Przejdź do zawartości

W oczach Zachodu/Część czwarta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III

— Wstąpi pan na chwilę? — rzekła Natalja Haldin. Wymawiałem się spóźnioną porą. Ale ona nalegała:
— Mama pana tak lubi.
— Więc wejdę na chwilę dowiedzieć się, jak się mama pani miewa.
— Nie wiem nawet, czy uwierzy, że nie mogłam znaleźć pana Razumowa — rzekła panna Haldin, jakby do siebie — skoro ułożyła sobie, że coś przed nią kryję. Pan jej to może potrafi wytłumaczyć.
— Mama pani może i mnie nie uwierzy — zauważyłem.
— Panu? Dlaczego? Cóż mógłby pan ukrywać przed nią? Nie jest pan ani Rosjaninem, ani spiskowcem.
Odczułem głęboko moją odrębność europejską i nic nie rzekłem, postanowiwszy jedynie wytrwać do końca w roli bezradnego widza. Odgłos grzmotu w dolinie Rodanu podchodził coraz bliżej pod uśpione miasto cnót prozaicznych i powszechnej gościnności. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, nawprost wielkiej ciemnej bramy i panna Haldin zadzwoniła do drzwi swego mieszkania. Otwarły się natychmiast, jak gdyby poczciwa Anna czekała w przedpokoju na nasz powrót. Płaska jej twarz wyrażała zadowolenie.
— Ten pan przyszedł — oświadczyła, zamykając drzwi.
Żadne z nas nie zrozumiało. Panna Haldin zwróciła się do niej żywo:
— Kto?
— Pan Razumow — objaśniła Anna.
Z rozmowy, którą prowadziliśmy przed wyjściem, domyśliła się, dokąd poszła jej młoda pani, więc gdy gość wymienił swoje nazwisko, wpuściła go natychmiast.
— Ktoby to był przewidział! — szepnęła panna Haldin, patrząc na mnie swemi szaremi, poważnemi oczyma, a ja, przypomniawszy sobie wyraz twarzy Razumowa, gdym go spotkał przed jakiemiś czterema godzinami, wyraz ściganego lunatyka, odczułem coś w rodzaju grozy.
— Powiedziałaś przedtem mojej matce? — zapytała panna Haldin.
— Nie. Zaanonsowałam tylko tego pana — odpowiedziała Anna, zdziwiona naszem pomieszaniem.
— Matka pani przecież była do pewnego stopnia przygotowaną — rzekłem półgłosem.
— Tak. Ale on nie miał pojęcia...
Wydało mi się, że miała pewne wątpliwości co do jego taktu. W odpowiedzi na jej dalsze pytania Anna powiedziała nam, że „der Herr“ przyszedł przed kwadransem, poczem oddaliła się z miną trochę wystraszoną. Panna Haldin patrzyła na mnie w milczeniu.
— Skoro tak się stało — rzekłem, — pani wie przecież dokładnie, co przyjaciel brata może mieć do powiedzenia mamie. I zapewne potem...
— Tak — rzekła Natalja Haldin zwolna. — Myślę tylko, że skoro przyszedł podczas mojej nieobecności, to może lepiej będzie nie przeszkadzać im.
Zamilkliśmy oboje i sądzę, że natężyliśmy słuch, ale żaden dźwięk nie doszedł nas z poza drzwi zamkniętych. Twarz panny Haldin wyrażała bolesne niezdecydowanie, w pewnej chwili uczyniła taki ruch, jak gdyby chciała wejść, powstrzymała się jednak. Usłyszała kroki za drzwiami, które otwarły się, i Razumow, nie zatrzymując się, wszedł do przedpokoju. Całodzienne zmęczenie i walka z sobą samym tak go zmieniły, że byłbym zawahał się w poznaniu tej twarzy, która przed kilku godzinami, gdy otarł się o mnie przed pocztą, była dostatecznie zmieniona lecz zupełne inna. Nie wydawała się wtedy tak bladą i oczy nie były tak ponure. Patrzyły niewątpliwie przytomniej ale leżał na nich cień czegoś świadomie złego.
Wspominam o tem dlatego, że w pierwszej chwili spojrzenie Razumowa padło na mnie, chociaż nie widać było, żeby mnie poznał, lub bodaj zauważył. Znalazłem się poprostu na linji jego wzroku. Nie wiem, czy usłyszał dzwonek, czy spodziewał się zobaczyć kogoś. Zamierzał ku drzwiom i mniemam, że nie widział panny Haldin, aż postąpiła ku niemu parę kroków. Nie zauważył też ręki, którą do niego wyciągnęła.
— To pani. Nataljo Wiktorówno... Może się pani dziwi... że o tak spóźnionej porze... Ale, widzi pani, pamiętałem nasze rozmowy w ogrodzie. Pomyślałem, że pani istotnie życzyła sobie, bym bez straty czasu... więc przyszedłem. Nie dla żadnej innej przyczyny. Poprostu, by powiedzieć...
Mówił z trudnością. Zauważyłem to i przypomniałem sobie, co powiedział sklepikarzowi, że wychodzi, bo „potrzebuje powietrza“. Jeżeli taki był jego cel, to widocznie mu się nie powiodło. Ze spuszczonemi oczyma i zwieszoną głową usiłował wydobywać z gardła dławiące go słowa.
— Powiedzieć, o czem sam dowiedziałem się dopiero dzisiaj... dopiero dzisiaj...
Przez drzwi, których nie zamknął, zobaczyłem salonik. Oświecała go jedna tylko zasłonięta ciemnikiem lampa — oczy pani Haldin nie znosiły ani gazu ani elektryczności. Był to względnie duży pokój, i w przeciwieństwie do jasno oświetlonego przedpokoju długość jego tonęła w przejrzystej pomroce, za którą kładły się głębokie cienie, i na tem tle zobaczyłem nieruchomą, lekko ku przodowi podaną postać Pani Haldin z ręką bladą i chudą, spoczywającą na poręczy fotela.
Nie poruszała się. Siedząc przed oknem, nie miała już w postawie wyrazu oczekiwania. Roleta była spuszczona, a poza nią było tylko niebo nocy, zwiastujące burzę, i miasto obojętne i gościnne w swej chłodnej, pogardliwej niemal tolerancji, szanowne miasto zbiegów, dla którego wszystkie ich bóle i nadzieje były niczem. Biała głowa pani Haldin zwieszała się na piersi.
Przyszła mi myśl, że prawdziwy dramat autokracji rozgrywa się nie na wielkiej scenie polityki; los obdarzył mię rolą widza i znów miałem sposobność rzucić okiem poza kulisy i objąć coś o wiele głębszego niż słowa i gesty widowiska publicznego.
Miałem pewność, że ta matka nie chciała w głębi serca wyrzec się swego syna. Było w tej rozpaczy coś więcej, niż niepocieszona żałoba Racheli, coś głębszego i niedostępniejszego w swym przerażającym spokoju. Rozpływający się na niewyraźnem tle fotelu o wysokich poręczach jej biały, pochylony profil sprawiał wrażenie, jak gdyby przyglądała się jakiejś ukochanej głowie, spoczywającej na jej łonie.
Takim był ten rzut oka za kulisy, poczem panna Haldin, przeszedłszy koło Razumowa, zamknęła drzwi. Wydało mi się przez chwilę, że pójdzie do matki, lecz ona posłała tam tylko zaniepokojone spojrzenie. Może gdyby pani Haldin poruszyła się... ale nie. W nieruchomości tej bezkrwistej twarzy była straszliwa obcość cierpienia, na które niema lekarstwa.
Przez ten czas młodzieniec stał z oczyma utkwionemi w ziemię. Myśl, że będzie musiał powtarzać to, co już powiedział, była mu czemś nie do zniesienia. Spodziewał się zastać obie kobiety razem. A potem, powiedział sobie, że skończy z niemi raz na zawsze — raz na zawsze.
„Całe szczęście, że nie wierzę w świat pozagrobowy“, pomyślał cynicznie.
Znalazłszy się sam w swoim pokoju, po wrzuceniu do skrzynki pocztowej owego tajnego listu, osiągnął pewne uspokojenie w pisaniu swego równie tajnego dziennika. Wiedział doskonale o niebezpieczeństwie takiego folgowania sobie. Wspomina o tem sam, ale nie mógł się powstrzymać. To mu sprawiało ulgę; godziło go z losem. Siadł więc i pisał przy świetle jednej świecy, aż przyszło mu na myśl, że usłyszawszy ową wersję o aresztowaniu Haldina, tak jak ją Zofja Antonowna podała, powinien powtórzyć ją sam tym paniom. Z pewnością dowiedzą się o tem z jakiego innego źródła, a wtedy jego milczenie może się wydać dziwnem nietylko matce i siostrze Haldina, ale i innym także. Doszedłszy do takiego wniosku, nie odkrył w sobie żadnego wyraźnego wstrętu do poddania się tej konieczności i wnet zaczęła go dręczyć chęć skończenia z tem jak najprędzej. Spojrzał na zegarek. Nie; nie było jeszcze za późno.
Te piętnaście minut, jakie spędził z panią Haldin, były dlań jakby zemstą Niewiadomego: ta biała twarz, ten słaby, wyraźny głos, ta głowa zrazu żywo ku niemu zwrócona, a po chwili znów opadająca na piersi i nieruchoma — w przyćmionem świetle tego pokoju, w którym słowa jego, pomimo że starał się mówić głosem stłumionym, dźwięczały tak donośnie — wszystko to wstrząsnęło nim jak gdyby jakieś dziwne odkrycie. Było coś tajemniczo upartego w tym bólu, coś czego nie mógł zrozumieć, a w każdym razie coś, czego się nie spodziewał. Czy było to mu wrogie? Nie dbał o to. Nic mu już teraz zaszkodzić nie mogło; w oczach rewolucjonistów nie było teraz żadnego cienia na jego przeszłości. Widmo Haldina pozostało za nim bezsilne i bierne na zaśnieżonym bruku. A to była matka tego widma, strawiona bólem i biała jak upiór. Ogarnęło go jakieś litosne zdziwienie. Ale to oczywiście było bez znaczenia. Mniejsza o matkę. Nie mógł się jednak otrząsnąć z przejmującego wrażenia, jakie na nim sprawiał widok tej milczącej, spokojnej, białowłosej kobiety, ale wnet jakaś surowa bezwzględność zapanowała w jego myślach. To były skutki. I coż stąd?
— A ja, alboż na różach spoczywam? — wykrzyknął w duchu, siedząc w pewnem oddaleniu od tego posągu boleści. Powiedział wszystko co miał jej do powiedzenia, a gdy skończył, ona nie wyrzekła ani słowa. Odwróciła głowę podczas gdy mówił. Milczenie, jakie zapadło po jego ostatnich słowach, trwało jakieś pięć minut lub więcej. Cóż to mogło znaczyć? Wobec tego niepojętego objawu zaczął go zdejmować dawny gniew na Haldina, rozbudzony widokiem jego matki. Tylko teraz dołączyło się do tego coś w rodzaju zazdrości, jakby o przywilej, którego on tylko jeden ze wszystkich ludzi na tym świecie był pozbawiony. Oto tamten spoczął już w grobie, a przecież żył w przywiązaniu tej bolejącej kobiety; w pamięci tych wszystkich rzekomych miłośników ludzkości. Niepodobieństwem było pozbyć się go.
— Nie jego lecz siebie wydałem na zgubę — pomyślał Razumow. — Zmusił mnie do tego. Nie mogę się od niego uwolnić.
Przestraszony tem odkryciem, wstał i wyszedł z milczącego, mrocznego pokoju, z tą milczącą staruszką w fotelu, z tą matką! Nie obejrzał się poza siebie. Poprostu uciekł. Ale otworzywszy drzwi, przekonał się, że odwrót jest odcięty. Zastąpiła mu drogę siostra. Nie zapomniał o siostrze, tylko nie spodziewał się zobaczyć jej teraz — może już nawet nigdy więcej. Jej obecność w przedpokoju była czemś tak nieprzewidzianem, jak swojego czasu zjawienie się brata. Razumow wzdrygnął się, jak gdyby spostrzegł, że wpadł w dowcipnie obmyśloną zasadzkę. Próbował się uśmiechnąć, ale nie mógł i spuścił oczy.
„Czy mam znowu powtarzać tę głupią historję?“ pomyślał i uczuł, że mu się robi słabo. Od poprzedniego dnia nie miał w ustach nic pożywnego, ale nie był w stanie zastanawiać się nad przyczynami swego osłabienia. Chciał wziąć kapelusz i odejść, powiedziawszy tylko parę słów koniecznych, ale panna Haldin uprzedziła go, zamykając szybko drzwi. Zwrócił się ku niej, nie podnosząc oczu, biernie, jakby się poruszyło piórko w rozchybotanem powietrzu. W chwilę potem ona wróciła na dawne miejsce, a on znów obrócił się za nią, tak że znaleźli się znów na poprzednich odnośnie do siebie pozycjach.
— Tak, tak — rzekła pospiesznie pana Haldin. — Jestem panu bardzo wdzięczna, Cyrylu Sidorowiczu, że pan przyszedł zaraz... Tylko byłabym wolała... Czy mama powiedziała panu?
— Ciekawym co mogłaby mi powiedzieć, czegobym już przedtem nie wiedział? — rzekł, widocznie sam do siebie, ale całkiem wyraźnie. — Bo ja to zawsze wiedziałem — dodał głośniej, jakby z rozpaczą.
Zwiesił głowę. Miał tak silne poczucie obecności Natalji Haldin, że sam widok jej sprawiał mu ulgę. To ona prześladowała go teraz. Cierpiał to prześladowanie od chwili, gdy ukazała mu się nagle w ogrodzie willi Borel, z wyciągniętą ręką i imieniem swego brata na ustach... W przedpokoju, na ścianie przy drzwiach, znajdował się szereg wieszaków, a przy ścianie przeciwległej stał mały, ciemny stoliczek i krzesło. Obicie było całkiem białe w jakiś nikły deseń! Światło lampy elektrycznej, wysoko pod sufitem umieszczonej, oświetlało jaskrawo ten czworobok bez cieni o nagich kątach; była to zaiste dziwna widownia tego ponurego dramatu.
— Co pan przez to rozumie? — zapytała panna Haldin. — Co wiedział pan zawsze?
Podniósł twarz bladą, napiętnowaną niewysłowionem cierpieniem. Dziwny wyraz jego oczu, pełnych jakby tępego uporu, który musiał uderzać i dziwić każdego, kto z nim rozmawiał, zaczął ustępować. Było to tak, jak gdyby odzyskiwał przytomność w zbudzonem poczuciu tej cudownej harmonji rysów, kształtów, spojrzeń i głosu, co czyniło ze stojącej przed nim dziewczyny istotę tak rzadką, tak odrębną, tak przerastającą, że tak powiem, zwykle pojęcie piękności. Patrzył na nią tak długo, aż się zaczerwieniła lekko.
— Co pan takiego wiedział? — powtórzyła machinalnie.
Tym razem zdobył się na uśmiech.
— Doprawdy, gdyby nie parę słów powitania, mógłbym wątpić, czy matka pani zauważyła wogóle moją obecność. Rozumie pani?
Natalja Haldin skinęła głową; ręce jej, zwieszone wzdłuż ciała, poruszyły się zlekka.
— Tak. To przecież serce się rozdziera. Nie uroniła dotąd ani jednej łzy. Ani jednej.
— Ani jednej łzy! A pani, Nataljo Wiktorowno? Czy pani mogła płakać?
— Tak. Mogłam. A przytem, jestem jeszcze dość młodą, Cyrylu Sidorowiczu, żeby wierzyć w przyszłość. Ale gdy widzę mamę tak straszliwie zrozpaczoną, zapominam prawie o wszystkiem. I zapytuję samą siebie, czy mam być z tego dumną, czy tylko zrezygnowaną. Tyle osób nas odwiedza. Zupełnie obcy ludzie pisali do nas z zapytaniem, czy mogą przyjść złożyć swoje uszanowanie. Niepodobieństwem było zamykać drzwi przed nimi na zawsze... Pan wie, że sam Piotr Iwanowicz... O! tak; okazano nam dużo współczucia... ale byli tacy, którzy otwarcie radowali się z jego śmierci. A potem, gdy zostawałam sama z moją biedną matką, wszystko to wydawało mi się takiem marnem, tak nie wartem ceny, jaką ona za to płaciła. Ale skoro tylko dowiedziałam się, że pan przyjechał do Genewy, Cyrylu Sidorowiczu, uczułam, że jest pan jedyną istotą, która mi może dopomóc — —
— W pocieszaniu zbolałej matki? — Tak! — przerwał w taki sposób, że otworzyła szeroko swe jasne, ufne oczy. — Tylko tu zachodzi kwestja odpowiedniości. Czy pani pomyślała o tem?
Mówił głosem zdyszanym, stanowiącym sprzeczność z potwornem szyderstwem w jego intencji.
— Dlaczego? — szepnęła Natalja Haldin z uczuciem. — Któż mógłby być odpowiedniejszym niż pan?
Uczynił konwulsyjny ruch rozdrażnienia, ale pohamował się.
— Czyżby? I to z chwilą gdy usłyszała pani, że jestem w Genewie, i nawet nie widząc mnie? Jest to ponownym dowodem tego zaufania, któremu...
I nagle głos jego się zmienił, stał się bardziej przenikliwym, oderwanym.
— Ludzie są istotami upośledzonemi, Nataljo Wiktorowno. Nie mają ani intuicji, ani odczucia. Aby móc mówić tak, jak potrzeba, zrozpaczonej matce o jej utraconym synu, trzeba mieć jakieś doświadczenie w tym względzie; jakieś pojęcie o uczuciach synowskich. A ja go nie mam, jeżeli pani chce wiedzieć całą prawdę. Nadzieje pani mają do czynienia z „piersią nie ogrzaną żadnem przywiązaniem“, jak powiada poeta... To nie znaczy, że ta pierś jest nieczuła — dodał ciszej.
— Jestem pewna, że pan ma tkliwe serce — rzekła panna Haldin miękko.
— Nie. Nie jest tak twarde, jak kamień — ciągnął dalej, z takim wyrazem twarzy, jak gdyby patrzył na swoje serce, leżące ciężko jak kamień w tej nieogrzanej piersi, o której mówił. — Nie. Nie jest twarde. Ale jak dowieść tego, co mi pani przypisuje? — A! to inna rzecz. Nikt nigdy czegoś podobnego ode mnie nie żądał. Nikt, komu moja tkliwość byłaby się na coś przydała. A teraz pani przychodzi. Pani! Teraz! Nie, Nataljo Wiktorówno! Już za późno. Przychodzi pani za późno. Nie spodziewaj się niczego ode mnie.
Panna Haldin cofnęła się trochę, chociaż on się nie poruszył, jak gdyby dostrzegła w jego twarzy zmianę, nadającą jego słowom znaczenie ukrytego uczucia, które oboje dzielili. Dla mnie, milczącego widza, wyglądali jak ludzie, którzy nagle uświadamiają sobie czar, jaki owładnął nimi od chwili, gdy się ujrzeli po raz pierwszy. Gdyby jedno z nich spojrzało było w moją stronę, byłbym spokojnie otworzył drzwi i wyszedł. Ale nie uczynili tego, więc zostałem, czując się zupełnie zwolniony z zarzutu niedyskrecji w mojej bezgranicznej obcości i oddaleniu od obejmujących ich ciemnych horyzontów rosyjskich zagadnień, jakby będących więzieniem ich spojrzeń, ich uczuć, ich dusz.
Szczera, odważna panna Haldin opanowała swój głos wśród tego pomieszania.
— Co to może znaczyć? — spytała, jak gdyby mówiąc do siebie.
— To może znaczyć, że pani oddaje się mrzonkom, podczas gdy ja zdołałem pozostać w rzeczywistości życia — naszego rosyjskiego życia.
— Ta rzeczywistość jest okrutna — szepnęła.
— I brzydka. Niech pani nie zapomina o tem — i brzydka. Niech pani spojrzy, gdzie zechce. Dokoła siebie, blisko, tu zagranicą, gdzie pani jest, a potem niech pani spojrzy tam, do kraju, skąd pani przybyła.
— Trzeba patrzeć poza teraźniejszość — szepnęła.
— Ślepy to najlepiej potrafi. Ale ja, na nieszczęście, urodziłem się widzącym. I gdyby pani mogła wiedzieć, na jakie dziwne rzeczy patrzyłem! Na jakie zdumiewające i niespodziewane zjawy!... Ale poco mówić o tem wszystkiem?
— Przeciwnie; ja chcę mówić o tem wszystkiem z panem — zaprzeczyła z pogodną powagą. Nie zrażało jej ponure usposobienie przyjaciela brata; jak gdyby ta jego gorycz, ten gniew hamowany były oznakami prawości. Widziała, że nie był jednostką przeciętną i może nie chciała aby był innym, niż takim właśnie, jakim ukazywał się jej ufnym oczom.
— Tak, z panem — powtórzyła nalegająco. — Z panem bardziej niż z jakimkolwiek Rosjaninem na całym świecie.
Lekki uśmiech zaigrał przelotnie na jej ustach.
— Pod pewnym względem jestem jak moja biedna matka. Ja również nie mogę wyrzec się naszego ukochanego zmarłego, który — nie zapominaj pan — był dla nas wszystkiem. Nie chcę nadużywać pańskiego współczucia, ale musi pan zrozumieć, że w panu jedynie możemy znaleźć to, co pozostało z jego szlachetnej duszy.
Patrzyłem na niego. Ani jeden muskuł nie drgnął mu w twarzy. A jednak nawet i wtedy nie posądziłem go o nieczułość. Był to raczej rodzaj zadumy ekstatycznej. Poczem poruszył się zlekka.
— Odchodzi pan, Cyrylu Sidorowiczu? — zapytała.
— Ja? Czy odchodzę? Gdzie? Ach! tak; ale muszę wprzód opowiedzieć pani.
Głos jego był stłumiony i widocznem było, że zmusza się do mówienia prawie ze wstrętem.
— Muszę pani opowiedzieć tę historję, wie pani — tę historję, którą usłyszałem dzisiaj popołudniu...
— Znam ją już — rzekła smutnie.
— Zna ją pani! Czy pani także ma korespondentów w Petersburgu?
— Nie. To Zofja Antonowna. Widziałam ją właśnie przed chwilą. Przesyła panu pozdrowienia. Odjeżdża jutro.
Spuścił nareszcie oczy, któremi wpatrywał się w nią, jak urzeczony. Ona również patrzyła w ziemię i gdy tak stali oboje w ostrem świetle, na tle nagich ścian przedpokoju, wyglądali jak gdyby wyprowadzeni umyślnie ze Wschodnich bezkresów pod obserwację moich oczu, oczu człowieka Zachodu. Więc obserwowałem ich. Nie było nic innego do zrobienia. Zdawało się, że zapomnieli tak całkowicie o mojem istnieniu, iż nie śmiałem się teraz poruszyć! I mówiłem sobie, że oczywiście musieli się zejść, siostra i przyjaciel tego nieboszczyka. Pojęcia, nadzieje, pożądania, sprawa Wolności — wyrażone w ich wspólnem przywiązaniu do Wiktora Haldina, moralnej ofiary autokracji — wszystko to musiało fatalnie pociągać ich ku sobie. Jej nieświadomość i jego osamotnienie, o którem tak dziwnie napomknął, musiały doprowadzić do takiego końca. I, w istocie, widziałem, że już doprowadziły. Oczywiście. Jasnem było, że musieli myśleć o sobie na długo przedtem, nim się spotkali. Ona miała list ukochanego brata, list, który rozpalił jej wyobraźnię ową surową pochwałą, przywiązaną do jego nazwiska; a co się tyczy jego, wystarczyło, żeby zobaczyć tę wyjątkową istotę. Jedno tylko mogło dziwić, to jego posępne trzymanie się zdaleka wobec jej tak wyraźnie objawiającej się życzliwości. Był jednak młodym i, pomimo całego zaprzepaszczenia się w sprawach rewolucyjnych, nie był ślepym. I oto przejrzał nakoniec; epoka wstrzemięźliwości skończyła się. Nie mogłem tłumaczyć sobie inaczej znaczenia tych jego odwiedzin o tak późnej porze, boć przecie nie było nic pilnego w tem co miał powiedzieć. Prawdziwa przyczyna stała mi się jasną: poznał, że potrzebuje jej, a ona doświadczała tego samego uczucia. Po raz drugi widziałem ich razem i czułem, że gdy się znowu spotkają, już mnie pomiędzy nimi nie będzie. Zapomniany czy nie, przestanę istnieć dla tych dwojga młodych.
Uczyniłem to odkrycie w ciągu paru minut. A przez ten czas Natalja opowiadała Razumowowi zwięźle o naszych wędrówkach z jednego końca Genewy na drugi. Mówiąc, podniosła ręce nad głowę, by odwiązać welon, i ruch ten odsłonił na chwilę czarujący wdzięk jej młodzieńczej postaci, przybranej w najskromniejszą żałobę. W przezroczystym cieniu, jaki rondo kapelusza rzucało na jej twarzyczkę, szare oczy błyszczały nęcąco. Głos o niekobiecem a jednak prześlicznem brzmieniu był spokojny; mówiła szybko, szczerze, bez najlżejszego zakłopotania. Gdy usprawiedliwiała swój postępek umysłowym stanem matki, kurcz bólu zmącił szlachetnie ufną harmonję jej rysów. On zaś, stojąc ze spuszczonemi oczyma, wyglądał, jak ktoś, kto słucha raczej muzyki niż mowy. A gdy skończyła, zdawał się słuchać jeszcze nieruchomo, jak pod urokiem cudnej jakiejś melodji. Ocknął się jednak, mrucząc:
— Tak, tak. Nie uroniła ani jednej łzy. Zdawała się nie słyszeć tego, co mówiłem. Mogłem mówić, cobym tylko chciał. Wyglądała, jakby już nie należała do tego świata.
Panna Haldin westchnęła głęboko. Głos jej załamał się.
— Ach! pan nawet nie wie, jak z nią już źle! Ona teraz spodziewa się, że go zobaczy!
Welon wysunął się jej z rąk; załamała dłonie rozpaczliwie.
— I skończy się na tem, że go zobaczy! — wykrzyknęła.
Razumow poniósł szybko głowę i objął ją przeciągłem, zamyślonem spojrzeniem.
— Hm! To jest bardzo możliwe! — mruknął jakimś szczególnym tonem, jak gdyby wyrażając swój pogląd na coś dowiedzionego. — Ciekawy jestem, co...
Urwał nagle.
— A wtedy będzie po wszystkiem. Umysł jej obłąka się zupełnie, a za nim pójdzie dusza.
Panna Haldin rozplotła ręce i opuściła je wzdłuż ciała.
— Tak pani sądzi? — zapytał z przejęciem.
Usta panny Haldin rozchyliły się zlekka. Coś niepojętego i nieoczekiwanego w charakterze tego młodzieńca oczarowało ją od początku.
— Nie! Widma zmarłych nie przynoszą ani prawdy, ani pociechy — dodał po ważkiej przerwie. — To ja mogłem jej powiedzieć coś prawdziwego; naprzykład, że brat pani chciał się ratować ucieczką. Co do tego nie może być żadnej wątpliwości. Ale nie uczyniłem tego.
— Nie uczynił pan tego. Czemu?
— Nie wiem. Inne myśli przyszły mi do głowy — odpowiedział. Wyglądał tak, jak gdyby śledził siebie wewnętrznie, jak gdyby starał się liczyć uderzenia własnego serca, podczas gdy oczy jego nie schodziły z twarzy panny Haldin. — Pani nie było — ciągnął dalej. — Postanowiłem nigdy już więcej nie widzieć pani.
Te słowa zatamowały jej na chwilę oddech w piersiach.
— Pan!.. Jakże to jest możliwem?
— Łatwo pani pytać! Jednak zdaje mi się, że nie powiedziałem tego matce pani przez ostrożność. Mogłem też zapewnić ją, że w ostatniej rozmowie, jaką prowadził jako człowiek wolny, wspominał was obie!...
— Tę ostatnią rozmowę prowadził z panem — przerwała mu głębokim, wzruszającym głosem. — Kiedyś, musi pan...
— Tak, ze mną. O pani powiedział, że ma pani ufne oczy. I nie wiem dlaczego, nie mogłem zapomnieć tych słów. One znaczyły, że niema w pani ani fałszu, ani obłudy, ani podejrzliwości, niczego, co mogłoby dać pani pojęcie o żyjącem, działającem, mówiącem kłamstwie, gdyby ono kiedykolwiek zaszło pani drogę. Że wskutek tego jest pani przeznaczoną na ofiarę... Ha! co za szatański podszept!
Konwulsyjne, niepohamowane brzmienie tych słów ostatnich dowodziło, jak kruche było jego panowanie nad sobą. Był jak człowiek, który drwi sobie z własnego odurzenia w miejscach niebezpiecznych i nagle chwieje się nad samą krawędzią przepaści. Panna Haldin przycisnęła rękę do piersi. Upuszczony czarny welon leżał pomiędzy nimi na podłodze. Jej ruch oprzytomnił go. Patrzył z natężeniem na jej rękę aż opadła zwolna, poczem podniósł oczy na jej twarz. Ale nie dał jej przyjść do słowa.
— Nie? Nie rozumie pani? To bardzo dobrze. — Cudem woli odzyskał spokój. — Więc rozmawiała pani z Zofją Antonowną?
— Tak. Zofja Antonowną powiedziała mi... — Panna Haldin urwała, a coraz większe zdumienie malowało się w jej szeroko otwartych oczach.
— Hm! To jest szanowny wróg — mruknął, jak gdyby był sam.
— Sposób, w jaki wyrażała się o panu, był nadzwyczaj życzliwy — zauważyła panna Haldin, przeczekawszy chwilę.
— Takie pani odniosła wrażenie? A to jest przecież najinteligentniejszy umysł z całej bandy... Rzeczy tedy idą jak najlepiej. Wszystko sprzysięga się, żeby... Ach! ci spiskowcy! — mówił zwolna, pogardliwym tonem — owładną oni panią, ani się pani spostrzeże. Wie pani, Nataljo Wiktorowno, że ja sam z największym trudem uchroniłem się od przesądnej wiary w działającą Opatrzność. Jest w tem coś nieprzepartego. Albo, zostaje druga ostateczność: djabeł we własnej osobie, djabeł naszych prostodusznych przodków. Ale on się już przeżył, stary Ojciec Kłamstwa — nasz patron narodowy, nasz bóg domowy, którego zabieramy z sobą, gdy jedziemy zagranicę. Przeżył się... Albo ja nie jestem dość prostoduszny... W tem rzecz cała. Powinienem był wiedzieć... I wiedziałem! — dodał z wyrazem rozdzierającego bólu, który przewyższył moje zdumienie.
„Ten człowiek zwarjował!“ pomyślałem z przestrachem.
W chwilę potem wywarł na mnie szczególniejsze wrażenie, którego niepodobna podciągnąć pod normę przeciętnych określeń. Było to tak, jak gdyby pchnął się sztyletem gdzieś na ulicy i przyszedł nam to pokazać; niedość na tem: jak gdyby obracał nóż w ranie i patrzył, jak to wygląda. Takie było to wrażenie, uzmysłowione w słowach. I nie można się było oprzeć pewnemu porywowi litości. Co do mnie jednak to przedewszystkiem współczułem pannie Haldin już i tak głęboko dotkniętej w jej najdroższych uczuciach. Jej postawa, jej twarz wyrażały współczucie, walczące z powątpiewaniem i trwogą.
— Co panu jest, Cyrylu Sidorowiczu! — wykrzyknęła z odcieniem tkliwości w głosie.
Nie odpowiedział; wpatrywał się tylko w nią, jakby z całkowitem skupieniem wszystkich władz w czemś, co u szczęśliwego kochanka mogło nosić nazwę ekstazy.
— Dlaczego patrzy pan na mnie w ten sposób, Cyrylu Sidorowiczu? Ja zbliżyłam się do pana z całą otwartością... A teraz muszę jasno zdać sobie sprawę...
Umilkła, jak gdyby chcąc mu dać czas do powiedzenia wreszcie czegoś, co byłoby godne tej wiary egzaltowanej, jaką pokładała w przyjacielu brata. Milczenie jego stało się znaczącem, jakby zapowiedź doniosłego postanowienia.
Wkońcu panna Haldin podjęła niemal prosząco:
— Wyczekiwałam pana z takiem upragnieniem. Ale teraz, kiedy powodowany dobrocią, przyszedł pan do nas, przeraża mnie pan. Mówi pan tak zagadkowo. Wydaje mi się, jak gdyby pan coś krył przede mną.
— Niech mi pani powie, Nataljo Wiktorowno — wymówił wreszcie dziwnym, bezdźwięcznym głosem, — kogo tam pani widziała?
Drgnęła, jak gdyby zawiedziona w oczekiwaniu.
— Gdzie? U Piotra Iwanowicza? Był pan Laspara i trzy inne osoby.
— Aha! Przednia straż wielkiego spisku! — mruknął sam do siebie — Piastunowie iskry, mającej sprowadzić wybuch, który wstrząśnie podstawami bytu miljonów ludzi poto, żeby Piotr Iwanowicz został Głową Państwa.
— Przekomarza się pan ze mną — rzekła. — Nasz ukochany powiedział mi kiedyś, bym pamiętała, że ludzie służą zawsze czemuś wyższemu od nich samych — idei.
— Nasz ukochany — powtórzył zwolna. Wysiłek, jaki czynił, żeby okazywać się niewzruszonym, pochłaniał wszystkie siły jego duszy. Stał przed nią, jak człowiek zaledwie mogący oddychać. Nawet oczy, jakby pod wpływem wielkiego fizycznego cierpienia, straciły wszelki blask.
— Ach... brat pani... Ale w ustach pani, w głosie pani to brzmi... Bo, istotnie, wszystko w pani jest boskie... Chciałbym znać najgłębsze tajniki myśli pani, pani uczuć.
— Ale dlaczego, Cyrylu Sidorowiczu? — zawołała przestraszona temi słowy, wychodzącemi z dziwnie martwych ust.
— Niech się pani nie lęka. To nie dlatego, by zdradzić panią... Więc pani tam poszła... A Zofja Antonowna, cóż — pani powiedziała?
— Bardzo niewiele. Była pewna, że pan powie mi wszystko. Spieszyła się bardzo.
Głos panny Haldin załamał się, umilkła na chwilę.
— A tamten, odebrał sobie życie — rzekła smutno.
— Niech mi pani powie, Nataljo Wiktorowno — zapytał po pewnym czasie. — Czy wierzy pani w wyrzuty sumienia?
— Co za pytanie!
— Tak; to prawda, co pani o tem wiedzieć może — zamruczał niewyraźnie. — To nie dla takiej, jak pani, istoty... Chciałem tylko zapytać, czy pani wierzy w skuteczność wyrzutów sumienia?
Zawahała się, jak gdyby nie zrozumiawszy, poczem twarz jej rozpogodziła się.
— Tak — rzekła stanowczo.
— A więc dostąpił rozgrzeszenia. Tem bardziej, że to było istne bydlę, pijaczyna.
Natalja Haldin wzdrygnęła się.
— Ale to był człowiek z ludu — ciągnął dalej Razumow — tego ludu, któremu rewolucjoniści opowiadają bajkę wzniosłych nadziej. Ludowi trzeba wybaczyć... Pani jednakże nie powinna wierzyć wszystkiemu, co słyszała pani z tego źródła — dodał z rodzajem pewnego ociągania się.
— Pan coś kryje przede mną! — wykrzyknęła.
— Czy pani, Nataljo Wiktorowno, wierzy w obowiązek odwetu?
— Posłuchaj, Cyrylu Sidorowiczu. Wierzę, że przyszłość będzie miłosierną dla nas wszystkich. Rewolucjonista i reakcjonista, ofiara i kat, zdrajca i zdradzony — wszyscy dostąpią zmiłowania, gdy wreszcie światło błyśnie na naszem niebie czarnem. Zmiłowania i zapomnienia, gdyż bez tego nie może być zjednoczenia i miłości.
— Słyszę. Więc dla pani niema odwetu? Nigdy? W najmniejszym stopniu? — uśmiechnął się gorzko bezbarwnemi usty. — Pani sama jest jak wcielenie tej miłosiernej przyszłości. Dziwna rzecz, że to mi nie ułatwia... Wcale! Ale przypuśćmy, że prawdziwy zdrajca twego brata — Ziemianicz miał w tem także udział, ale mało znaczący i całkowicie mimowolny — przypuśćmy, że to był człowiek młody, wykształcony, pracujący umysłowo, ktoś, komu brat pani zaufał — lekkomyślnie może... jednakże... przypuśćmy. Ale to cała historja!..
— I pan zna tę historję!... Więc czemu?...
— Słyszałem ją. Wchodzą tu w grę schody, a nawet widma, ale o to mniejsza, skoro człowiek służy zawsze czemuś większemu od siebie... idei... Ciekawym tylko, kto jest największą ofiarą w tej całej historji?
— W tej całej historji — powtórzyła panna Haldin. Była jak skamieniała.
— Czy pani wie, dlaczego przyszedłem do niej? Oto poprostu dlatego, że na tym całym wielkim świecie nie mam nikogo, do kogo mógłbym pójść. Rozumie pani, co mówię? Nikogo! Pojmuje pani całą rozpaczliwość tej myśli? Nikogo — do kogo — mógłbym pójść!
Całkowicie wprowadzona w błąd własnem swojem entuzjastycznem pojmowaniem paru wierszy w liście marzyciela, owładnięta lękiem własnych dni samotnych na ponurym świecie zaciekłych walk, niezdolną była dojrzeć prawdy, szamocącej się na jego ustach. Pojmowała tylko, że cierpiał, i chciała już wyciągnąć do niego rękę, gdy Razumow przemówił znowu:
— W godzinę po zobaczeniu pani wiedziałem, że tak będzie. Wyrzuty sumienia, zemsta, nienawiść — wszystko to jest niczem w porównaniu z tą straszliwą pokusą, jaką postawiła mi pani na drodze, ukazując mi się z tą twoją twarzą, z twoim głosem, w ogrodzie owej przeklętej willi.
Popatrzyła na niego zupełnie oszołomiona, poczem, z rodzajem rozpaczliwej przenikliwości sięgnęła wprost do jądra rzeczy.
— Ależ ta historja, Cyrylu Sidorowiczu, ta historja!
— Niema nic więcej do powiedzenia. — Posunął się ku niej, ona zaś położyła rękę na jego ramieniu, aby go odepchnąć, ale siły zawiodły ją, on zaś, choć drżący na całem ciele, nie ustąpił.
— Ta historja kończy się tu, na tem miejscu!
Z całą siłą przyłożył oskarżycielski palec do piersi i zamilkł.
Podbiegłem, chwytając po drodze krzesło, w samą porę, by posadzić na niem słaniającą się pannę Haldin. Osuwając się po mojem ramieniu, odwróciła się przez pół i pozostała tak z twarzą ukrytą na poręczy krzesła. On stał i patrzył na nią z jakimś wprost przerażającym spokojem. Niedowierzanie, walczące ze zdumieniem, gniewem i odrazą, odjęło mi chwilowo mowę. Wnet jednak zwróciłem się ku niemu, szepcąc zdławionym z wściekłości głosem:
— To potworne! Czego pan tu stoi? Niechże już ciebie nie ujrzy. Idź!
Nie poruszył się.
— Czy pan nie rozumie, że obecność pańska jest nie do zniesienia, nawet dla mnie? Jeżeli jest w panu choć odrobina wstydu...
Posępne jego oczy zwróciły się w moim kierunku.
— Skąd się ten stary tu wziął? — zamruczał zdumiony.
Nagle panna Haldin zerwała się z krzesła, postąpiła parę kroków i zachwiała się. Zapominając o mojem oburzeniu, a nawet o Razumowie, pośpieszyłem jej na pomoc. Wziąłem ją pod rękę, a ona dała się zaprowadzić do saloniku. Zdala od lampy, w głębokim cieniu profil pani Haldin, jej ręce i cała jej postać miały martwotę jakiegoś posępnego malowidła. Panna Haldin przystanęła i bolesnym ruchem wskazała na tragiczną nieruchomość matki, która zdawała się wpatrywać w jakąś ukochaną głowę, spoczywającą na jej łonie.
Ta postawa miała niezrównaną siłę wyrazu, sięgającą tak daleko w swej ludzkiej rozpaczy, że nie można było uwierzyć, iż była jedynie wytworem bezlitosnego działania urządzeń politycznych. Usadowawszy pannę Haldin na sofie, odwróciłem się, by wrócić i zamknąć drzwi. W obramowaniu ich i jasnem świetle białego przedpokoju oczy moje padły na Razumowa. Stał wciąż przed pustem krzesłem, jakby przygwożdżony na zawsze do miejsca swego straszliwego wyznania. I ogarnęło mnie zdumienie, że ta tajemnicza siła, która je z niego wydarła, nie rozszarpała jednocześnie na kawałki jego ciała. Ale nie, stało przede mną nietknięte. Patrzyłem na szeroką linię jego ramion, na ciemną głowę, na zadziwiającą nieruchomość jego członków. U jego stóp welon, upuszczony przez pannę Haldin, wyglądał przedziwnie czarno w białej surowości światła. Patrzył na niego jak urzeczony. Raptem, schyliwszy się, z błyskawiczną szybkością porwał go i obu rękoma przycisnął do twarzy. Coś, może zdziwienie, przesłoniło mi oczy, tak że zdawało się, iż zniknął, zanim się poruszył.
Trzaśnięcie drzwiami przywróciło mi wzrok i patrzyłem znowu na puste krzesło w pustym przedpokoju. Wtem, znaczenie tego, co widziałem przed chwilą, uderzyło we mnie jak obuchem. Schwyciłem Natalję Haldin za ramię.
— Ten nędznik zabrał pani welon! — krzyknąłem, przerażony okropnością odkrycia. — Ten...
Reszta została niewypowiedziana. Odwróciłem się i patrzyłem na nią z milczącą zgrozą. Ręce jej spoczywały na kolanach martwo, dłońmi do góry. Podniosła zwolna szare oczy. Snuły się po nich zjawiające się i niknące cienie, jak gdyby czysty płomień jej duszy zmącił się wreszcie w przeciągach zatrutego powietrza tego ciemnego ogromu, który ją za swoją uznawał i którego cnoty nawet przekształcały się w zbrodnie w cynizmie ucisku i buntu.
— Nie można być nieszczęśliwszą... — Znękany szept jej głosu napełniał mnie przerażeniem. — Nie można... Czuję, że serce moje lodowacieje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.