Przejdź do zawartości

W ludzkiej i leśnej kniei/Część druga/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część druga
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
POŁUDNIE W WALCE Z PÓŁNOCĄ.

Jak już pisałem, kolej usuryjska łączy Władywostok ze stolicą całego kraju Amurskiego, z miastem Chabarowskiem. Na połowie drogi leży stacja Szmakowka, przy której stoi dość znaczny klasztor prawosławny, „Szmakowskaja obitiel“. Około stu mnichów prowadziło tu rozległe gospodarstwo rolne, hodowlę bydła rasowego (rasa chołmogorska) i koni, gospodarkę mleczną, robiło doskonałe sery, trudniło się połowem ryb, wiodąc żywot surowy, pracowity i bogobojny.
Po przejściu burzy bolszewickiej z tego klasztoru prawie nic nie pozostało, oprócz budynków. Mnichów wycięto albo wypędzono. Tułają się gdzieś po niezmierzonem a wzburzonem morzu rosyjskiem, bez dachu nad głową, ścigani przez władze, nastrojone antyreligijnie, pozbawieni jakichkolwiek praw. Bydło wyrżnięto dla czerwonej armji i dla partyzantów, konie zabrano do wojska, dobytek klasztorny, święte obrazy i sprzęty kościelne zrabowano. Pustkami i ruiną świeci obecnie klasztor Szmakowski.
Zwiedziłem go swego czasu podczas swej podróży po kraju usuryjskim. Pociągało mię tam nietyle zainteresowanie się gospodarką mnichów, ile doskonałe źródło lecznicze, słynące na cały kraj, a położone w obrębie ziem klasztornych. Jest to woda sodowa, alkaliczna, naturalnie gazowana, typu Giesshübler, Kreiznach lub kaukaskich Essentuków.
Dziesiątki rodzin, przyjeżdżających tam w lecie na kurację, znajdowały przytułek w klasztorze, pomoc lekarską i uzdrowienie.
Główną cechą tego źródła była wysoka radioaktywność jego wody, trwałość pochłoniętej przez nią emanacji. Wobec tego działanie owego źródła na chorych było bardzo szybkie i skuteczne.
Opowiadano mi, że w okolicach klasztoru są i inne źródła mineralne, więc Towarzystwo Geograficzne poleciło mi tę kwestję zbadać, a wodę z tych źródeł poddać ścisłej analizie chemicznej.
Spełniając to polecenie, bardzo starannie zwiedzałem obwód klasztorny, lecz oprócz jednego małego źródła z wodą, zawierającą dość znaczne ilości kwasu węglowego a wypływającego z pod skał dolomitowych, nic nie znalazłem. Natomiast widziałem dużo ciekawych rzeczy, charakteryzujących życie na tych kresach.
O jakieś 50 kilometrów na wschód od klasztoru spotkałem w lesie na brzegu małej rzeczki górskiej „koczowisko nieboszczyków“.
Na polanie i na brzegu stało mniej więcej 20 jurt, czyli wigwamów, zbudowanych z cienkich brzozowych i pokrytych korą brzozową drągów. Ze spiczastych wierzchołków jurt nie wznosiły się, jak zwykle, smugi dymu z palących się wewnątrz ognisk. Przy jednym z namiotów siedział skulony człowiek. Zgraja czarnych, kosmatych psów, ze śpiczastemi uszami i z wilczemi ogonami wałęsała się pomiędzy jurtami, groźnie warcząc i staczając z sobą walki o coś, czego nie mogliśmy zdala dojrzeć.
— To niezawodnie koczowisko Oroczonńw! — objaśnił mnie mój przewodnik-mnich. — Przybywają tu oni wczesną jesienią na zimowe polowanie na sobole. Lud to jest spokojny, pracowity i dobry! Pojedziemy do ich jurt, bo pana powinno to zająć.
Zbliżyliśmy się. Psy z ujadaniem i wyciem złowrogiem rozpierzchły się po krzakach.
— Hej, przyjacielu! — krzyknął mnich. — Przyjmujecie gości?
Siedzący przy jurcie tubylec nie odezwał się. Podjechaliśmy wprost do niego i — wydaliśmy okrzyk przerażenia. Oparty plecami o ścianę namiotu, ubrany w bluzę, spodnie, buty i czapkę z jeleniej skóry siedział człowiek martwy. Z twarzy, ogryzionej już przez psy, widać było kości policzkowe, a pozostałe mięso zwisało czarnemi strzępami. Dłonie były odgryzione.
W milczeniu, przejęci zgrozą spojrzeliśmy na siebie i, nie naradzając się, zeszliśmy z koni i zaczęliśmy zaglądać do wszystkich jurt. Wszędzie były trupy, tylko trupy! Mężczyźni, kobiety i dzieci. W jednej jurcie zgraja psów zaczęła się rzucać na wszystkie strony, starając się uciec, aż wreszcie znalazły jakiś otwór pod ścianą i przez niego wydostały się nazewnątrz. W jurcie nikogo nie było. Czegóż tu szukały czarne, ponure psy? Wkrótce zrozumieliśmy, co je tu przyciągało. Obok dawno zgasłego ognia, przyczepiona do pułapu, wisiała na rzemieniu kołyska. Zajrzeliśmy. Leżało tam dziecko. Martwe oczy były wpatrzone w otwór jurty, jakgdyby przed śmiercią zwróciły się ku niebu, wołając o pomoc i zmiłowanie.
— Co spowodowało śmierć tych ludzi? — pytałem mnicha.
Lecz on zdjął czapkę i zaczął się modlić cicho. Po długiej chwili, spuszczając głowę na piersi, z westchnieniem rzekł:
— To nasza rosyjska zbrodnia, panie!
Nie rozumiałem, więc jął mi tłumaczyć.
— Niech pan spojrzy dokoła! Wszędzie butelki, blaszanki, beczułki. Były one napełnione wódką. Ona zabiła to koczowisko. Kupcy rosyjscy nie uważają tubylców za ludzi. Ich można bezkarnie rabować, oszukiwać, nawet zabijać, a cóż dopiero spajać alkoholem! Jest to zwykły sposób handlu Rosjan z koczownikami! Naprzód spoją wszystkich, później za grosze skupią wszystkie najdroższe futra, a zapłacą za nie wódką... Oroczoni oddawna stali się pijakami i za kieliszek wódki duszę własną sprzedadzą djabłom! Z tego korzystają Rosjanie. Tak było i z tym rodem oroczońskim! Pewno gdzieś na Amurze sprzedali swą zdobycz i pijani jeszcze w zimie przybyli tutaj. Tu podczas jakiegoś swego święta się popili, a mrozy i wichry dokończyły dzieła. Ogniska zgasły, i zgasło życie. Tylko psy pozostały i zabrały się do roboty. Widział pan kości ludzkie, które leżały w trawie? To przecież resztki tych odważnych, dzielnych myśliwych i rybaków. Wielka zbrodnia, panie, dzieje się w imię złota i bogactwa! Djabeł rzucił w mrowisko ludzkie tą zarazę, a dla jej rozszerzenia dał ludziom truciznę — spirytus! Ten osłabia sumienie, wolę i siły, on też prowadzi do zagłady!
Mnich rękę do góry uniósł i groził komuś, co zatruł sumienie ludzkie i życie oddał na pastwę zbrodni i nałogu.
Taka występna działalność kupców rosyjskich pośród syberyjskich koczowników mongolskich doprowadziła do zupełnego wygaśnięcia licznych niedawno plemion. Dzieje się to na Kamczatce, na rzece Anadyr, na półwyspie Czukockim, pośród Jakutów, Ostjaków i Ajnosów na Sachalinie.
Urzędnicy rosyjscy, lekarze i myśliwi, którzy zrzadka zaglądają do tych odludnych krajów, zawsze spotykają koczowiska wymarłych rodów tubylczych, przyczyną zaś katastrofy zawsze jest wódka, którą płacą eksploatatorzy rosyjscy za futra.
Różne epidemje, szczególniej zaś ospa, dziesiątkują pijacką ludność północno-wschodniej części Azji rosyjskiej, a nikt, oprócz kuglarzy-szamanów, nie walczy z zarazą. Lecz ta walka nie jest skuteczna, gdyż Szamani nie walczą z zarazkami choroby, lecz z wymyślonym przez siebie duchem, którego usiłują odpędzić i nastraszyć huczeniem bębnów, gwizdem piszczałek i histerycznemi krzykami pijackiemi.
Z bardzo ciężkiem uczuciem, pełni ponurych myśli opuściliśmy koczowisko nieboszczyków; wpobliżu, przedzierając się przez wysoką gęstą trawę, znaleźliśmy kilka bażantów, które leżały już prawie zupełnie zgniłe. Gdym obejrzał ptaki, zobaczyłem, że miały na szyi zaciśnięte pętle z włosia końskiego.
Jest to zwykły sposób łapania bażantów, cietrzewi i kuropatw. Tubylcy związują gęstą trawę w ten sposób, żeby tworzyła jakby szereg małych, niskich bramek, w których zastawiają stryczki z włosia końskiego. Bażanty i inne ptaki, żerujące w trawie, przedzierają się przez nią, trafiają do pętli i w ten barbarzyński sposób giną dziesiątkami i setkami.
W okolicy klasztoru w Szmakowie, gdzie na obszarach, należących do mnichów, mają siedzibę liczne stada bażantów, kilkakrotnie widziałem takie pułapki na ptaki. Pewnego razu znalazłem w stryczku olbrzymiego węża, który przeciął sobie gardło końskim włosiem, przywiązanym do dość mocnego krzaka, zerwał stryczek, lecz zdechł, odczołgawszy się zaledwie o jakieś 10 kroków. Wąż był długi na półtora metra, miał na jasno-brunatnem ciele czarne pręgi i plamy i należał do rodzaju „boa-constrictor“. Te pytony, chociaż rzadko, lecz trafiają się w kraju Usuryjskim, napadają zaś nietylko a ptaki, lecz na sarny, a nawet na młode dziki. Podczas zwiedzania błotnistej doliny rzeki Sujfun, jadąc w nocy wozem drogą stepową, przejechaliśmy węża boa, który spał po dobrym i sutym obiedzie. Koła wozu przecięły go zupełnie, a w żołądku węża znaleźliśmy pięć zajęcy, jakiegoś ptaka i szczura.
Opowiadano mi też, że boa w niektórych miejscowościach wpobliżu kolei szerzą zniszczenie pomiędzy drobiem, dusząc kury, kaczki i gęsi.
Muzeum Towarzystwa dla badań kraju Amurskiego posiadało przed najściem bolszewickiem kilka okazów boa usuryjskiego.
Ten typ zoologiczny najwymowniej dowodzi, że kraj usuryjski jest areną walki południa z północą; na tej arenie spotykają się w jednej kniei: mieszkaniec śnieżnych obszarów, soból, z grozą dżungli podzwrotnikowych — wężem boa.
Sama zaś natura, żeby utworzyć dla boa warunki, lepiej mu znane i zrozumiałe, rzuciła do tajgi usuryjskiej palmę, Dimorphantus palmoideus, która rośnie spokojnie obok tubylca podbiegunowej strefy, cedru, oplecionego dzikiem winem, przez które przedziera się „kuzyn“ tygrysa bengalskiego — tygrys amurski.
Wszystko to razem wzięte zniewala podróżnika do przypuszczenia, że natura w chwili tworzenia się flory i fauny kraju wszystko poplątała, zapomniała o swych zasadach i upodobaniach, czy też chciała spłatać figla. Niektóre figle tego rodzaju nie są wcale dla człowieka przyjemne.
Opowiem o jednym z nich. Gdy osadnicy usuryjscy zaczęli siać pszenicę gatunków południowo-rosyjskich, po paru latach zaczęła się rodzić pszenica, z której mąka była trująca. Wieśniacy nazywali to „chlebem pijanym“, gdyż objawy otrucia przypominały działanie alkoholu. Badania, przeprowadzone w tym kierunku, dowiodły, że w pszenicy rozwija się specjalny grzybek z rodziny „Mixomycetes“, powodujący w krochmalu ziarna procesy fermentacyjne, które rozwijają się najenergiczniej podczas fermentacji ciasta z zarażonej mąki. W takim chlebie tworzą się tak zwane „wyższe alkohole“, jak amylowy, glikolowy, gliceryna oraz aceton.
Obecnie pszenica usuryjska już przemogła tę chorobę i coraz rzadziej „chleb pijany“ bywa plagą mieszkańców kraju.












Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.