Przejdź do zawartości

W oczach Zachodu/Część czwarta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV

Razumow szedł prosto do domu po lśniącym wilgocią bruku. Burza rozpętała się nad jego głową; dalekie błyskawice ślizgały się po milczących domach i pozamykanych sklepach ulicy de Carouge, a po każdym błysku dawał się słyszeć słaby grzmot; ale największa siła nawałnicy zogniskowała się w dolinie Rodanu, jak gdyby gardząc tem szanownem, beznamiętnem schroniskiem wolności demokratycznej, tem poważnem miastem posępnych hoteli, udzielających jednakowej, obojętnej gościny turystom wszelkich narodowości i międzynarodowym spiskowcom wszelkich odcieni.
Właściciel sklepu gotował się do zamknięcia, gdy Razumow wszedł i, nie wymówiwszy słowa, wyciągnął rękę po klucz od swego pokoju. Podając mu go z półki, sklepikarz miał już na ustach żarcik o używaniu powietrza podczas burzy, ale spojrzawszy na twarz swego lokatora, zauważył tylko, aby coś powiedzieć:
— Przemókł pan bardzo.
— Tak; przemokłem do nitki — mruknął Razumow, ociekający wodą od stóp do głowy, i wewnętrznemi drzwiami skierował się na schody, wiodące do jego pokoju. Nie przebrał się, lecz zapaliwszy świece, wyjął zegarek z łańcuszkiem, położył go na stole i zasiadł bezzwłocznie do pisania. Trzymał ten kompromitujący go pamiętnik w zamkniętej na klucz szufladzie, którą otworzył gwałtownie i nie zadał sobie potem trudu, by ją zasunąć.
W tym szczególnym pedantyzmie człowieka, który czytał, myślał, żył z piórem w ręku, przebija szczera chęć zmierzenia się temi samemi sposobami z inną, głębszą wiedzą. Po kilku ustępach, które były już zużytkowane w toku opowiadania, lub nie dodają nic nowego do jego strony psychologicznej (mieści się tam nawet jedna więcej wzmianka o srebrnym medalu), następuje parę kartek bezładnej pisaniny, gdzie widocznem jest, że piszący borykał się z trudnościami wyrażenia nowości i tajemniczości tej strony naszego życia uczuciowego, która w jego samotnej egzystencji była mu zupełnie obcą. Tu dopiero zaczyna zwracać się wprost do czytelnika, a raczej do czytelniczki, którą miał na myśli, usiłując wyrazić w urywanych zdaniach, pełnych zdziwienia i trwogi, najwyższą (używa tego określenia) władzą jej osoby nad jego wyobraźnią, w której spoczywał uśpiony posiew słów jej brata.
... „Najufniejsze oczy na świecie“ powiedział brat pani, gdy był już tak dobrze jak umarłym — pisał Razumow. — A gdy pani stanęła przede mną z wyciągniętą ręką, przypomniałem sobie te słowa i dźwięk jego głosu, spojrzałem w oczy pani i to wystarczyło. Wiedziałem, że coś się stało, ale nie wiedziałem wtedy, że... Lecz niech pani nie tłumaczy sobie tego błędnie, Nataljo Wiktorowna. Byłem głęboko przekonany, że niemasz w mojej piersi nic prócz bezdennej złości i nienawiści do was obojga. Przypomniałem sobie, że on widział w pani dalsze trwanie swej duszy wizjonerskiej. On, ten człowiek, który okradł mnie z mojej pracowitej, celowej przyszłości. Ja także miałem moją ideę, a przecież pani wie dobrze, że u nas trudniej jest pędzić życie moralne, z zaparciem się własnego ja, niż wyjść na ulicę i mordować z przekonania. Ale dosyć o tem. Tak czy inaczej, uczułem, że choćbym nie wiem jak unikał ciebie, pani, obraz twój pójdzie za mną wszędzie. Chciałem powiedzieć zmarłemu: „Czy to w ten sposób zamierzasz mnie prześladować?“ I dopiero później... zrozumiałem; dopiero dzisiaj, dopiero przed paru godzinami. Skądże miałem wiedzieć, co darło mi duszę na strzępy i wywlekało wieczystą tajemnicę na moje usta? Pani sądzonem było odrobić zło, sprawić, bym zdradził sam siebie, wracając na drogę prawdy i spokoju! I uczyniłaś to w ten sam sposób, w jaki on mnie zgubił, narzucając mi swoje zaufanie. Tylko to, za co jego znienawidziłem, w pani wkońcu wydało mi się szlachetnem i wzniosłem. Ale, powtarzam, nie łudź się pani. Byłem zaprzedany złemu. Radowałem się, żem doprowadził tamtego głupca, by ukradł ojcu pieniądze. Był głupcem, ale nie był złodziejem. Ja uczyniłem z niego złodzieja. Tak być musiało. Musiałem utwierdzić się w mojej wzgardzie i nienawiści ku temu, co zdradziłem. Żaden socjalny demokrata nie zniósł piekielniejszych mąk nad te, jakie ja wycierpiałem. Żmije próżności, zazdrości, haniebnych pożądań, zemsty kąsały mi serce. Okradziono mnie ze wszystkiego: z bezpieczeństwa, z pracy spokojnej i pożytecznej, z najlepszych nadziej na przyszłość. Posłuchaj pani, teraz przychodzi prawdziwe wyznanie. Tamto było jeszcze niczem. By mnie zbawić, twoje ufne oczy musiały zaprowadzić mnie na sam brzeg zdrady najczarniejszej. Widziałem je, patrzące na mnie wciąż z tem zaufaniem twego czystego serca, którego żadna zła myśl nie dotknęła nawet. Wiktor Haldin okradł mnie z prawdy mojego życia, mnie, który nic innego na świecie nie miałem i chełpił się zmartwychwstaniem w twojej osobie przede mną, dla którego nie było na tej ziemi miejsca, gdziebym złożyć mógł głowę. „Pójdzie kiedyś zamąż“ — powiedział — a oczy twoje były ufne... I wie pani, co sobie rzekłem? Ukradnę duszę jego siostry. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy w parku, a pani mówiłaś do mnie tak szczerze w szlachetności swego ducha, myślałem: Tak; on sam, mówiąc o jej ufnych oczach, wydał ją w moje ręce. Gdybyś była mogła zajrzeć wtedy w moje serce, byłabyś krzyknęła ze wstrętu i zgrozy“.
„Może nikt nie uwierzy, żeby tak nikczemny zamiar mógł powstać w ludzkiej duszy. A jednak prawdą jest, że rozkoszowałem się tą myślą. Rozważałem, jaka droga będzie potem najlepszą. Ten stary Anglik, którego mi pani przedstawiła, naparł się iść ze mną. Nie wiem, kim on jest. Mówił o pani, o twojej samotności, a każde słowo tego twego przyjaciela podżegało mnie do nieprzebaczalnej zbrodni ukradzenia duszy. Czyżby to szatan sam przybrał postać tego starego Anglika? Nataljo Wiktorowno, ja byłem opętany. Przychodziłem codziennie patrzeć na ciebie i pić w twojej obecności truciznę mego nikczemnego zamiaru. Ale przewidywałem trudności. A potem Zofja Antonowna, o której nie myślałem, bo wyszła mi zupełnie z pamięci — zjawia się nagle z tą opowieścią z Petersburga, tą jedyną rzeczą, jaka mi była potrzebną, by zapewnić mi bezpieczeństwo, pozyskać na zawsze bezwzględne zaufanie rewolucjonistów“.
„Było to tak, jak gdyby Ziemianicz powiesił się jedynie dlatego, by mi dopomóc do dalszej zbrodni. Potęga fałszu stała się niezwyciężoną. Ci ludzie ulegli głupocie i złudzeniu, jakie w nich tkwiły, bo oni sami byli niewolnikami kłamstw. Nataljo Wiktorowno, i ja uległem tej potędze, rozkoszowałem się nią. Któż mógłby się jej oprzeć. Ty sama miałaś być nagrodą. Siedziałem sam w pokoju, układając plany na przyszłość, o których myśl sama przejmuje mnie teraz dreszczem, jak człowieka wierzącego, którego opanowała pokusa popełnienia straszliwego świętokradztwa. Ale w danej chwili tonąłem namiętnie w tych rojeniach. Tylko raz po raz chwytało mnie coś za gardło, jak gdybym się dusił. A przytem lękałem się matki pani. Ja mojej nigdy nie znałem. Nie znałem nigdy żadnej miłości. Jest coś w samem tem słowie... Ciebie nie lękałem się — przebacz, że ci to mówię. Nie, ciebie nie. Byłaś samą prawdą. Nie mogłaś mnie podejrzewać. Co się tyczy twojej matki sama lękałaś się już, że jej umysł obłąkał się z rozpaczy. Któż mógł uwierzyć czemukolwiek przeciwko mnie? Alboż Ziemianicz nie powiesił się z wyrzutów sumienia? Powiedziałem więc sobie: „Zróbmy próbę i skończmy z tem raz na zawsze“. Drżałem, gdym wchodził, ale Twoja matka zaledwie słyszała, com do niej mówił, a w chwilę potem zapomniała o mojej obecności. Siedziałem, patrząc na nią. Nic już nie stało pomiędzy mną a tobą. Byłaś bezbronną, a wprędce, bardzo wprędce miałaś zostać sama... Myślałem o tobie. Bezbronna. Przez wiele dni rozmawiałaś ze mną, otwierając mi twoje serce. Przypomniałem sobie te długie rzęsy, ocieniające twoje ufne oczy. I twoje czyste czoło. Niskie, jak czoło posągów — spokojne, nieskalane. Było to tak, jak gdyby z twego czystego czoła padło na mnie światło, przedostało się do mego serca i ocaliło mnie od podłości, od ostatecznego upadku. I ocaliło także ciebie. Daruj mi to przeświadczenie... ale było w twoich spojrzeniach coś, co zdawało się mówić mi, że ty... och! Ta twoja świetlaność! Ta twoja prawda!... Uczułem, że muszę powiedzieć ci, iż pokochałem cię. A żeby ci to powiedzieć, muszę wprzód wyznać całą prawdę. Wyznać, odejść i zginąć“.
„Nagle stanęłaś przede mną. Ty! jedyna na całym świecie, przed którą muszę wyznać wszystko. Oczarowałaś mnie — wyzwoliłaś mnie z więzów złości i nienawiści, i prawda, jaśniejąca w tobie, wydobyła prawdę ze mnie. Stało się więc, a teraz, gdy to piszę, jestem zmiażdżony, ale nareszcie — oddycham! — oddycham! A potem ten stary Anglik wyskoczył skądś, gdym mówił do ciebie, wrzeszczał na mnie, jak zawiedziony szatan. Cierpię strasznie, ale nie rozpaczam. Jedno mi już tylko pozostaje uczynić... Potem — jeżeli mnie puszczą — odejdę i pogrążę się w nędzy i zapomnieniu. Wydając Wiktora Haldina, wydałem właściwie siebie samego jak najnikczemniej. Musisz uwierzyć temu, co mówię teraz, nie możesz mi nie uwierzyć. Jak najnikczemniej. I to przez ciebie odczułem to tak głęboko. Ostatecznie to nie ja, lecz oni mają za sobą słuszność, z nimi jest siła niewidzialnych potęg. Niechaj tak będzie. Tylko nie łudź się, Nataljo Wiktorowno. Nie jestem nawrócony. Mamże więc duszę niewolnika? Nie! jestem niezależny i przeto zguba jest moim udziałem“.
Temi słowy zakończył pisanie, zamknął pamiętnik i owinął go w czarny welon, który zabrał ze sobą. Następnie przetrząsnął szuflady, szukając papieru i sznurka, zrobił z tego wszystkiego paczkę, zaadresował do panny Haldin, Boulevard des Philosophes, poczem daleko w kąt odrzucił pióro.
Uczyniwszy to, usiadł i położył przed sobą zegarek. Mógł wyjść zaraz, ale godzina nie wybiła jeszcze. Tą godziną miała być północ. Wybrał ją dlatego, że słowa i wypadki pewnego wieczora w jego przeszłości kierowały jego obecnem postępowaniem. Tej samej przyczynie przypisywał nagłą władzę, jaką posiadała nad nim Natalja Haldin.
— Nie depce się bezkarnie po piersi widma — mruknął do siebie.
— I oto, jak on mnie ocala — pomyślał nagle. — On sam, ten zdradzony. — Wydało mu się, że panna Haldin stoi przed nim jak żywa i przygląda mu się pilnie. Ale mu to nie przeszkadzało. Skończył z życiem i myśl jego nawet w jej obecności starała się stanąć na bezstronnym gruncie. I osądził siebie pogardliwie.
— Nie miałem ani prostoty, ani odwagi, ani dość silnej woli, aby stać się łotrem, lub wyjątkowo uzdolnionym człowiekiem. Bo któż u nas, w Rosji, odróżni łotra od człowieka wyjątkowo zdolnego?
Był tak dalece igraszką przeszłości, że z uderzeniem północy zerwał się i zbiegł ze schodów, jak gdyby był pewny, że siłą przeznaczenia drzwi same się otworzą przed koniecznością jego wyjścia. Jakoż, gdy znalazł się na dole, parę zamieszkałych w tym domu a zapóźnionych osób otwarło te drzwi: dwóch mężczyzn i kobieta. Razumow przemknął się koło nich i z podmuchem wiatru wybiegł na ulicę. Tamci przestraszyli się bardzo. Światło błyskawicy pozwoliło im zobaczyć go, jak szedł szybko chodnikiem. Jeden z mężczyzn krzyknął za nim i chciał się puścić w pogoń, ale kobieta poznała go.
— Daj pokój. To ten młody Rosjanin z trzeciego piętra.
Ciemność wróciła i zabrzmiał grzmot, niby wystrzał, ostrzegający o jego ucieczce z więzienia kłamstw.
Razumow musiał słyszeć w swoim czasie, a teraz przypomniał sobie mętnie, że tego wieczoru miało być zebranie rewolucjonistów u Juljusza Laspary. W każdym razie poszedł tam prosto i bez wahania zadzwonił do drzwi frontowych, które, oczywiście, były zamknięte. Po stromej pochyłości ulicy spływała woda, gęsto padający deszcz owijał go jak błyszcząca zasłona w świetle błyskawic. Razumow był zupełnie spokojny i w przerwie pomiędzy grzmotami słuchał uważnie, jak dzwonek dźwięczał delikatnie gdzieś w głębi domu.
Wpuszczono go nie bez trudności. Ten z pomiędzy obecnych, który ofiarował się zejść nadół i zobaczyć o co chodzi, nie znał go osobiście. Razumow wytłumaczył mu cierpliwie, że nie może być nic złego w przyjęciu gościa i że ma coś do powiedzenia towarzystwu na górze.
— Czy coś ważnego?
— To słuchacze osądzą.
— Pilne?
— Bez chwili zwłoki.
Tymczasem jedna z Lasparówien zeszła nadół z małą lampką w ręce w pomiętej sukni, która zdawała się wisieć na niej jakimś cudem, ona zaś sama wyglądała bardziej niż kiedykolwiek jak zniszczona lalka w zakurzonej, bronzowej peruce, wyciągnięta z pod sofy. Poznała natychmiast Razumowa.
— Jak się pan ma? Oczywiście, że pan może wejść.
Idąc za światłem, Razumow wdrapał się po dwóch przęsłach schodów z panującej na dole ciemności. Zostawiwszy lampkę na przymurku w sieni, Lasparówna otworzyła drzwi i weszła w towarzystwie niedowierzającego gościa. Razumow wszedł ostatni, zamknął drzwi i, stanąwszy z boku, oparł się plecami o ścianę.
Trzy pokoiki w amfiladzie, o niskich, zadymionych sufitach, oświetlone parafinowemi świecami, zapchane były gośćmi. Rozmawiano głośno we wszystkich trzech, szklanki z herbatą pełne, niedopite i próżne zupełnie stały wszędzie, nawet na podłodze. Druga Lasparówna, rozczochrana i zaspana, siedziała za olbrzymim samowarem. W głębi mignął Razumowi potężny brzuch, który poznał. O parę kroków od niego Juljusz Laspara schodził pospiesznie ze swego wysokiego stołka.
Ukazanie się północnego gościa sprawiło pewne wrażenie. Laspara wspomina o tem pobieżnie w swem bardzo zresztą zwięzłem sprawozdaniu z wypadków, jakie zaszły tej nocy. Przywitawszy Razumowa, Laspara (z umysłu nie zwracając uwagi na jego przemoknięcie i szczególny wygląd) nadmienił coś o napisaniu artykułu. Zaczął się niepokoić, Razumow bowiem zdawał się nic nie słyszeć.
— Napisałem już wszystko, co miałem do napisania — rzekł wreszcie, zaśmiawszy się krótko.
Uwaga całego towarzystwa skupiła się na nowoprzybyłym, który, ociekający wodą, śmiertelnie blady, stał wciąż przy ścianie, opierając się o nią plecami. Odsunął łagodnie Lasparę na bok, jak gdyby chciał, żeby każdy mógł go widzieć od stóp do głowy. Tymczasem rozmowy ucichły nawet w najdalszym pokoju. W otwartych drzwiach, nawprost Razumowa tłoczyli się mężczyźni i kobiety, wyciągając szyje, jakby w oczekiwaniu czegoś nadzwyczajnego.
Skrzekliwy, wyzywający głos dał się słyszeć z pomiędzy tej grupy:
— Znam to śmiesznie zarozumiałe indywiduum.
— Jakie indywiduum? — zapytał Razumow, podnosząc schyloną głowę i patrząc prosto w te wszystkie utkwione w niego oczy. — Jeżeli to mam być ja...
Urwał, szukając słów do swego wyznania i znalazł je nagle, te a nie inne, jakby podyktowane przez moc przeznaczenia, jaka rządziła od owego pamiętnego wieczora jego życiem.
— Przyszedłem tu — zaczął czystym głosem, — by powiedzieć coś, co się odnosi do pewnego indywiduum, zwanego Ziemianiczem. Zofja Antonowna powiadomiła mnie, że opublikuje pewien list z Petersburga...
— Zofja Antonowna była tu wczesnym wieczorem — rzekł Laspara, — wszystko w porządku. Każdy z obecnych słyszał..
— Bardzo dobrze — przerwał Razumow z odcieniem niecierpliwości, bo serce mu biło mocno. Poczem, opanowawszy głos, mówił dalej dobitnie, z lekką nawet ironją:
— W poczuciu sprawiedliwości względem tego skrzywdzonego chłopa Ziemianicza oświadczam teraz uroczyście, że wnioski tego listu spotwarzają człowieka z ludu — jasną duszę rosyjską. Ziemianicz nie miał nic wspólnego z aresztowaniem Wiktora Haldina.
Razumow wymówił to nazwisko zwolna i z naciskiem, i poczekał, aż szmer, który je powitał, umilkł.
— Wiktor Wiktorowicz Haldin — zaczął znowu — działając niewątpliwie szlachetnie lecz nierozważnie, schronił się do pewnego studenta, o którego przekonaniach wiedział tylko to, co złudzenia podszepnęły jego szlachetnemu sercu. Był to nader nieroztropny objaw zaufania. Ale nie jestem tu poto, by oceniać postępek Wiktora Haldina. Czy mam mówić o uczuciach tego studenta, wynalezionego w jego obcej światu samotności i zagrożonego nagle narzuconem mu wspólnictwem? Czy mam powiedzieć co uczynił? To dosyć skomplikowana historja. W rezultacie student ten poszedł do Generała T— i powiedział: „Zabójca pana de P— student tak samo jak ja, Wiktor Haldin, znajduje się w moim pokoju, zamknięty na klucz“.
W tłumie zakotłowało się; Razumow podniósł głos:
— Proszę zauważyć, że człowiek ten miał pewne uczciwe ideały na widoku. Ale nie przyszedłem tu, aby go tłumaczyć!
— Nie! Ale musisz wytłumaczyć, skąd to wiesz — ozwał się ktoś poważnie.
— Podły tchórz! — zakrzyczano z oburzeniem. — Nazwij go! — wołały inne głosy.
— I poco te wrzaski? — ozwał się Razumow pogardliwie, w głębokiem milczeniu, które zapadło, gdy podniósł rękę na znak, że chce mówić. — Czyż nie odgadliście wszyscy, że to ja nim jestem?
Laspara, który stał przy Razumowie, odstąpił szybko i wdrapał się na swój wysoki stołek. W pierwszej chwili tłum zakołysał w stronę Razumowa, jak gdyby chciał rozszarpać go na sztuki, lecz cofnięto się wnet, nie dotknąwszy go, tylko gwar powstał jeszcze większy. Było w tem coś oszałamiającego. Razumowowi głowa pękała z bólu. W gwarze tym rozróżnił powtórzone kilkakrotnie nazwisko Piotra Iwanowicza, wyraz „sąd“ i zdanie: „Ależ on się przyznaje dobrowolnie“. Po pewnej chwili jakiś młodzieniec, młodszy od niego, zbliżył się doń z pałającemi oczyma.
— Jestem zmuszony prosić pana — rzekł ze zjadliwą grzecznością, — byś raczył nie ruszać się z miejsca, dopóki ci nie powiedzą, co masz uczynić.
Razumow wzruszył ramionami.
— Przyszedłem tu dobrowolnie.
— Być może. Ale nie odejdziesz, dopóki ci nie pozwolą — odparł tamten.
Skinął ręką, wołając:
— Ludwiko! Ludwiko! pójdź tu, proszę — i na te słowa jedna z Lasparówien (obie wpatrywały się w Razumowa z poza samowara) zbliżyła się, wlokąc za sobą zmiętoszony tren brudnych falban i ciągnąc krzesło, którem zastawiła drzwi i, siadłszy na niem, założyła nogę na nogę. Młodzieniec podziękował jej z wylaniem i wmieszał się w gromadkę, rozprawiając pocichu z wielkiem ożywieniem. Razumow na chwilę utonął w myślach.
Skrzekliwy głos wrzasnął:
— Czyś się przyznał, czy nie przyznał, jesteś szpiegiem policyjnym.
Rewolucjonista Nikita przecisnął się przez tłum i stanął przed Razumowem ze swym opasłym brzuchem, szeroką, bladą twarzą, byczym karkiem i olbrzymiemi rękoma. Razumow popatrzył na słynnego mordercę żandarmów z milczącem obrzydzeniem.
— A ty, kim jesteś? — rzekł bardzo cicho, poczem zamknął oczy i oparł głowę o ścianę.
— Lepiej będzie dla ciebie, jeśli odejdziesz teraz — wyrzekł jakiś łagodny, smutny głos.
Razumow otworzył oczy. Mówiący tak łagodnie był mężczyzną w podeszłym wieku, o pięknych, bujnych włosach, tworzących srebrzystą aureolę dokoła jego bystrej, inteligentnej twarzy.
— Piotr Iwanowicz będzie powiadomiony o twojem wyznaniu i dadzą ci znać...
Poczem, zwracając się do stojącego w pobliżu Nikity, przezwanego Necatorem, dodał szeptem:
— Cóż innego nam pozostaje? Po takim dowodzie szczerości nie może już być niebezpiecznym.
Tamten mruknął:
— Lepiej upewnić się o tem, zanim go puścimy. Zostawcie to mnie. Umiem sobie radzić z takimi jegomościami.
Zamienił znaczące spojrzenia z paroma z obecnych, którzy kiwnęli głowami, i zwracając się do Razumowa, rzekł szorstko:
— Słyszałeś! Nie jesteś już potrzebny. Czemu nie idziesz?
Siedząca na straży Lasparówna wstała i obojętnie usunęła krzesło z drogi. Popatrzyła sennie na Razumowa, który drgnął, rozejrzał się dokoła pokoju i przeszedł koło niej zwolna, jak gdyby uderzony nagłą myślą.
— Proszę, abyście wzięli to pod uwagę — rzekł już w sieni, — że mogłem milczeć. Dziś właśnie stanąłem po raz pierwszy na zupełnie pewnym gruncie pośród was, dziś wyswobadzam się z kłamstwa, z wyrzutów sumienia i żadna ludzka istota nie ma nade mną władzy na tym świecie.
Odwrócił się plecami do pokoju i poszedł ku schodom, ale usłyszawszy za sobą gwałtowne trzaśnięcie drzwi, spojrzał przez ramię i zobaczył, że Nikita i trzech innych mężczyzn idą za nim.
— A jednak zabiją mnie — pomyślał.
Zanim zdążył odwrócić się i stanąć oko w oko z nimi, tamci rzucili się na niego i przyparli do ściany.
— Ciekawym jak — uzupełnił swą myśl.
— Uczynimy cię nieszkodliwym — wrzasnął mu w samą twarz Nikita, roześmiawszy się chrapliwie. — Poczekaj tylko.
Razumow nie stawiał oporu. Trzej mężczyźni trzymali go przypartego do ściany, podczas gdy Nikita, stanąwszy zboku, podniósł wgórę swą olbrzymią łapę, otwartą, nieuzbrojoną i wymierzył Razumowowi potężny cios w głowę tuż nad uchem. W tej samej chwili Razumow usłyszał głuchy odgłos, jak gdyby ktoś strzelił z pistoletu po drugiej stronie ściany. Wściekłość zawrzała w nim na tę zniewagę. Goście Laspary z zapartemi oddechami słuchali rozpaczliwego szamotania się czterech mężczyzn po sieni, obijań się o ściany, o drzwi, poczem upadku na ziemię z gwałtownością. Bez tchu, przygnieciony ciężarem napastników, zobaczył potwornego Nikitę, przykucniętego tuż nad jego głową, podczas gdy tamci trzymali go za gardło i za nogi, klęcząc mu na piersiach i leżąc na nogach.
— Obróćcie go twarzą nabok — rozkazał brzuchaty terrorysta skrzekliwym, radośnie podnieconym głosem.
Razumow nie mógł już walczyć! Wyczerpany, musiał patrzeć biernie, jak ciężka, otwarta dłoń niegodziwca spadła mu znów poniżającym ciosem na drugie ucho. Doznał takiego uczucia, jak gdyby głowa rozpadała mu się na dwoje i nagle trzymający go mężczyźni zamilkli, jak bezszelestne cienie. W milczeniu dźwignęli go brutalnie na nogi, zbiegli z nim pocichu ze schodów i, otwarłszy drzwi frontowe, wyrzucili go na ulicę.
Razumow padł twarzą na bruk i staczał się po stromej spadzistości wraz z płynącą wartko wodą deszczową. Zatrzymał się wreszcie na samym dole ulicy, leżąc nawznak, aż olbrzymia błyskawica padła mu na twarz, jaskrawa, milcząca błyskawica, która oślepiła go zupełnie. Dźwignął się i zasłonił ręką oczy, by odzyskać wzrok. Znikąd nie dochodził go najlżejszy szmer i zaczął iść zwolna, zataczając się, długą, pustą ulicą. Błyskawice rozdzierały dokoła niego powietrze, jak milczące płomienie, deszcz lał strumieniami i pędził po bruku bezszelestnie, jak mgła. W tej niepojętej ciszy kroki jego padały w milczeniu na kamienie, podczas gdy głuchy wiatr popychał go tu i tam, jak śmiertelnika zabłąkanego w jakimś widmowym świecie, którym wstrząsała bezdźwięczna burza. Bogu tylko wiadomo, gdzie jego milczące stopy nosiły go owej nocy, snującego się bez chwili spoczynku i wytchnienia. O jednem miejscu przynajmniej, gdzie go zaprowadziły, dowiedzieliśmy się potem, gdy rano, konduktor pierwszego tramwaju wybrzeża południowego, dzwoniąc rozpaczliwie, zobaczył zaszarganego, ociekającego wodą mężczyznę, który szedł niepewnym krokiem ze zwieszoną głową i, przystanąwszy raptem, wpadł pod tramwaj.
Gdy go podnieśli ze złamaną ręką i nogą, i zmiażdżonym bokiem, Razumow nie stracił przytomności! Było to tak, jak gdyby przewrócił się i pogruchotał sobie kości w świecie ogólnej niemoty. Milczący ludzie, poruszający się bez najlżejszego szmeru, podnieśli go i położyli na chodniku, wymachując rękoma i wykrzywiając się dokoła niego z widocznem przerażeniem i współczuciem. Jakaś czerwona, wąsata twarz pochyliła się nad nim nisko, poruszając wargami i przewracając oczy. Razumow głowił się usilnie, aby zrozumieć przyczynę tego milczącego widowiska. Tym, którzy stali dokoła niego, twarz tego nieznajomego człowieka, tak straszliwie pokaleczonego, wydawała się jakby pogrążona w zadumie. Potem oczy jego spojrzały na nich z ogromną trwogą i zamknęły się zwolna.
Otaczający wpatrywali się w niego.
Razumow uczynił wysiłek, aby przypomnieć sobie parę słów francuskich.
Je suis sourd — zdążył wymówić słabo, zanim zemdlał.
— Głuchy jest — zawołali jedni do drugich. — To dlatego nie słyszał dzwonka.
Zabrali go tym samym tramwajem. Ale nim ruszyli z miejsca, jakaś kobieta w zniszczonej czarnej sukni, wybiegłszy z bramy prywatnej posiadłości tuż przy drodze, wdrapała się na tylną platformę i nie chciała zejść.
— Jestem jego krewną — tłumaczyła złą francuszczyzną. — Ten młody człowiek jest Rosjaninem, a ja jestem jego krewną.
Na tej zasadzie nie opierano się jej dłużej. Usiadła spokojnie i położyła sobie jego głowę na kolanach. Na rogu ulicy, po drugiej stronie miasta, lektyka spotkała się z tramwajem. Kobieta poszła za nią aż do drzwi szpitala, gdzie jej pozwolono wejść i zobaczyć, jak go złożono na łóżku. Nie uroniła ani jednej łzy, ale urzędnicy szpitalni mieli wiele kłopotu, żeby ją skłonić do odejścia. Portjer zauważył, że długi czas stała na przeciwległym chodniku. Potem, nagle, jak gdyby coś sobie przypomniawszy, odbiegła.
Namiętna przeciwniczka ministrów Finansów, niewolnica pani de S— postanowiła porzucić miejsce damy do towarzystwa u Egerji Piotra Iwanowicza. Znalazła sobie inne, bardziej jej do serca przypadające zajęcie.
Ale tej samej nocy, gdy burza szalała jeszcze w najlepsze, goście Juljusza Laspary doznali wstrząsającego wrażenia. Straszliwy Nikita, wróciwszy z sieni, wykrzyknął wobec wszystkich z potwornem uradowaniem swym skrzekliwym głosem:
— Razumow! Razumow! Nadzwyczajny Razumow! Nikt go już za szpiega nie użyje. Nic nie powie, bo już nic w życiu nie usłyszy. Nic zgoła. Zgniotłem mu bębenki w uszach. O! możecie mi zaufać! Wiem, jak się to robi! Ha! Ha! Ha! Wiem, jak się to robi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.