. Szliśmy dalej zwolna. Wstrzymywałem się od patrzenia na nią. I jakby w odpowiedzi własnym myślom szepnąłem:
— Niewątpliwie musiała to być wielka przyjaźń, jak pani powiada. I ten młodzieniec rozkrochmalił się wreszcie, że użyję tego wyrażenia. No, to teraz porozumiecie się państwo. Tak; porozumiecie się bardzo prędko.
Minęła chwila, zanim usłyszałem jej głos.
— Pan Razumow wydaje się małomównym i bardzo wstrzemięźliwym, nawet gdy jest silnie wzruszonym.
Niezdolny zapomnieć — a nawet wybaczyć — basowych wynurzeń Piotra Iwanowicza, arcypatrona partyj rewolucyjnych, rzekłem, że dla mnie małomówność jest dodatnim rysem charakteru i że w mojem pojęciu chodzi zawsze w parze ze szczerością.
— A zresztą, nie mieliśmy wiele czasu — dodała panna Haldin.
— Nie; oczywiście, nie mogliście mieć. — Moja podejrzliwość a nawet obawa odnośnie do feministy i jego Egerji były tak nieprzeparte, że nie mogłem się powstrzymać od zapytania z prawdziwym niepokojem, pokrywszy go uśmiechem:
— Ale pani wybrnęła szczęśliwie?
Zrozumiała mnie i uśmiechnęła się także z mego zatroskania.
— O! tak; wybrnęłam, jeżeli się panu podoba to tak nazwać. Odeszłam szybko, ale nie potrzebowałam uciekać! Nie jestem jeszcze przestraszoną, ani też oczarowaną, jak owa biedaczka, która mnie tak dziwnie przyjęła.
— A pan — pan Razumow?
— On został, oczywiście. Zapewne wszedł do domu po mojem odejściu. Pamięta pan, że przybył tu silnie polecony Piotrowi Iwanowiczowi, zapewne z jakiemi ważnemi wiadomościami dla niego.
— Ach, tak! Od tego księdza, który — —
— Od ojca Zosima — tak. Lub może od innych.
— Więc zostawiła go pani? A od tej pory, wolno zapytać, widzieliście się państwo?
Przez jakiś czas panna Haldin nie odpowiadała na to tak wręcz zadane pytanie; poczem: — Spodziewałam się zobaczyć go tu dzisiaj — rzekła spokojnie.
— Spodziewała się pani? Spotyka go więc pani, tu, w tym ogrodzie? W takim razie lepiej będzie, gdy odejdę niezwłocznie.
— Nie; poco odchodzić? I nie spotykamy się w tym ogrodzie. Nie widziałam pana Razumowa od tej pory. Ani razu. Ale spodziewałam się go...
Umilkła. Ja zaś pomyślałem ze zdziwieniem, dlaczego ten młody rewolucjonista okazuje tak mało przedsiębiorczości.
— Przed odejściem powiedziałam panu Razumowowi, że spaceruję tu przez godzinę codziennie o tej porze. Nie mogłam tłumaczyć, dlaczego nie proszę go, żeby zaraz do nas przyszedł. Mamę trzeba przygotować do tych odwiedzin. A przytem, widzi pan, ja sama nie wiem, co pan Razumow ma nam do powiedzenia. Jemu również trzeba naprzód wytłumaczyć, jak się rzeczy mają z biedną mamą. Wszystkie te względy stanęły mi odrazu w pamięci. Powiedziałam mu więc pośpiesznie, że istnieje powód, dla którego nie mogę zaprosić go do nas, lecz że mam zwyczaj przychodzić tu codziennie. To miejsce publiczne, lecz mimo to tak mało osób spotyka się tu o tej porze. Myślałam, że tu będzie bardzo dobrze. A przytem tak blisko naszego mieszkania. A ja nie lubię odchodzić gdzieś dalej od mamy. Nasza służąca wie, gdzie mnie szukać w razie nagłej potrzeby.
— Tak; to bardzo dogodnie, z tego punktu widzenia — zgodziłem się.
W istocie osądziłem że Bastjony są bardzo odpowiedniem miejscem, skoro panna Haldin nie uważała jeszcze za rzecz roztropną przedstawić teraz tego młodzieńca matce. „Tu więc“, pomyślałem, rozglądając się po tej rozpaczliwie banalnej przestrzeni, „tu więc zacznie się ich znajomość i będzie rozwijać się dalej na tle wymiany szlachetnego oburzenia i krańcowych uczuć, zbyt jaskrawych może do pojęcia dla umysłu nierosyjskiego“. Zobaczyłem tych dwoje, którym udało się wymknąć z pomiędzy ośmdziesięciu miljonów ludzkich istot, miażdżonych w obrotach górnych i dolnych kamieni młyńskich, zobaczyłem ich, spacerujących pod temi drzewami, i ich młode głowy blisko ku sobie pochylone. Tak; doskonałe miejsce do przechadzki i pogawędki. Przyszło mi nawet na myśl, gdy raz jeszcze zawracaliśmy od wielkiej żelaznej bramy, że gdy się zmęczą, będą tu mogli wygodnie odpocząć! Na placyku pomiędzy budynkiem restauracyjnym a orkiestrową altaną pełno było stolików i krzeseł, cały hufiec malowanych sprzętów, uszeregowany pod drzewami. Na samym środku zauważyłem szwajcarską parę, której los od kolebki aż do grobu zabezpieczony był, dzięki udoskonalonemu mechanizmowi urządzeń demokratycznych republiki, dający się zmieścić, jak to mówią, w jednej garści! Mężczyzna o bezbarwnym, szorstkim wyglądzie pił piwo z błyszczącego kufla; kobieta, spokojna wieśniaczka, opierała się o poręcz ordynarnego krzesła, rozglądając się leniwie dokoła.
Na tej ziemi nie można się spodziewać wcale logiki nietylko w myślach ale i w uczuciach. Ze zdziwieniem odkryłem, iż jestem niezadowolony z tego nieznajomego młodzieńca. Tydzień już upłynął od ich pierwszego spotkania. Byłże nieczuły, czy nieśmiały, czy też bardzo głupi? Nie mogłem zrozumieć.
— Jak pani sądzi — zapytałem pannę Haldin, gdyśmy już przeszli pewną część wielkiej alei, — czy pan Razumow zrozumiał pani intencję?
— Czy zrozumiał, co miałam na myśli? — zadziwiła się. — Był bardzo wzruszony. To wiem. Będąc sama bardzo wstrząśniętą, mogłam to jednak zauważyć. Zresztą, mówiłam wyraźnie. Słyszał mię; zdawał się, doprawdy, pochłaniać moje słowa.
Bezwiednie przyspieszyła kroku. Mowa jej również stała się szybszą. Poczekałem chwilę, nim zauważyłem w zamyśleniu:
— A jednak nie pokazał się do tej pory.
— Skąd możemy wiedzieć, jakie zadanie ma on tu do spełnienia? Nie jest przecież turystą, podróżującym dla przyjemności. Może nie być panem swojego czasu — ani może nawet swoich myśli!
Zwolniła nagle kroku i zniżonym głosem dodała:
— Albo nawet własnego życia.
Umilkła i przystanęła.
— Kto wie; mógł być zmuszonym opuścić Genewę tego samego dnia, kiedyśmy się spotkali.
— Nie powiedziawszy pani! — wykrzyknąłem niedowierzająco.
— Nie dałam mu czasu. Odeszłam nagle. Zachowywałam się niemądrze do końca. Bardzo tego żałuję. Nawet gdybym mu była dała sposobność potemu, byłby usprawiedliwiony, gdyby mnie wziął za osobę, której nie można zaufać. Taka wrażliwa, płaksiwa dziewczyna nie budzi ochoty do zwierzeń. Ale choćby nawet wyjechał z Genewy na jakiś czas, jestem pewna, że się jeszcze spotkamy.
— Ach... jest pani pewna. A na czem opiera pani tę pewność?
— Bo powiedziałam mu, że bardzo potrzebuję kogoś, rodaka, współidejowca, któremu mogłabym się zwierzyć w pewnej sprawie.
— Rozumiem. Nie pytam, co odpowiedział na to. Przyznaję, iż miała pani powody wierzyć, iż pan Razumow ukaże się niezadługo. Ale dzisiaj nie zjawił się?
— Nie — rzekła spokojnie — dzisiaj nie; — i staliśmy jakiś czas w milczeniu, jak ludzie, którzy nie mają już sobie nic do powiedzenia i których myśli odbiegły już daleko, zanim ich ciała rozejdą się każde w inną stronę. Panna Haldin spojrzała na zegarek w bransoletce i poruszyła się żywo. Okazało się, że przeciągnęła swój spacer ponad zwykłą normę.
— Nie lubię zostawiać mamę samą — szepnęła, wstrząsając głową. — Nie dlatego, żeby była bardzo chorą teraz. Ale jakoś, gdy nie jestem przy niej, czuję się bardziej niespokojna, niż kiedykolwiek.
Od tygodnia przeszło pani Haldin ani jednem słowem nie wspomniała o synu. Siadywała, jak zwykle, w fotelu przy oknie, patrząc w milczeniu na beznadziejną perspektywę bulwaru des Philosophes. Jeżeli zaś przemówiła, to o zupełnie obojętnych, codziennych sprawach.
— Dla każdego, kto wie, o czem biedaczka wciąż myśli, taka mowa jest jeszcze boleśniejszą niż milczenie. Ale i ono jest okropne, znieść go nie mogę, a lękam się je przerwać.
Panna Haldin westchnęła, zapinając guziczek u rękawiczki, który się odpiął. Wiedziałem dobrze, jak ciężkiem jest teraz jej życie. Nieszczęście, które tak nagle na nią spadło, jego przyczyny, jego skutki byłyby podkopały zdrowie córki Zachodu; ale natury rosyjskie odznaczają się szczególną odpornością na przeciwności życia. Wyprostowana i giętka, w krótkim żakieciku otwartym na czarnej sukni, w czem postać jej wydawała się smuklejszą, z twarzyczką świeżą ale bardzo bladą, budziła we mnie zdumienie i podziw.
— Nie mogę zostać ani chwili dłużej. Powinien pan przyjść wkrótce odwiedzić mamę. Pan wie, że ona zawsze nazywa pana „l’ami“; to doskonała nazwa i nie jest prostym dźwiękiem w jej ustach. A teraz au revoir, uciekam.
Spojrzała machinalnie w aleję — ręka, którą wyciągnęła ku mnie, rozminęła się z moją niespodziewanym ruchem ku górze i opadła na moje ramię. Ponsowe jej usta rozchyliły się lekko, nie w uśmiechu wszelako, lecz z wyrazem przyjemnego zdziwienia. Patrzyła ku bramie i rzekła prędko, odetchnąwszy raptownie:
— A co. Wiedziałam. Otóż i on.
Zrozumiałem, że ma na myśli pana Razumowa. Jakiś młodzieniec szedł aleją bez pośpiechu. Miał na sobie ciemno-bronzowy garnitur, a w ręku laskę. Gdym spojrzał na niego, głowa jego była zwieszona na piersi, jak gdyby w głębokiej zadumie, lecz wnet podniósł ją i przystanął. Jestem pewny, że przystanął, lecz trwało to tak krótko, że było raczej zwolnieniem kroku, opanowanem natychmiast. Poczem szedł dalej, patrząc na nas spokojnie. Panna Haldin dała mi znak, żebym pozostał, i postąpiła parę kroków na jego spotkanie.
Odwróciłem głowę i spojrzałem na nich dopiero wtedy, gdy usłyszałem głos panny Haldin wymawiający jego nazwisko w formie przedstawienia. Wślad za tem pan Razumow dowiedział się, że niedość, iż jestem „nadzwyczajnym nauczycielem“, lecz byłem też wielką podporą „w naszem nieszczęściu i bólu“.
Oczywiście panna Haldin nieomieszkała dodać, że jestem Anglikiem. Mówiła szybciej, niż słyszałem ją mówiącą kiedykolwiek, co siłą kontrastu uczyniło jeszcze wymowniejszym spokój jej oczu.
— Ufam mu bezwzględnie — dodała, patrząc wciąż na pana Razumowa. Młodzieniec ten spoglądał także na pannę Haldin, ale z pewnością nie patrzył jej w oczy, które oczekiwały tego z taką gotowością. Następnie przenosił wzrok kolejno to na nią to na mnie, z czemś w rodzaju początku wymuszonego uśmiechu, poczem zjawiło się jakby ściągnięcie brwi, i oba te objawy wnet znikły. Zauważyłem to, choć ktoś mniej skłonny do obserwowania pana Razumowa, niż ja, nie byłby tego spostrzegł. Nie wiem, co zauważyła Natalja Haldin, ale ja pochwyciłem najlżejsze odcienie tych odruchów. Wymuszony uśmiech znikł; ściągnięcie brwi wygładziło się i nie pozostał z niego żaden ślad, ja jednak wyobrażałem sobie, że Razumow zawołał w duchu:
— Bezwzględne zaufanie! do tego wiekowego człowieka! Do tego cudzoziemca!
Wyobrażałem to sobie, dlatego, że on sam wydał mi się dostatecznie cudzoziemcem. Naogół jednak odniosłem wrażenie korzystne. Powierzchowność Razumowa zdradzała inteligencję, a nawet pewną dystynkcję, wyróżniając go z pośród przeciętnego ogółu studentów i niższych mieszkańców de la Petite Russie. Rysy miał bardziej prawidłowe niż większość Rosjan; szczęki były zarysowane wyraźnie, starannie wygolone policzki miał ściągłe, a nos jego był kształtem, nie zaś poprostu wypukłością. Kapelusz miał nasunięty na oczy; ciemne włosy wiły mu się nisko na karku; źle dopasowany garnitur pokrywał krzepkie członki, lekkie pochylenie uwydatniało zadowalniającą szerokość ramion. Naogół biorąc, nie byłem rozczarowany. Poważny, dobrze rozwinięty fizycznie, nieśmiały...
Zanim panna Haldin przestała mówić, uczułem uścisk jego ręki, muskularny, silny uścisk, ale nieoczekiwanie gorący i suchy. Ani jedno słowo, żadne nawet mruknięcie nie towarzyszyło temu krótkiemu i oschłemu powitaniu.
Chciałem ich zostawić samych ale panna Haldin dotknęła zlekka mojej ręki, w sposób wyraźnie uwydatniający jej życzenie. Niech się śmieje, kto chce, ale byłem aż nadto chętny, by pozostać przy Natalji Haldin, i nie wstydzę się powiedzieć, że nie było w tem dla mnie nic śmiesznego. Zostałem, nie jakby został młodzieniec, wniebowzięty tym tajemnym znakiem porozumienia, lecz trzeźwo, z nogami na ziemi i umysłem usiłującym przeniknąć jej zamiary. Ona zaś zwróciła się do Razumowa.
— Tak, to tu. Tu pragnęłam, żeby pan przyszedł. Spacerowałam tu codziennie... Niech się pan nie tłumaczy. Rozumiem. Jestem wdzięczną panu, że przyszedł pan dzisiaj; ale mimo to nie mogę zostać teraz. To niepodobieństwo. Muszę spieszyć do domu. Tak, nawet widząc pana stojącego przede mną, muszę uciekać. Już i tak byłam za długo poza domem. Pan wie — dlaczego?
Te ostatnie słowa były zwrócone do mnie. Zauważyłem, że pan Razumow przesunął końcem języka po wargach, zupełnie jakby to mógł uczynić człowiek trapiony goręczką. Ujął jej rękę w czarnej rękawiczce, która objęła jego dłoń, trzymała ją — przytrzymywała ją zupełnie wyraźnie, wbrew mimowolnemu poruszeniu, zdradzającemu chęć cofnięcia się.
— Dziękuję panu raz jeszcze, za... za to, żeś mnie zrozumiał — ciągnęła dalej panna Haldin ciepło. Przerwał jej z pewnym odcieniem szorstkości. Nie podobało mi się, że mówił do tej szczerej istoty z pod ronda kapelusza, nasuniętego na oczy. I głos jego był słaby, chropowaty, zupełnie jak u człowieka z zaschniętem gardłem.
— Za co pani mi dziękuje? Zrozumiałem panią? W jaki sposób zrozumiałem panią? Ależ nic nie rozumiem. Powiedziała mi pani, że chciałaby zobaczyć się ze mną tu, w ogrodzie. Nie mogłem przyjść... Przeszkodzono mi. A nawet dzisiaj, jak pani widzi... późno.
Ona wciąż trzymała jego rękę.
— Mogę w każdym razie podziękować panu, że mnie pan nie usunął z pamięci, jak słabą, ulegającą wrażeniom istotę. Niewątpliwie potrzebuję pokrzepienia. Jestem bardzo nieświadoma. Ale można mi zaufać. Doprawdy można.
— Jest pani nieświadoma — powtórzył w zamyśleniu. Podniósł głowę i patrzył jej teraz prosto w twarz, podczas gdy trzymała jego rękę.
— Tak. Przyszedł pan późno. Ale był pan tak dobry, że przyszedł, choć spotkaliśmy się tylko dzięki mojemu opóźnieniu. Zagawędziłam się z moim przyjacielem. Rozmawiałam o panu. Tak, Cyrylu Sidorowiczu, o panu. Ten pan był u nas wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszałam, że jest pan w Genewie. Może panu powiedzieć, jaką pociechą była ta nowina dla mego skołatanego umysłu. Wiedział, że chciałam pana odszukać. Był to jedyny powód, dla którego przyjęłam zaproszenie Piotra Iwanowicza.
— Piotr Iwanowicz mówił pani — o mnie? — przerwał tym niepewnym, ochrypłym głosem, który nasuwał myśl o straszliwie suchem gardle.
— Bardzo mało. Powiedział mi tylko nazwisko pana i to, że pan tu przyjechał. Czemu miałabym pytać o więcej? Co więcej mógł był mi powiedzieć, czegobym już nie wiedziała z listu mego brata. Trzy linijki. Ale ile znaczyły one dla mnie! Pokaże je panu kiedyś, Cyrylu Sidorowiczu. Teraz jednak muszę iść. Pierwsza nasza rozmowa nie może być kwestją pięciu minut; więc lepiej nie zaczynajmy...
Stałem nieco z boku i widziałem ich oboje z profilu. W owej chwili wydało mi się, że twarz pana Razumowa wygląda starzej niż jego lata.
— Gdyby mama — panna Haldin zwróciła się nagle ku mnie — obudziła się podczas mojej nieobecności (o tyle dłuższej niż zazwyczaj), zaczęłaby mnie może wypytywać. W ostatnich czasach zdaje się bardziej odczuwać brak mojej osoby. Chciałby wiedzieć, co mnie wstrzymało, a mnie, widzi pan, byłoby bardzo przykro okłamywać ją.
Zrozumiałem doskonale tę jej drażliwość. Dla tej samej przyczyny powstrzymała to, co mi się wydało ze strony pana Razumowa zamiarem towarzyszenia jej.
— Nie! Nie! Pójdę sama. Ale proszę, niech pan spotka się tu ze mną, jak będzie pan mógł najprędzej.
Poczem dodała znużonym, znaczącym głosem, zwracając się do mnie:...
— Mama w tej chwili może siedzieć przy oknie i patrzeć na ulicę. Nie powinna wiedzieć o obecności pana Razumowa tutaj, dopóki — dopóki się czegoś nie obmyśli.
Umilkła, zanim dodała trochę głośniej, lecz wciąż mówiąc do mnie:
— Pan Razumow nie może zrozumieć całkowicie trudności mego położenia, ale pan wie, jak to jest.


V

Z szybkiem skinieniem głowy dla nas obu i szczerem, przyjaznem spojrzeniem dla młodzieńca, panna Haldin zostawiła nas, nakładających zpowrotem kapelusze i patrzących za jej wyprostowaną, giętką postacią, oddalającą się prędko. Chód jej nie był tem niepewnem, ślizgającem się posuwaniem, jakie przybierają niektóre kobiety, lecz był to szczery, silny, zdrowy ruch naprzód. Odległość zwiększała się szybko i wreszcie panna Haldin zniknęła nagle. Wtedy dopiero spostrzegłem, że Razumow, nasunąwszy dobrze kapelusz na czoło, ogląda mnie od stóp do głowy. Wnioskuję, że byłem dla tego młodego Rosjanina zgoła niespodziewanym okazem. W jego twarzy, w jego całem zachowaniu się odkryłem wyraz ciekawości i lekceważenia, połączony z jakimś przestrachem; jak gdyby wstrzymywał oddech, gdy nie patrzyłem na niego. Ale oczy jego spotkały mój wzrok dość pewnem spojrzeniem. Dostrzegłem wtedy po raz pierwszy, że były jasnobrunatne, ocienione gęstemi, czarnemi rzęsami. Był to najbardziej młodzieńczy rys w jego twarzy. Wcale przyjemne oczy. Kołysał się, lekko wsparty na lasce, jakby zdany na łaskę wiatru. Przemknęło mi wtedy przez myśl, że panna Haldin, zostawiając nas razem, miała jakiś zamiar, że mi powierzyła jakąś misję, skoro przypadkiem znalazłem się pod ręką. Wychodząc z tego założenia, postanowiłem zachować się jak mogłem najbardziej po przyjacielsku. Szukałem tedy w głowie, coby tu stosownego powiedzieć, gdy nagle w ostatnich słowach panny Haldin znalazłem wskazówkę dla siebie.
— Nie — rzekłem poważnie, choć nie bez uśmiechu, — pan nie może zrozumieć istotnego stanu rzeczy.
Jego starannie wygolone usta zadrżały trochę, zanim rzekł z lekkim odcieniem złośliwej żartobliwości:
— Alboż nie słyszał pan? Przecież ta młoda osoba dziękowała mi, że tak dobrze wszystko rozumiem.
Spojrzałem na niego ostro. Byłoż to jakieś ukryte, niepojęte szyderstwo w tej odpowiedzi? Nie; to nie było to. To mogła być uraza. Tak. Ale o co? Wyglądał, jak gdyby nie wysypiał się w ostatnich czasach. Czułem prawie na sobie ciężar jego zmęczonego, nieruchomego spojrzenia, spojrzenia człowieka, który leży z otwartemi oczami w ciemności, gniewnie bierny w udręce okropnych myśli. Teraz, gdy wiem, jak dalece było to prawdziwe, mogę szczerze zapewnić, że takie właśnie sprawił na mnie wrażenie. Było ono przykre, w szczególnie nieokreślony sposób, bo, oczywiście, określić mogę je dopiero teraz, gdy siedzę, pisząc w pełni świadomości. Ale takie wrażenie odniosłem w owym czasie całkowitej niewiedzy. Starałem się jednak otrząsnąć z tego niepokoju, jakim mnie napełniał, przybierając ton swobodnej pogawędki.
— Ta wyjątkowo urocza i zachwycająca osóbka (jestem, jak pan widzisz dość starym, by sobie pozwolić na taką szczerość wyrażeń) miała na myśli swoje własne uczucia. Tyle chyba musiałeś pan zrozumieć?
Żachnął się tak gwałtownie, że się aż zachwiał.
— Muszę zrozumieć to! Nie mogę zrozumieć tamtego. Mogę mieć co innego na głowie. A osóbka jest uroczą i zachwycającą. No i cóż z tego? Sam to chyba potrafię ocenić.
Ta odpowiedź byłaby obelżywą, gdyby głos jego nie był tak wyczerpany i wychodzący z zaschniętego gardła; wysiłek, z jakim mówił, był zbyt bolesny, żeby się można było obrazić.
Milczałem, walcząc z chęcią odejścia niezwłocznie a poczuciem tej odpowiedzialności, jaką mnie obciążyło ostatnie spojrzenie panny Haldin.
Po chwili namysłu rzekłem:
— Może przeszlibyśmy się trochę razem?
Wzruszył ramionami tak gwałtownie, że zachwiał się znowu. Widziałem to kącikiem oka, gdy zacząłem iść obok niego. Właściwie pozostał trochę wtyle i mogłem go widzieć dopiero wówczas, gdy odwróciłem głowę w jego stronę. Nie chciałem naprzykrzać mu się dalej objawami wyraźnej ciekawości. Mogło to być bardzo nieprzyjemnem dla takiego młodego i tajemniczego zbiega z pod zatrutego cienia, kryjącego istotne, dobrotliwe oblicze jego ojczyzny. A ten cień, nieodłączny towarzysz jego rodaków, ciągnący się poprzez środkową Europę, leżał teraz na nim i przyćmiewał jego postać memu duchowemu wzrokowi.
— Niewątpliwie — powiedziałem sobie — musi to być ponury, a nawet zrozpaczony rewolucjonista; ale jest młody; musi być niesamolubny i ludzki, a nawet zdolny do współczucia, do...
Usłyszałem, że odchrząknął chrypliwie i nadstawiłem pilnie uszu.
— To przechodzi wszystko — były jego pierwsze słowa — to przechodzi wszystko. Spotykam tu pana dla niezrozumiałych mi powodów i będącego w posiadaniu czegoś, czego jakoby nie potrafię zrozumieć. Powiernik! Cudzoziemiec! Mówiący o zachwycającej młodej Rosjance! Zaczynam zastanawiać się, czy przypadkiem uroczej Rosjance nie brak piątej klepki. Do czego pan zdąża? O co panu właściwie chodzi?
Mówił tak niewyraźnie, jak gdyby w gardle zamiast krtani miał jakiś suchy łachman, kawał próchna. Było w tem coś budzącego taką litość, że z największą łatwością przyszło mi zapanować nad oburzeniem.
— Gdy pan pożyje dłużej, panie Razumow, nie będzie pan tak pochopnym do ferowania wyroków o piątej klepce, zwłaszcza gdy chodzi o kobietę. Nie jestem feministą, jak ten sławny autor Piotr Iwanowicz, który, prawdę rzekłszy, wydaje mi się mocno podejrzanym...
Przerwał mi szeptem ogromnego zdumienia:
— Podejrzanym!... Pan podejrzewa Piotra Iwanowicza!.. Pan!..
— Tak; pod pewnym względem — odpowiedziałem niedbale. — Jak mówiłem, panie Razumow, gdy pan pożyje dłużej, nauczy się pan odróżniać szlachetną ufność natury niezdolnej do jakiegokolwiek fałszu, od otumanionej próżnością łatwowierności niektórych kobiet, ale nawet i te, aczkolwiek niemądre i niewątpliwie nieszczęśliwe, mają klepki bardziej w porządku, niżby się zdawać mogło. Wierzę mocno, że żadna kobieta nie da się całkowicie oszukać. A i te oszukane skaczą w przepaść z otwartemi oczami, jeżeli się dotrze do prawdy.
— Słowo daję — wykrzyknął nagle Razumow tuż przy moim łokciu — a cóż mnie to obchodzi, czy kobiety są głupie czy warjatki? Niech sobie będą, jakie chcą, a pan może sobie myśleć o nich, co zechce. Ja... ja mam co innego na głowie. Nie jestem młodzieńcem z powieści. Skąd pan wie, że ja chcę dowiedzieć się czegoś o kobietach? Co to wszystko znaczy?
— Pan pyta, jaki jest cel tej rozmowy, którą, przyznaję, narzuciłem panu do pewnego stopnia...
— Cel! Narzucił pan!.. — powtórzył, wciąż trzymając się o parę kroków wtyle. — Chciał pan widocznie rozmawiać o kobietach. Oto pański cel. Ale ja o to nie dbam...
– Nie dbałem nigdy. Miałem o czem innem do myślenia.
— Mnie chodzi o jedną tylko kobietę — o siostrę pańskiego ukochanego przyjaciela, o pannę Haldin. O niej przecież może pan trochę pomyśleć. Ja zaś od początku miałem na myśli to, że wytworzyło się tu położenie, którego pan nie może zrozumieć.
Słuchałem przez kilka chwil odgłosu jego nierównych stąpań przy moim boku.
— Sądzę, że mógłbym przygotować grunt do następnej rozmowy pana z panną Haldin, jeżeli panu to powiem. Zdaje mi się, że miała coś takiego na myśli, gdy nas zostawiła samych. Uważam się za upoważnionego do mówienia. Wyjątkowe położenie, o którem napomknąłem, powstało w pierwszych chwilach rozpaczy po straceniu Wiktora Haldina. Było coś osobliwego w okolicznościach towarzyszących jego aresztowaniu. Pan niewątpliwie zna całą prawdę...
Tu uczułem, że Razumow chwyta mnie powyżej łokcia i gwałtownie ku sobie obraca.
— Wyrasta mi pan jak z pod ziemi z taką mową. Kto pan jest do licha? To nie do zniesienia! Dlaczego? Zaco? Skąd pan wie, co jest lub nie jest osobliwe? Co pan ma wspólnego z jakiemiś przeklętemi okolicznościami lub wogóle ze wszystkiem, co się dzieje w Rosji?
Oparł się ciężko na lasce, a gdy puścił moje ramię, byłem pewny, że ledwie trzyma się na nogach.
— Usiądźmy przy którym z tych pustych stolików — zaproponowałem, udając, że nie widzę tego niespodzianego głębokiego wzruszenia, które, wyznaję, podziałało na mnie. Zrobiło mi się go żal.
— Przy jakich stolikach? O czem pan mówi? Ach!.. O pustych stolikach? O stolikach tam?... Dobrze, usiądę przy jednym z tych pustych stolików...
Poprowadziłem go na sam środek placyku przed restauracją. Szwajcarska para odeszła przez ten czas. Byliśmy sami wśród tego szeregu drewnianych sprzętów, jak na tratwie. Razumow osunął się ciężko na krzesło, upuścił laskę i, wsparty na łokciach, wpatrywał się we mnie uparcie i otwarcie bez przerwy, podczas gdy przywoławszy kelnera, kazałem podać piwa. Nie mogłem mieć do niego pretensji o to milczące oglądanie mnie, gdyż prawdę rzekłszy, czułem się trochę winnym, że narzuciłem mu moją osobę, „wyrosłem z pod ziemi“, jak on to określił.
Czekając na piwo, nadmieniłem, że urodzony z rodziców zamieszkałych w Petersburgu, nauczyłem się po rosyjsku od dziecka. Miasta nie pamiętam, opuściwszy je na dobre jako dziewięcioletni chłopiec, ale w późniejszych latach odnowiłem znajomość z językiem. Słuchał, nie odrywając ode mnie oczu ani na chwilę. Musiał zmienić postawę, gdy przyniesiono piwo; wychylony duszkiem kufel orzeźwił go. Oparł się o poręcz krzesła i, skrzyżowawszy ręce na piersiach, wpatrywał się we mnie w dalszym ciągu. Przyszło mi na myśl, że jego czysto wygolona, smagła twarz musiała być z natury bardzo ruchliwą i że jej zupełna nieruchomość była nabytem przyzwyczajeniem rewolucjonisty, spiskowca, wciąż mającego się na baczności, aby się z czemś nie zdradzić w świecie tajnych szpiegów.
— Ale pan jesteś Anglikiem — nauczycielem angielskiego języka — szepnął głosem, który nie pochodził już z zaschniętego gardła. — Słyszałem o panu. Mówiono mi, że pan tu mieszka oddawna.
— Istotnie. Więcej niż dwadzieścia lat. I pomagałem pannie Haldin w jej angielskich studjach.
— Czytywał pan z nią poezje angielskie — rzekł, nieporuszony teraz, zgoła inny człowiek, niepodobny do tego, który ciężko i niepewnie stąpał obok mnie przed niedawną chwilą.
— Tak, poezje angielskie. Ale cios, o którym mówiłem, spadł na nią za pośrednictwem angielskiego dziennika.
Razumow wciąż patrzył na mnie. Nie sądzę, żeby wiedział, iż angielski dziennikarz wyszperał wiadomość o aresztowaniu o północy i podał ją światu. Gdy mu to objaśniłem, mruknął pogardliwie:
— Mogło to być wszystko kłamstwem.
— Pan chyba może być najlepszym sędzią w tym względzie — rzekłem, nieco stropiony. — Co do mnie, wyznaję, że w gruncie wygląda to na prawdę.
— Jakże pan zdoła odróżnić prawdę od kłamstwa? — zagadnął z tym nowym, niewzruszonym spokojem.
— Nie wiem, jak się to dzieje w Rosji — zacząłem, coraz bardziej zbity z tropu jego zachowaniem się. Przerwał mi:
— W Rosji, jak wogóle wszędzie w dziennikach naprzykład. Kolor atramentu i kształt liter są te same.
— Zapewne; bywają jednak wskazówki, któremi można się powodować. Rodzaj dziennika, ogólne prawdopodobieństwo wiadomości, wzgląd na powody i tak dalej. I ja nie wierzę ślepo wszystkiemu, co piszą specjalni korespondenci, ale czemu ten właśnie zadawałby sobie trud gromadzenia fałszów w sprawie obojętnej dla świata?
— Otóż to — sarknął Razumow, — wszystko, co się u nas dzieje, jest obojętnem dla świata, prostą historyjką sensacyjną gwoli zabawienia czytelników gazet wyższej, pogardliwej Europy. Wstręt bierze, gdy się pomyśli o tem. Ale niech poczekają trochę.
Rzuciwszy tę pogróżkę Zachodniemu światu, umilkł. Nie zważając na jego gniewny wzrok, zwróciłem mu uwagę, że czy dziennikarz był źle czy dobrze poinformowany, przyjaciołom tych pań chodziło o skutek, jaki tych kilka drukowanych zdań wywołało; tylko o ten skutek. A on przecież musi się zaliczać do owych przyjaciół, choćby tylko przez pamięć zmarłego towarzysza i zaufanego współrewolucjonisty. Tu wydało mi się, że Razumow chce mi przerwać gwałtownie, ale tylko zdziwił mnie nagłem żachnięciem się całego ciała. Powściągnął się wnet, skrzyżował jeszcze mocniej ręce na piersiach i siedział z uśmiechem, w którym drgała pogarda i złośliwość.
— Tak... towarzysza i zaufanego... Bardzo dobrze — rzekł.
— Na tej zasadzie odwołuję się do pana. I nie mogę się mylić. Byłem obecny, gdy Piotr Iwanowicz oznajmił pannie Haldin o pańskiem przybyciu tutaj i widziałem, jaką ulgą i pociechą było dla niej wymówienie pańskiego nazwiska. Pokazała mi potem list brata i odczytała kilka słów, tyczących się pana. Kimże innym niż przyjacielem mógł pan być?
— Oczywiście! To rzecz doskonale znana. Przyjacielem zupełnie ściśle. Mów pan dalej. Wspomniał pan o jakimś skutku?
Powiedziałem sobie:
Udaje zatwardziałość srogiego rewolucjonisty; obojętność na pospolite uczucia człowieka, oddanego niszczycielskiej idei. Jest młody i szczerość jego przybiera kształt pozy przed cudzoziemcem, obcym mu i w dodatku starym. Młodość musi się trochę sobą popisać...“
Jak mogłem najzwięźlej, przedstawiłem mu stan umysłu biednej pani Haldin, w jaki ją wtrąciła wieść o przedwczesnej śmierci syna.
Słuchał — czułem to — z głęboką uwagą. Stopniowo wzrok jego zsunął się z mojej twarzy, aż spoczął na ziemi u jego stóp.
— Może pan wniknąć w uczucia siostry. Jak pan powiedział, czytywałem z nią tylko angielskie poezje i nie będę ośmieszał się w pańskich oczach, próbując mówić o niej. Ale widział ją pan. Jest ona jedną z tych rzadkich ludzkich istot, które nie potrzebują omówień. Przynajmniej ja tak sądzę. Ten syn, ten brat był jedynym łącznikiem z szerszym światem, z przyszłością dla tych dwóch kobiet. Natalja Haldin, tracąc go, straciła grunt czynnego życia pod stopami. Czy możesz się pan dziwić, że zwraca się tak skwapliwie do jednego człowieka, o jakim brat jej wspomina w swoich listach? Nazwisko pana jest rodzajem legatu.
— Cóż on tam o mnie mógł pisać! — zawołał Razumow rozdrażnionym głosem.
— Kilka słów tylko. Nie do mnie należy powtarzać je panu, ale może pan wierzyć memu zapewnieniu, że są one wystarczające, by zarówno matka jak siostra pokładały bezwzględną ufność w wartość pańskiego sądu i w prawdę wszystkiego, co może pan mieć im do powiedzenia. Nie może pan żadną miarą uważać ich teraz za osoby obce panu.
Umilkłem i jakąś chwilę wsłuchiwałem się w odgłos kroków nielicznych przechodniów, idących w tę i w drugą stronę szerokiej, środkowej alei. Podczas gdym mówił, głowa Razumowa opadła mu na piersi ponad skrzyżowanemi rękami. Podniósł ją raptem.
— Mam więc iść kłamać przed tą starą kobietą?
W głosie jego dźwięczało coś przejmującego. Nie był to gniew; była to jakaś nieokreślona męka, która napełniła mnie współczuciem i zdumieniem.
— Pocóż kłamać? Alboż prawda nie wystarczy? Spodziewałem się, że będziesz pan mógł powiedzieć im coś pocieszającego. Mam teraz biedną matkę na myśli. Wasza Rosja jest okrutnym krajem.
Poruszył się nieco na krześle.
— Tak — powtórzyłem. — Myślałem, że będzie pan miał coś prawdziwego do powiedzenia.
Usta Razumowa zadrgały w szczególny sposób.
— A jeśli tego nie warto powtarzać?
— Nie warto powtarzać? Z jakiego punktu widzenia? Nie rozumiem.
— Z każdego punktu widzenia.
— Sądziłbym — rzekłem cierpko, — że wszystko, co mogłoby rozjaśnić okoliczności tego aresztowania o północy...
— Opowiedzianego przez angielskiego dziennikarza dla rozrywki cywilizowanej Europy — przerwał pogardliwie.
— Tak, opowiedzianego... Alboż te okoliczności nie są prawdziwe? Nie mogę zrozumieć pańskiego stanowiska w tej sprawie? Albo ten człowiek jest dla pana bohaterem, albo...
Przysunął twarz z rozdętemi dziko nozdrzami tuż do mojej twarzy tak nagle, że z największą trudnością powściągnąłem chęć cofnięcia się.
— Pan pyta? Przypuszczam, że wszystko to bawi pana. Niechże więc pan posłucha. Jestem człowiekiem pracy. Uczyłem się. Tak; uczyłem się bardzo gorliwie. Jest tu pewien zasób inteligencji. (Dotknął czoła końcami palców). Pan nie przypuszcza, że Rosjanin może mieć zdrowe ambicje? Otóż ja je miałem. Miałem nawet widoki powodzenia. Niewątpliwie. Miałem. A teraz widzi mnie pan tu, zagranicą, widzi pan człowieka, który wszystko stracił, poświęcił... Widzi mnie pan tu — i pyta! Wszak jestem tu, siedzę przed panem!
Rzucił się gwałtownie wtył. Co do mnie, zachowałem spokój zewnętrzny.
— Tak. Widzę pana tu. I przypuszczam, że jest pan tu z powodu sprawy Haldina.
Coś zmieniło się nagle w jego obejściu.
— Pan to nazywa sprawą Haldina — zauważył obojętnie.
— Nie mam prawa pytać pana o cokolwiek — rzekłem. — I nie roszczę go sobie. Ale w tym wypadku matka i siostra tego, który w oczach pańskich musi być bohaterem, nie mogą być panu obojętne. Panna Haldin jest szczerą, szlachetną istotą, mającą najwznioślejsze — no, — złudzenia. Powiesz pan jej wszystko, albo nic. Ale ja w tej naszej rozmowie miałem na celu chorobliwy stan matki. Może pod powagą słów pańskich dałoby się wymyśleć coś, co ulżyłoby tej cierpiącej, zrozpaczonej damie, przepełnionej miłością macierzyńską.
Obojętność jego zaznaczyła się jeszcze wyraźniej i, jak mi się wydało, umyślnie.
— O tak, możnaby — bąknął niedbale.
Przyłożył dłoń do ust, by ukryć ziewnięcie. Gdy odjął rękę, usta uśmiechały się lekko.
— Przepraszam pana. Rozmawiamy dość długo, a ja przez ostatnie dwie noce mało spałem.
To niespodziane a poniekąd brutalne oświadczenie było nawskroś prawdziwe. Nie sypiał po nocach, od dnia, kiedy na gruncie Château Borel ukazała mu się siostra Wiktora Haldina. Udręki strachy — że tak powiedzieć mogę — tej bezsenności opisał szczegółowo w pamiętniku, który potem miał się dostać w moje ręce i który jest głównem źródłem mego opowiadania. Narazie widocznem było, że jest nawskroś zmęczony i wyczerpany, jak człowiek, który przeszedł przez jakiś kryzys.
— Miałem dużo pilnej pisaniny — dodał.
Wstałem z krzesła natychmiast, a on poszedł za moim przykładem bez pośpiechu, z pewną ociężałością.
— Przepraszam, że zatrzymałem pana tak długo.
— Czemu przepraszać? Nikt przecież nie chodzi spać przed nocą. A pan mnie wcale nie zatrzymywał. Mogłem odejść każdej chwili:
Nie chciałem się obrazić.
— Rad jestem, że mogłem pana zainteresować dostatecznie — rzekłem spokojnie. — Nie jest to bynajmniej moją zasługą; najprostszy wzgląd na matkę pańskiego przyjaciela wystarczył... Co się tyczy panny Haldin, była ona w pewnym czasie skłonną myśleć, że brat jej padł ofiarą zdrady.
Ku memu wielkiemu zdumieniu Razumow usiadł raptownie.
— Zdrady — wyszeptał, jak gdyby nie zrozumiał lub nie chciał wierzyć własnym uszom.
— Jakaś nieprzewidziana okoliczność, prosty przypadek mógł to sprawić — ciągnąłem dalej — lub, jak ona to określa charakterystycznie, głupota, albo słabość jakiegoś nieszczęśliwego towarzysza-rewolucjonisty.
— Głupota albo słabość — powtórzył z goryczą.
— Panna Haldin jest bardzo szlachetną istotą — zauważyłem po niejakim czasie.
Ten, którego Wiktor Haldin uwielbiał, wbił oczy w ziemię, ja zaś, nie żegnając się i nie zwróciwszy, jak mi się zdawało, jego uwagi, odszedłem.
Nie żywiłem do niego urazy za nadąsaną szorstkość, z jaką mnie potraktował. Z rozmowy odniosłem wrażenie zupełnej beznadziejności. Nim wyszedłem poza szeregi krzeseł i stolików, dogonił mnie.
— Hm!... tak... — usłyszałem znów tuż przy sobie. — A pan co myśli?
Nie odwróciłem się nawet.
— Myślę, że nad waszym narodem ciąży przekleństwo.
Nic nie odpowiedział. Dopiero gdy wyszliśmy za bramę, usłyszałem znowu jego głos.
— Poszedłbym z panem kawałek.
Nie widziałem powodu, dla którego powinienbym być specjalnie uprzejmym, aczkolwiek przyznać muszę, że ten zagadkowy młodzieniec bardziej mi się podobał, niż jego sławny rodak, wielki Piotr Iwanowicz.
— Idę na dworzec najkrótszą drogą. Oczekuję kogoś z Anglji — odrzekłem sucho za całą odpowiedź na tę nieoczekiwaną propozycję. Spodziewałem się, że coś usłyszę. Gdyśmy stali na kamiennym bezpieczniku, czekając na przejście tramwaju, Razumow zauważył posępnie:
— Podobało mi się to, co pan powiedział.
— Czy tak?
Zeszliśmy razem na jezdnię.
— Cała rzecz w tem — ciągnął dalej, — żeby zrozumieć dokładnie naturę tego przekleństwa.
— Myślę, że to nie jest tak bardzo trudne.
— I ja również — przytaknął, a ta jego gotowość nie uczyniła go, rzecz dziwna, ani trochę mniej zagadkowym.
— Przekleństwo to zły znak — spróbowałem znowu, — a najważniejszą rzeczą byłoby znaleźć sposób zniweczenia go.
— Tak. Znaleźć sposób.
Było to również przytaknięciem, ale powiedział to tak, jak gdyby myślał o czem innem. Przeszliśmy ukośnie otwartą przestrzeń przed teatrem i zaczęliśmy iść nieco wdół szeroką, mało uczęszczaną ulicą w kierunku jednego z mniejszych mostów. Razumow szedł przy mnie, milcząc przez dłuższy czas.
— Pan nie zamierza opuścić Genewy wprędce? — zapytałem.
Milczał tak długo, iż zacząłem przypuszczać, że pytanie moje wydało mu się niedyskretnem i że nie odpowie mi wcale. Spojrzawszy na niego, zauważyłem zgoła inny, całkiem niezrozumiały objaw. Razumow zacisnął silnie ręce, jakby z ukrywaną rozpaczą. Skoro jednak opanował to bolesne wahanie, żeby mi powiedzieć, iż nie ma tego zamiaru, stał się nagle niemal wywnętrzającym, przynajmniej w porównaniu z lakonizmem jego poprzednich odpowiedzi. I ton również był uprzejmiejszym. Powiadomił mnie, iż zamierza studjować tu, a także pisać. Zapędził się tak daleko, iż powiedział mi, że był w Stuttgardzie, o którem to mieście wiedziałem, że było jednem z rewolucyjnych środowisk. Komitet kierowniczy jednej z partyj rosyjskich (nie umiem powiedzieć teraz jakiej) tam się znajdował. Tam też Razumow zetknął się z czynną działalnością rewolucjonistów poza obrębem Rosji.
— Nie byłem nigdy dotąd zagranicą — oznajmił bezdźwięcznym teraz głosem. Poczem, po chwili wahania całkowicie odmienego, niż rozpaczliwa niepewność, jaką moje proste pytanie „Czy zamierza pozostać w Genewie“ obudziło, uczynił mi zgoła niespodziane zwierzenie:
— Przyznam się panu, że przybyłem tu z pewnem zleceniem od nich.
— Które zatrzyma pana tu, w Genewie?
— Tak. Tu. W tem wstrętnem — —
Byłem dość zadowolony z moich zdolności zestawiania ze sobą faktów, dzięki czemu wywnioskowałem, że zlecenie to miało coś wspólnego z osobą wielkiego Piotra Iwanowicza. Ale oczywiście zachowałem ten domysł dla siebie i Razumow nie odezwał się znowu przez dłuższy czas. Dopiero gdyśmy już dochodzili do mostu, otworzył nagle usta:
— Czy mógłbym zobaczyć gdzie ten sławetny artykuł?
Musiałem zastanowić się chwilę, nim zrozumiałem o co mu chodzi.
— Tutejsza prasa przedrukowała z niego wyjątki. Można się spotkać z niemi tu i owdzie. Mój egzemplarz angielskiego dziennika wręczyłem pannie Haldin nazajutrz po otrzymaniu i widywałem go z przykrością tygodniami całemi na stoliku, przy fotelu biednej matki. Potem zniknął. Przyniosło mi to wielką ulgę, zapewniam pana.
Razumow przystanął.
— Spodziewam się — ciągnąłem dalej, — że znajdzie pan czas, żeby odwiedzać te panie, i to często.
Popatrzył na mnie tak dziwnie, że mnie to znowu stropiło. Nie mogłem tego zrozumieć w związku z mojem powiedzeniem. Co mu jest? zadałem sobie pytanie. Jaka dziwna myśl przyszła mu do głowy? Jakie widmo tych wszystkich okropności, które się dzieją w jego nieszczęsnym kraju, nawiedziło nagle jego mózg? Jeżeli to jest związane z losem Wiktora Haldina, to niechby lepiej zatrzymał to przy sobie. Byłem tak, mówiąc szczerze, wstrząśnięty, że usiłowałem pokryć to wrażenie, Boże odpuść, uśmiechem i przybraną żartobliwością.
— To chyba nie przyjdzie panu z trudem! — zawołałem.
Odwrócił się ode mnie i oparł o parapet mostu. Poczekałem chwilę, patrząc na jego plecy, i mogę upewnić, że wcale nie miałem ochoty zobaczyć jego twarzy. Widząc, że się nie rusza i nie myśli się ruszyć, odszedłem zwolna w stronę dworca. U końca mostu obejrzałem się. — Nie; nie poruszył się. Stał przechylony za parapet, jak gdyby urzekł go prąd błękitnej wody, płynącej pod arkadą. Prąd ten jest tak szybki, że przyprawia niektóre osoby o zawrót głowy. Ja sam nie mogę patrzeć nań dłużej, bo ogarnia mnie lęk, że mnie porwie jego niszcząca siła. Pewne umysły nie mogą oprzeć się urokowi nieprzepartej potęgi i bezcelowego ruchu.
Widocznie Razumow podlegał temu urokowi. Zostawiłem go wychylonego za parapet. Jego zachowanie się względem mnie nie mogło być wynikiem prostej gburowatości. Coś innego kryło się tam na dnie. Może, pomyślałem z nagłem wyczuciem ukrytej prawdy, może to było to samo, co mu nie pozwoliło więcej niż przez tydzień, prawie przez dziesięć dni spotkać się z panną Haldin. Ale co to było takiego, nie umiałem sobie odpowiedzieć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.