Przejdź do zawartości

W oczach Zachodu/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

Z szybkiem skinieniem głowy dla nas obu i szczerem, przyjaznem spojrzeniem dla młodzieńca, panna Haldin zostawiła nas, nakładających zpowrotem kapelusze i patrzących za jej wyprostowaną, giętką postacią, oddalającą się prędko. Chód jej nie był tem niepewnem, ślizgającem się posuwaniem, jakie przybierają niektóre kobiety, lecz był to szczery, silny, zdrowy ruch naprzód. Odległość zwiększała się szybko i wreszcie panna Haldin zniknęła nagle. Wtedy dopiero spostrzegłem, że Razumow, nasunąwszy dobrze kapelusz na czoło, ogląda mnie od stóp do głowy. Wnioskuję, że byłem dla tego młodego Rosjanina zgoła niespodziewanym okazem. W jego twarzy, w jego całem zachowaniu się odkryłem wyraz ciekawości i lekceważenia, połączony z jakimś przestrachem; jak gdyby wstrzymywał oddech, gdy nie patrzyłem na niego. Ale oczy jego spotkały mój wzrok dość pewnem spojrzeniem. Dostrzegłem wtedy po raz pierwszy, że były jasnobrunatne, ocienione gęstemi, czarnemi rzęsami. Był to najbardziej młodzieńczy rys w jego twarzy. Wcale przyjemne oczy. Kołysał się, lekko wsparty na lasce, jakby zdany na łaskę wiatru. Przemknęło mi wtedy przez myśl, że panna Haldin, zostawiając nas razem, miała jakiś zamiar, że mi powierzyła jakąś misję, skoro przypadkiem znalazłem się pod ręką. Wychodząc z tego założenia, postanowiłem zachować się jak mogłem najbardziej po przyjacielsku. Szukałem tedy w głowie, coby tu stosownego powiedzieć, gdy nagle w ostatnich słowach panny Haldin znalazłem wskazówkę dla siebie.
— Nie — rzekłem poważnie, choć nie bez uśmiechu, — pan nie może zrozumieć istotnego stanu rzeczy.
Jego starannie wygolone usta zadrżały trochę, zanim rzekł z lekkim odcieniem złośliwej żartobliwości:
— Alboż nie słyszał pan? Przecież ta młoda osoba dziękowała mi, że tak dobrze wszystko rozumiem.
Spojrzałem na niego ostro. Byłoż to jakieś ukryte, niepojęte szyderstwo w tej odpowiedzi? Nie; to nie było to. To mogła być uraza. Tak. Ale o co? Wyglądał, jak gdyby nie wysypiał się w ostatnich czasach. Czułem prawie na sobie ciężar jego zmęczonego, nieruchomego spojrzenia, spojrzenia człowieka, który leży z otwartemi oczami w ciemności, gniewnie bierny w udręce okropnych myśli. Teraz, gdy wiem, jak dalece było to prawdziwe, mogę szczerze zapewnić, że takie właśnie sprawił na mnie wrażenie. Było ono przykre, w szczególnie nieokreślony sposób, bo, oczywiście, określić mogę je dopiero teraz, gdy siedzę, pisząc w pełni świadomości. Ale takie wrażenie odniosłem w owym czasie całkowitej niewiedzy. Starałem się jednak otrząsnąć z tego niepokoju, jakim mnie napełniał, przybierając ton swobodnej pogawędki.
— Ta wyjątkowo urocza i zachwycająca osóbka (jestem, jak pan widzisz dość starym, by sobie pozwolić na taką szczerość wyrażeń) miała na myśli swoje własne uczucia. Tyle chyba musiałeś pan zrozumieć?
Żachnął się tak gwałtownie, że się aż zachwiał.
— Muszę zrozumieć to! Nie mogę zrozumieć tamtego. Mogę mieć co innego na głowie. A osóbka jest uroczą i zachwycającą. No i cóż z tego? Sam to chyba potrafię ocenić.
Ta odpowiedź byłaby obelżywą, gdyby głos jego nie był tak wyczerpany i wychodzący z zaschniętego gardła; wysiłek, z jakim mówił, był zbyt bolesny, żeby się można było obrazić.
Milczałem, walcząc z chęcią odejścia niezwłocznie a poczuciem tej odpowiedzialności, jaką mnie obciążyło ostatnie spojrzenie panny Haldin.
Po chwili namysłu rzekłem:
— Może przeszlibyśmy się trochę razem?
Wzruszył ramionami tak gwałtownie, że zachwiał się znowu. Widziałem to kącikiem oka, gdy zacząłem iść obok niego. Właściwie pozostał trochę wtyle i mogłem go widzieć dopiero wówczas, gdy odwróciłem głowę w jego stronę. Nie chciałem naprzykrzać mu się dalej objawami wyraźnej ciekawości. Mogło to być bardzo nieprzyjemnem dla takiego młodego i tajemniczego zbiega z pod zatrutego cienia, kryjącego istotne, dobrotliwe oblicze jego ojczyzny. A ten cień, nieodłączny towarzysz jego rodaków, ciągnący się poprzez środkową Europę, leżał teraz na nim i przyćmiewał jego postać memu duchowemu wzrokowi.
— Niewątpliwie — powiedziałem sobie — musi to być ponury, a nawet zrozpaczony rewolucjonista; ale jest młody; musi być niesamolubny i ludzki, a nawet zdolny do współczucia, do...
Usłyszałem, że odchrząknął chrypliwie i nadstawiłem pilnie uszu.
— To przechodzi wszystko — były jego pierwsze słowa — to przechodzi wszystko. Spotykam tu pana dla niezrozumiałych mi powodów i będącego w posiadaniu czegoś, czego jakoby nie potrafię zrozumieć. Powiernik! Cudzoziemiec! Mówiący o zachwycającej młodej Rosjance! Zaczynam zastanawiać się, czy przypadkiem uroczej Rosjance nie brak piątej klepki. Do czego pan zdąża? O co panu właściwie chodzi?
Mówił tak niewyraźnie, jak gdyby w gardle zamiast krtani miał jakiś suchy łachman, kawał próchna. Było w tem coś budzącego taką litość, że z największą łatwością przyszło mi zapanować nad oburzeniem.
— Gdy pan pożyje dłużej, panie Razumow, nie będzie pan tak pochopnym do ferowania wyroków o piątej klepce, zwłaszcza gdy chodzi o kobietę. Nie jestem feministą, jak ten sławny autor Piotr Iwanowicz, który, prawdę rzekłszy, wydaje mi się mocno podejrzanym...
Przerwał mi szeptem ogromnego zdumienia:
— Podejrzanym!... Pan podejrzewa Piotra Iwanowicza!.. Pan!..
— Tak; pod pewnym względem — odpowiedziałem niedbale. — Jak mówiłem, panie Razumow, gdy pan pożyje dłużej, nauczy się pan odróżniać szlachetną ufność natury niezdolnej do jakiegokolwiek fałszu, od otumanionej próżnością łatwowierności niektórych kobiet, ale nawet i te, aczkolwiek niemądre i niewątpliwie nieszczęśliwe, mają klepki bardziej w porządku, niżby się zdawać mogło. Wierzę mocno, że żadna kobieta nie da się całkowicie oszukać. A i te oszukane skaczą w przepaść z otwartemi oczami, jeżeli się dotrze do prawdy.
— Słowo daję — wykrzyknął nagle Razumow tuż przy moim łokciu — a cóż mnie to obchodzi, czy kobiety są głupie czy warjatki? Niech sobie będą, jakie chcą, a pan może sobie myśleć o nich, co zechce. Ja... ja mam co innego na głowie. Nie jestem młodzieńcem z powieści. Skąd pan wie, że ja chcę dowiedzieć się czegoś o kobietach? Co to wszystko znaczy?
— Pan pyta, jaki jest cel tej rozmowy, którą, przyznaję, narzuciłem panu do pewnego stopnia...
— Cel! Narzucił pan!.. — powtórzył, wciąż trzymając się o parę kroków wtyle. — Chciał pan widocznie rozmawiać o kobietach. Oto pański cel. Ale ja o to nie dbam...
– Nie dbałem nigdy. Miałem o czem innem do myślenia.
— Mnie chodzi o jedną tylko kobietę — o siostrę pańskiego ukochanego przyjaciela, o pannę Haldin. O niej przecież może pan trochę pomyśleć. Ja zaś od początku miałem na myśli to, że wytworzyło się tu położenie, którego pan nie może zrozumieć.
Słuchałem przez kilka chwil odgłosu jego nierównych stąpań przy moim boku.
— Sądzę, że mógłbym przygotować grunt do następnej rozmowy pana z panną Haldin, jeżeli panu to powiem. Zdaje mi się, że miała coś takiego na myśli, gdy nas zostawiła samych. Uważam się za upoważnionego do mówienia. Wyjątkowe położenie, o którem napomknąłem, powstało w pierwszych chwilach rozpaczy po straceniu Wiktora Haldina. Było coś osobliwego w okolicznościach towarzyszących jego aresztowaniu. Pan niewątpliwie zna całą prawdę...
Tu uczułem, że Razumow chwyta mnie powyżej łokcia i gwałtownie ku sobie obraca.
— Wyrasta mi pan jak z pod ziemi z taką mową. Kto pan jest do licha? To nie do zniesienia! Dlaczego? Zaco? Skąd pan wie, co jest lub nie jest osobliwe? Co pan ma wspólnego z jakiemiś przeklętemi okolicznościami lub wogóle ze wszystkiem, co się dzieje w Rosji?
Oparł się ciężko na lasce, a gdy puścił moje ramię, byłem pewny, że ledwie trzyma się na nogach.
— Usiądźmy przy którym z tych pustych stolików — zaproponowałem, udając, że nie widzę tego niespodzianego głębokiego wzruszenia, które, wyznaję, podziałało na mnie. Zrobiło mi się go żal.
— Przy jakich stolikach? O czem pan mówi? Ach!.. O pustych stolikach? O stolikach tam?... Dobrze, usiądę przy jednym z tych pustych stolików...
Poprowadziłem go na sam środek placyku przed restauracją. Szwajcarska para odeszła przez ten czas. Byliśmy sami wśród tego szeregu drewnianych sprzętów, jak na tratwie. Razumow osunął się ciężko na krzesło, upuścił laskę i, wsparty na łokciach, wpatrywał się we mnie uparcie i otwarcie bez przerwy, podczas gdy przywoławszy kelnera, kazałem podać piwa. Nie mogłem mieć do niego pretensji o to milczące oglądanie mnie, gdyż prawdę rzekłszy, czułem się trochę winnym, że narzuciłem mu moją osobę, „wyrosłem z pod ziemi“, jak on to określił.
Czekając na piwo, nadmieniłem, że urodzony z rodziców zamieszkałych w Petersburgu, nauczyłem się po rosyjsku od dziecka. Miasta nie pamiętam, opuściwszy je na dobre jako dziewięcioletni chłopiec, ale w późniejszych latach odnowiłem znajomość z językiem. Słuchał, nie odrywając ode mnie oczu ani na chwilę. Musiał zmienić postawę, gdy przyniesiono piwo; wychylony duszkiem kufel orzeźwił go. Oparł się o poręcz krzesła i, skrzyżowawszy ręce na piersiach, wpatrywał się we mnie w dalszym ciągu. Przyszło mi na myśl, że jego czysto wygolona, smagła twarz musiała być z natury bardzo ruchliwą i że jej zupełna nieruchomość była nabytem przyzwyczajeniem rewolucjonisty, spiskowca, wciąż mającego się na baczności, aby się z czemś nie zdradzić w świecie tajnych szpiegów.
— Ale pan jesteś Anglikiem — nauczycielem angielskiego języka — szepnął głosem, który nie pochodził już z zaschniętego gardła. — Słyszałem o panu. Mówiono mi, że pan tu mieszka oddawna.
— Istotnie. Więcej niż dwadzieścia lat. I pomagałem pannie Haldin w jej angielskich studjach.
— Czytywał pan z nią poezje angielskie — rzekł, nieporuszony teraz, zgoła inny człowiek, niepodobny do tego, który ciężko i niepewnie stąpał obok mnie przed niedawną chwilą.
— Tak, poezje angielskie. Ale cios, o którym mówiłem, spadł na nią za pośrednictwem angielskiego dziennika.
Razumow wciąż patrzył na mnie. Nie sądzę, żeby wiedział, iż angielski dziennikarz wyszperał wiadomość o aresztowaniu o północy i podał ją światu. Gdy mu to objaśniłem, mruknął pogardliwie:
— Mogło to być wszystko kłamstwem.
— Pan chyba może być najlepszym sędzią w tym względzie — rzekłem, nieco stropiony. — Co do mnie, wyznaję, że w gruncie wygląda to na prawdę.
— Jakże pan zdoła odróżnić prawdę od kłamstwa? — zagadnął z tym nowym, niewzruszonym spokojem.
— Nie wiem, jak się to dzieje w Rosji — zacząłem, coraz bardziej zbity z tropu jego zachowaniem się. Przerwał mi:
— W Rosji, jak wogóle wszędzie w dziennikach naprzykład. Kolor atramentu i kształt liter są te same.
— Zapewne; bywają jednak wskazówki, któremi można się powodować. Rodzaj dziennika, ogólne prawdopodobieństwo wiadomości, wzgląd na powody i tak dalej. I ja nie wierzę ślepo wszystkiemu, co piszą specjalni korespondenci, ale czemu ten właśnie zadawałby sobie trud gromadzenia fałszów w sprawie obojętnej dla świata?
— Otóż to — sarknął Razumow, — wszystko, co się u nas dzieje, jest obojętnem dla świata, prostą historyjką sensacyjną gwoli zabawienia czytelników gazet wyższej, pogardliwej Europy. Wstręt bierze, gdy się pomyśli o tem. Ale niech poczekają trochę.
Rzuciwszy tę pogróżkę Zachodniemu światu, umilkł. Nie zważając na jego gniewny wzrok, zwróciłem mu uwagę, że czy dziennikarz był źle czy dobrze poinformowany, przyjaciołom tych pań chodziło o skutek, jaki tych kilka drukowanych zdań wywołało; tylko o ten skutek. A on przecież musi się zaliczać do owych przyjaciół, choćby tylko przez pamięć zmarłego towarzysza i zaufanego współrewolucjonisty. Tu wydało mi się, że Razumow chce mi przerwać gwałtownie, ale tylko zdziwił mnie nagłem żachnięciem się całego ciała. Powściągnął się wnet, skrzyżował jeszcze mocniej ręce na piersiach i siedział z uśmiechem, w którym drgała pogarda i złośliwość.
— Tak... towarzysza i zaufanego... Bardzo dobrze — rzekł.
— Na tej zasadzie odwołuję się do pana. I nie mogę się mylić. Byłem obecny, gdy Piotr Iwanowicz oznajmił pannie Haldin o pańskiem przybyciu tutaj i widziałem, jaką ulgą i pociechą było dla niej wymówienie pańskiego nazwiska. Pokazała mi potem list brata i odczytała kilka słów, tyczących się pana. Kimże innym niż przyjacielem mógł pan być?
— Oczywiście! To rzecz doskonale znana. Przyjacielem zupełnie ściśle. Mów pan dalej. Wspomniał pan o jakimś skutku?
Powiedziałem sobie:
Udaje zatwardziałość srogiego rewolucjonisty; obojętność na pospolite uczucia człowieka, oddanego niszczycielskiej idei. Jest młody i szczerość jego przybiera kształt pozy przed cudzoziemcem, obcym mu i w dodatku starym. Młodość musi się trochę sobą popisać...“
Jak mogłem najzwięźlej, przedstawiłem mu stan umysłu biednej pani Haldin, w jaki ją wtrąciła wieść o przedwczesnej śmierci syna.
Słuchał — czułem to — z głęboką uwagą. Stopniowo wzrok jego zsunął się z mojej twarzy, aż spoczął na ziemi u jego stóp.
— Może pan wniknąć w uczucia siostry. Jak pan powiedział, czytywałem z nią tylko angielskie poezje i nie będę ośmieszał się w pańskich oczach, próbując mówić o niej. Ale widział ją pan. Jest ona jedną z tych rzadkich ludzkich istot, które nie potrzebują omówień. Przynajmniej ja tak sądzę. Ten syn, ten brat był jedynym łącznikiem z szerszym światem, z przyszłością dla tych dwóch kobiet. Natalja Haldin, tracąc go, straciła grunt czynnego życia pod stopami. Czy możesz się pan dziwić, że zwraca się tak skwapliwie do jednego człowieka, o jakim brat jej wspomina w swoich listach? Nazwisko pana jest rodzajem legatu.
— Cóż on tam o mnie mógł pisać! — zawołał Razumow rozdrażnionym głosem.
— Kilka słów tylko. Nie do mnie należy powtarzać je panu, ale może pan wierzyć memu zapewnieniu, że są one wystarczające, by zarówno matka jak siostra pokładały bezwzględną ufność w wartość pańskiego sądu i w prawdę wszystkiego, co może pan mieć im do powiedzenia. Nie może pan żadną miarą uważać ich teraz za osoby obce panu.
Umilkłem i jakąś chwilę wsłuchiwałem się w odgłos kroków nielicznych przechodniów, idących w tę i w drugą stronę szerokiej, środkowej alei. Podczas gdym mówił, głowa Razumowa opadła mu na piersi ponad skrzyżowanemi rękami. Podniósł ją raptem.
— Mam więc iść kłamać przed tą starą kobietą?
W głosie jego dźwięczało coś przejmującego. Nie był to gniew; była to jakaś nieokreślona męka, która napełniła mnie współczuciem i zdumieniem.
— Pocóż kłamać? Alboż prawda nie wystarczy? Spodziewałem się, że będziesz pan mógł powiedzieć im coś pocieszającego. Mam teraz biedną matkę na myśli. Wasza Rosja jest okrutnym krajem.
Poruszył się nieco na krześle.
— Tak — powtórzyłem. — Myślałem, że będzie pan miał coś prawdziwego do powiedzenia.
Usta Razumowa zadrgały w szczególny sposób.
— A jeśli tego nie warto powtarzać?
— Nie warto powtarzać? Z jakiego punktu widzenia? Nie rozumiem.
— Z każdego punktu widzenia.
— Sądziłbym — rzekłem cierpko, — że wszystko, co mogłoby rozjaśnić okoliczności tego aresztowania o północy...
— Opowiedzianego przez angielskiego dziennikarza dla rozrywki cywilizowanej Europy — przerwał pogardliwie.
— Tak, opowiedzianego... Alboż te okoliczności nie są prawdziwe? Nie mogę zrozumieć pańskiego stanowiska w tej sprawie? Albo ten człowiek jest dla pana bohaterem, albo...
Przysunął twarz z rozdętemi dziko nozdrzami tuż do mojej twarzy tak nagle, że z największą trudnością powściągnąłem chęć cofnięcia się.
— Pan pyta? Przypuszczam, że wszystko to bawi pana. Niechże więc pan posłucha. Jestem człowiekiem pracy. Uczyłem się. Tak; uczyłem się bardzo gorliwie. Jest tu pewien zasób inteligencji. (Dotknął czoła końcami palców). Pan nie przypuszcza, że Rosjanin może mieć zdrowe ambicje? Otóż ja je miałem. Miałem nawet widoki powodzenia. Niewątpliwie. Miałem. A teraz widzi mnie pan tu, zagranicą, widzi pan człowieka, który wszystko stracił, poświęcił... Widzi mnie pan tu — i pyta! Wszak jestem tu, siedzę przed panem!
Rzucił się gwałtownie wtył. Co do mnie, zachowałem spokój zewnętrzny.
— Tak. Widzę pana tu. I przypuszczam, że jest pan tu z powodu sprawy Haldina.
Coś zmieniło się nagle w jego obejściu.
— Pan to nazywa sprawą Haldina — zauważył obojętnie.
— Nie mam prawa pytać pana o cokolwiek — rzekłem. — I nie roszczę go sobie. Ale w tym wypadku matka i siostra tego, który w oczach pańskich musi być bohaterem, nie mogą być panu obojętne. Panna Haldin jest szczerą, szlachetną istotą, mającą najwznioślejsze — no, — złudzenia. Powiesz pan jej wszystko, albo nic. Ale ja w tej naszej rozmowie miałem na celu chorobliwy stan matki. Może pod powagą słów pańskich dałoby się wymyśleć coś, co ulżyłoby tej cierpiącej, zrozpaczonej damie, przepełnionej miłością macierzyńską.
Obojętność jego zaznaczyła się jeszcze wyraźniej i, jak mi się wydało, umyślnie.
— O tak, możnaby — bąknął niedbale.
Przyłożył dłoń do ust, by ukryć ziewnięcie. Gdy odjął rękę, usta uśmiechały się lekko.
— Przepraszam pana. Rozmawiamy dość długo, a ja przez ostatnie dwie noce mało spałem.
To niespodziane a poniekąd brutalne oświadczenie było nawskroś prawdziwe. Nie sypiał po nocach, od dnia, kiedy na gruncie Château Borel ukazała mu się siostra Wiktora Haldina. Udręki strachy — że tak powiedzieć mogę — tej bezsenności opisał szczegółowo w pamiętniku, który potem miał się dostać w moje ręce i który jest głównem źródłem mego opowiadania. Narazie widocznem było, że jest nawskroś zmęczony i wyczerpany, jak człowiek, który przeszedł przez jakiś kryzys.
— Miałem dużo pilnej pisaniny — dodał.
Wstałem z krzesła natychmiast, a on poszedł za moim przykładem bez pośpiechu, z pewną ociężałością.
— Przepraszam, że zatrzymałem pana tak długo.
— Czemu przepraszać? Nikt przecież nie chodzi spać przed nocą. A pan mnie wcale nie zatrzymywał. Mogłem odejść każdej chwili:
Nie chciałem się obrazić.
— Rad jestem, że mogłem pana zainteresować dostatecznie — rzekłem spokojnie. — Nie jest to bynajmniej moją zasługą; najprostszy wzgląd na matkę pańskiego przyjaciela wystarczył... Co się tyczy panny Haldin, była ona w pewnym czasie skłonną myśleć, że brat jej padł ofiarą zdrady.
Ku memu wielkiemu zdumieniu Razumow usiadł raptownie.
— Zdrady — wyszeptał, jak gdyby nie zrozumiał lub nie chciał wierzyć własnym uszom.
— Jakaś nieprzewidziana okoliczność, prosty przypadek mógł to sprawić — ciągnąłem dalej — lub, jak ona to określa charakterystycznie, głupota, albo słabość jakiegoś nieszczęśliwego towarzysza-rewolucjonisty.
— Głupota albo słabość — powtórzył z goryczą.
— Panna Haldin jest bardzo szlachetną istotą — zauważyłem po niejakim czasie.
Ten, którego Wiktor Haldin uwielbiał, wbił oczy w ziemię, ja zaś, nie żegnając się i nie zwróciwszy, jak mi się zdawało, jego uwagi, odszedłem.
Nie żywiłem do niego urazy za nadąsaną szorstkość, z jaką mnie potraktował. Z rozmowy odniosłem wrażenie zupełnej beznadziejności. Nim wyszedłem poza szeregi krzeseł i stolików, dogonił mnie.
— Hm!... tak... — usłyszałem znów tuż przy sobie. — A pan co myśli?
Nie odwróciłem się nawet.
— Myślę, że nad waszym narodem ciąży przekleństwo.
Nic nie odpowiedział. Dopiero gdy wyszliśmy za bramę, usłyszałem znowu jego głos.
— Poszedłbym z panem kawałek.
Nie widziałem powodu, dla którego powinienbym być specjalnie uprzejmym, aczkolwiek przyznać muszę, że ten zagadkowy młodzieniec bardziej mi się podobał, niż jego sławny rodak, wielki Piotr Iwanowicz.
— Idę na dworzec najkrótszą drogą. Oczekuję kogoś z Anglji — odrzekłem sucho za całą odpowiedź na tę nieoczekiwaną propozycję. Spodziewałem się, że coś usłyszę. Gdyśmy stali na kamiennym bezpieczniku, czekając na przejście tramwaju, Razumow zauważył posępnie:
— Podobało mi się to, co pan powiedział.
— Czy tak?
Zeszliśmy razem na jezdnię.
— Cała rzecz w tem — ciągnął dalej, — żeby zrozumieć dokładnie naturę tego przekleństwa.
— Myślę, że to nie jest tak bardzo trudne.
— I ja również — przytaknął, a ta jego gotowość nie uczyniła go, rzecz dziwna, ani trochę mniej zagadkowym.
— Przekleństwo to zły znak — spróbowałem znowu, — a najważniejszą rzeczą byłoby znaleźć sposób zniweczenia go.
— Tak. Znaleźć sposób.
Było to również przytaknięciem, ale powiedział to tak, jak gdyby myślał o czem innem. Przeszliśmy ukośnie otwartą przestrzeń przed teatrem i zaczęliśmy iść nieco wdół szeroką, mało uczęszczaną ulicą w kierunku jednego z mniejszych mostów. Razumow szedł przy mnie, milcząc przez dłuższy czas.
— Pan nie zamierza opuścić Genewy wprędce? — zapytałem.
Milczał tak długo, iż zacząłem przypuszczać, że pytanie moje wydało mu się niedyskretnem i że nie odpowie mi wcale. Spojrzawszy na niego, zauważyłem zgoła inny, całkiem niezrozumiały objaw. Razumow zacisnął silnie ręce, jakby z ukrywaną rozpaczą. Skoro jednak opanował to bolesne wahanie, żeby mi powiedzieć, iż nie ma tego zamiaru, stał się nagle niemal wywnętrzającym, przynajmniej w porównaniu z lakonizmem jego poprzednich odpowiedzi. I ton również był uprzejmiejszym. Powiadomił mnie, iż zamierza studjować tu, a także pisać. Zapędził się tak daleko, iż powiedział mi, że był w Stuttgardzie, o którem to mieście wiedziałem, że było jednem z rewolucyjnych środowisk. Komitet kierowniczy jednej z partyj rosyjskich (nie umiem powiedzieć teraz jakiej) tam się znajdował. Tam też Razumow zetknął się z czynną działalnością rewolucjonistów poza obrębem Rosji.
— Nie byłem nigdy dotąd zagranicą — oznajmił bezdźwięcznym teraz głosem. Poczem, po chwili wahania całkowicie odmienego, niż rozpaczliwa niepewność, jaką moje proste pytanie „Czy zamierza pozostać w Genewie“ obudziło, uczynił mi zgoła niespodziane zwierzenie:
— Przyznam się panu, że przybyłem tu z pewnem zleceniem od nich.
— Które zatrzyma pana tu, w Genewie?
— Tak. Tu. W tem wstrętnem — —
Byłem dość zadowolony z moich zdolności zestawiania ze sobą faktów, dzięki czemu wywnioskowałem, że zlecenie to miało coś wspólnego z osobą wielkiego Piotra Iwanowicza. Ale oczywiście zachowałem ten domysł dla siebie i Razumow nie odezwał się znowu przez dłuższy czas. Dopiero gdyśmy już dochodzili do mostu, otworzył nagle usta:
— Czy mógłbym zobaczyć gdzie ten sławetny artykuł?
Musiałem zastanowić się chwilę, nim zrozumiałem o co mu chodzi.
— Tutejsza prasa przedrukowała z niego wyjątki. Można się spotkać z niemi tu i owdzie. Mój egzemplarz angielskiego dziennika wręczyłem pannie Haldin nazajutrz po otrzymaniu i widywałem go z przykrością tygodniami całemi na stoliku, przy fotelu biednej matki. Potem zniknął. Przyniosło mi to wielką ulgę, zapewniam pana.
Razumow przystanął.
— Spodziewam się — ciągnąłem dalej, — że znajdzie pan czas, żeby odwiedzać te panie, i to często.
Popatrzył na mnie tak dziwnie, że mnie to znowu stropiło. Nie mogłem tego zrozumieć w związku z mojem powiedzeniem. Co mu jest? zadałem sobie pytanie. Jaka dziwna myśl przyszła mu do głowy? Jakie widmo tych wszystkich okropności, które się dzieją w jego nieszczęsnym kraju, nawiedziło nagle jego mózg? Jeżeli to jest związane z losem Wiktora Haldina, to niechby lepiej zatrzymał to przy sobie. Byłem tak, mówiąc szczerze, wstrząśnięty, że usiłowałem pokryć to wrażenie, Boże odpuść, uśmiechem i przybraną żartobliwością.
— To chyba nie przyjdzie panu z trudem! — zawołałem.
Odwrócił się ode mnie i oparł o parapet mostu. Poczekałem chwilę, patrząc na jego plecy, i mogę upewnić, że wcale nie miałem ochoty zobaczyć jego twarzy. Widząc, że się nie rusza i nie myśli się ruszyć, odszedłem zwolna w stronę dworca. U końca mostu obejrzałem się. — Nie; nie poruszył się. Stał przechylony za parapet, jak gdyby urzekł go prąd błękitnej wody, płynącej pod arkadą. Prąd ten jest tak szybki, że przyprawia niektóre osoby o zawrót głowy. Ja sam nie mogę patrzeć nań dłużej, bo ogarnia mnie lęk, że mnie porwie jego niszcząca siła. Pewne umysły nie mogą oprzeć się urokowi nieprzepartej potęgi i bezcelowego ruchu.
Widocznie Razumow podlegał temu urokowi. Zostawiłem go wychylonego za parapet. Jego zachowanie się względem mnie nie mogło być wynikiem prostej gburowatości. Coś innego kryło się tam na dnie. Może, pomyślałem z nagłem wyczuciem ukrytej prawdy, może to było to samo, co mu nie pozwoliło więcej niż przez tydzień, prawie przez dziesięć dni spotkać się z panną Haldin. Ale co to było takiego, nie umiałem sobie odpowiedzieć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.