Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom II/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Tak, Formoza była powabną, lecz miała obecnie silną przeciwniczkę, jaka odniosła nad nią zwycięztwo. Od owego spotkania się na koncercie w ogrodzie pól Elizejskich, miłość tej aktorki stała się wstrętną dla Andrzeja.
W sposób grzeczny, ale stanowczy, prosił ją aby się bezzwłocznie zabrała, wracając do swego mieszkania przy bulwarze Hausmana.
— Kabrjolet oczekuje, aby cię odwieść, rzekł do niej!
Jutro nadeślę ci pewną kwotę pieniędzy, z której mniemam będziesz zadowoloną. Dobranoc.
— Słowem, wyrzucasz mnie za drzwi! zawołała Formoza.
— Bynajmniej, proszę cię tylko, abyś wracała do siebie.
— Jesteś prostakiem, gburem!
— Mogę być wszystkiem, czem zechcesz, ale powtarzam stanowczo, byś nie dawała dłużej oczekiwać na ulicy moim koniom.
Formoza, zrozumiawszy nareszcie, że ani gniew, ni kokieterja nic nie pomogą, zabierać się poczęła.
— Pamiętaj, ażeby pamiątka, jaką mi nadeślesz, była paczką znacznej objętości; ja takie tylko lubię, mówiła, wychodząc z pokoju.
— Dobrze, dobrze! wymruknął Andrzej, rad pozbyć się owego gościa co prędzej.
Turkot kabrjoletu oznajmił odjazd Formozy.
San-Rémo udał się na spoczynek, nie spał wiele tej nocy, a nazajutrz z rana udał się pieszo na przedmieście św. Honorjusza, gdzie wszedł do galanteryjnego sklepu, znajdującego się na wprost pałacu. Oglądając tam figurki z Japońskiej porcelany, rozmawiał ze sprzedającą.
— Powiedz mi pani, kto jest właścicielem tego tu naprzeciw pięknego pałacu? zapytał.
— Wicehrabia de Grandlieu.
— Jest to młody człowiek zapewne?
— Przeciwnie, w sędziwym prawie już wieku.
— A! to być może syn jego, którego mi pokazywano?
— Nie, panie, ktoś się pomylił, pan de Grandlieu nie ma syna, nigdy nie był żonatym.
— Mieszka więc sam, w tak obszernym pałacu? Ach! jakże go żałuję!
— Nie mieszka sam, ma przy sobie wychowanicę, pannę Herminię do Randal, sierotę, którą kocha jak własną córkę. Panna Herminja jest bardzo piękną, a przytem dobrą, łagodną. Często przychodzi tu do sklepu. Lubi piękne drobnostki i kupuje wiele. Powiadamiam ją, jak tylko mam coś nowego. Była u mnie wczoraj i patrz pan, wybrała to, co jej dziś odniosę. Potrzeba było w tem pięknem cacku zrobić maleńką naprawę. Odłamał się jeden z kwiatów przy brzegu.
To mówiąc, kupcowa pokazała małe podłużne zwierciadło z ośmnastego stulecia w ramach z Saskiej porcelany, na brzegach którego dziecięce postacie igrały między kwiatami.
Andrzej San-Rémo, patrząc w owe zwierciadło, zdawał się dostrzegać w niem obraz czarującej twarzyczki dziewczęcia, spotkanego w ogrodzie.
— Za jaką cenę pani to sprzedałaś? zapytał.
— Za tysiąc franków, nie jest to zbyt drogo. Panna Herminia nie targuje się nigdy, ztąd, mimo że wicehrabia de Grandlieu jest bardzo bogatym, sprzedaję jego wychowanicy za możliwie najtańszą cenę.
— Rzeczywiście, pani, jak widzę tanio sprzedajesz. To zwierciadło warte więcej niż tysiąc franków, na dowód czego gotów jestem pani za niego tysiąc pięćset franków zapłacić. Zgadzasz się pani?
— Nie mogę przyjąć, choćbyś mi pan nawet ofiarował dziesięć tysięcy.
— Dla czego?
— Przedmiot ten już do mnie nie należy, jest on własnością panny de Randal.
— Być może, na przedstawienie pani pozwoliłaby go odstąpić komu innemu?
— Nie, panie, o to jej pytać nie mogę. Sądziłaby, iż pragnę wziąć zań wyższą cenę, gdyby to jednak było pańskiem życzeniem, mogłabym się postarać o zwierciadło w podobnym rodzaju. Są to wprawdzie rzadko pojawiające się przedmioty, lecz znaleść je można.
San-Rémo przecząco odpowiedział. Coby dlań stanowiło podobne temu zwierciadło? Tego on pragnął jedynie, z przyczyny, iż należało do panny Herminii de Randal.
Dziwnern wydać się może, że ów markiz tak mało był obznajmionym ze szczegółami, dotyczącemi arystokratycznego świata stolicy i że nie znał chociażby tylko z widzenia wicehrabiego de Grandlieu, którego cały Paryż znał dobrze?
Przyczyna nader prosta.
Andrzej, oddany całkowicie rozkoszom życia, nie pomyślał nigdy o wejściu w koła patrycjuszów. Jego znajomości składała nader szczupła liczba osób, przeważnie towarzysze z kolegium. Po zatem, miał jedynie stosunki z młodzieżą spotykaną w salonach półświatka. Słowem nie należał on do liczby owych hulaków, włóczęgów, mimo, że z pozoru mógł zupełnie za takiego uchodzić.
Ów koncert wieczorowy na polach Elizejskich miał zwiastować Andrzejowi chwilę rozpoczęcia nowej ery życia.
Inaczej tłómacząc, za pierwszem spojrzeniem rozkochał się szalenie w pannie de Randal, a poddając się tej namiętności, wiedział zarazem, iż ona mu przygotowuje cały szereg smutków i zawodów, bo i czegóż mógł się spodziewać? Czego oczekiwać? Był człowiekiem bez nazwiska, któremu kupiono tytuł za pieniądze, by mu zapewnić jakiekolwiek stanowisko wśród świata.
Nic nie posiadał, gdy ów pozorny majątek, nie oparty na żadnej trwałej podstawie, mógł zniknąć każdej chwili. Jak więc w tak opłakanych warunkach, ubiegać się o rękę dziewczęcia z arystokratycznej rodziny?
Gdyby nawet starał się być przedstawionym panu de Grandlieu, na co by się to przydało? Wicehrabia odmówić by mógł przyjęcia go w swym domu, a wtedy jakież straszne dla młodzieńca upokorzenie! W przeciwnym razie, gdyby nawet bywać mu dozwolono w pałacu na przedmieściu Honorjusza, jakież na przyszłość rezultaty z tej bliższej znajomości wyniknąćby mogły?
Andrzej badał głęboko te wszystkie szczegóły, przeklinał gorzko okoliczności towarzyszące jego urodzeniu, bez jakiegobądźkolwiek promyka nadziei, i jak fanatyczni palacze opium na Wschodzie, lub pochłaniacze haszyszu, upajał się codziennie tą zwolna zabijającą go trucizną.
Przepędzał dnie i wieczory na ściganiu pana de Grandlieu, z jego wychowanicą, ta jednak pogoń jego była o tyle dyskretną, tak dobrze ukrytą, iż ani wicehrabia ani młode dziewczę nie spostrzegli tej bezustannej obserwacji.
Nigdy młody markiz nie wymieniał nazwiska ani hrabiego, ani panny de Randal. Nigdy pytać się nie poważył o żadno z nich obojga. Była to miłość głęboka, prawdziwa, w najściślejszych tajnikach duszy zamknięta.
Pewnego dnia, około południa, we dwa miesiące po owym koncercie na polach Elizejskich, Andrzej San-Rémo wyjechał konno na przechadzkę w towarzystwie służącego i zwrócił się w ulicę Franchet, by dosięgnąwszy przedmieścia Honorjusza, przejechać przed pałacem Grandlieu, jak to miał zwyczaj czynić codziennie. Z ulicy Magdaleny dostrzegł wielką liczbę powozów i karet, stojących przed okratowaniem pałacu. Lokaje w galowych liberjach tworzyli grupę różnobarwną, a pomiędzy niemi poznał służbę wicehrabiego.
Jakieś arystokratyczne zaślubiny odbyć się mają zapewne w kościele św. Magdaleny, pomyślał San-Rémo, a między zaproszonemi znajduje się pan de Grandlieu z wychowanicą.
Na tak niespodziewaną sposobność ujrzenia panny de Randal, serce młodzieńca gwałtownie bić poczęło. Zsiadł z konia, a oddawszy cugle służącemu, wszedł do kościoła, wspaniale przybranego, oświetlonego jak w dniach najwyższych uroczystości, napełnionego wonią kadzideł, pośród którego rozlegały się poważne dźwięki organów.
Tłum nieprzejrzany eleganckiego arystokratycznego świata zapełnił nawę kościelną.
Obrzęd, jaki sprowadził tu takie mnóstwo światowych znakomitości, był rzeczywiście małżeństwem. Andrzej nie mógł widzieć nowozaślubionych, zbyt wielka odległość dzieliła go od wielkiego ołtarza, na stopniach którego, wysłanych aksamitnym kobiercem klęczeli oblubieńcy.
Tuż obok niego dwaj młodzi mężczyźni rozmawiali pół głosem, a urywany szept ich rozmowy dobiegał uszu markiza
— Czarująco piękna, mówił jeden z nich; szkoda! i szczerze ją żałuję!
— Dla czego?
— Bo ona młoda a on tak stary.
— Co to znaczy, gdy jest olbrzymio bogatym. Jeżeli pieniądz stanowi szczęście, winna być szczęśliwą. Zresztą to człowiek dobrze zakonserwowany.
— Mówią, że jest szalenie w niej rozkochanym.
— E! miłość starca.
— Pocieszać ją będziemy. Młodą żonę, starego męża, bawić potrzeba. Jako dziewica była świętością dla wszystkich, inaczej z nowozamężną.
— Lecz jedźmy. Obrzęd się skończył, nowo-zaślubieni wychodzą do zakrystji dla podpisania ślubnej intercyzy. Będzie ścisk niesłychany, wychodźmy.
— Nie! ja pozostanę, rzekł drugi. Chcę widzieć nowozamężną. Cudownie jest piękną w tym koronkowym welonie. Zresztą zaciekawia mnie ona.
— W czem takiem?
— Uważałeś z jaką pewnością siebie przechodziła tu, przed nami? Najmniejszego zmięszania, ani zarumienienia nie dostrzegłeś na jej twarzy. Niewinność wyjątkowa, lub udawanie. Jedno z dwojga.
— Czart to wie?
San-Rémo nie pragnął bynajmniej widzieć nowo-zaślubionej, o której ci panowie rozmawiali, widocznie nie znając jej wcale, pozostał jednak w miejscu, ażeby ujrzeć Herminię, wychodzącą z kościoła. Pozostali czekał.
Pół godziny tak upłynęło, poczem dał się słyszeć szmer głośny. Tłum rozstąpił się na obie strony, zostawiając wolne przejście nowożeńcom.
— Idą, już idą! zewsząd szeptano.
Andrzej, spojrzawszy, uczuł się, jak gdyby nagle pchniętym w serce sztyletem; czuł jakoby rozstępujący się grunt pod nogami.
Herminia uśmiechnięta, w swym białym ślubnym stroju, szła zwolna pomiędzy dwoma rzędami obecnych w kościele osób, wsparta na ramieniu wicehrabiego Armanda de Grandlieu, swojego męża.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.
I.