Tragedje Paryża/Tom II/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Na kilka miesięcy przed opowiedzianemi wyż szczegółami, Andrzej San-Rémo protegował pewną aktorkę z teatru Mnéus-Plaisirs.
Panna Formoza, tak nazywała się owa brunetka, zyskała powodzenie w farsie: „Śpiewająca-studnia“ gdzie doskonale odgrywała rolę „żaby.“
Pomieniona rola składała się wprawdzie tylko z kilku wierszy i małego kupletu, lecz kształtna postać Formozy tak powabnie się przedstawiała pod jedwabnemi cielistej barwy trykotami, że przy wejściu na scenę powitaną została burzą oklasków, jakich nie szczędzili jej widzowie z pierwszych rzędów krzeseł.
Obdarzona nie zbyt piękną, ale nacechowaną dowcipem twarzyczką, zadziwiająco kształtnie zbudowana, śmiała do zuchwalstwa, pełna szyku, dość inteligentna panna Formoza pobierała w teatrze pensję, wynoszącą miesięcznie sto franków, lecz przyjeżdżała tamże powozem, uprzężonym w konia pół krwi, wartującego najmniej dwieście luidorów.
Andrzej San-Rémo, upodobawszy sobie ową osóbkę, zajmował się nią przez parę tygodni, a następnie, pozostał i na dłużej jej protektorem.
W świecie paryzkiej młodzieży, jak zresztą wszędzie, znajdujemy niestety wielu idjotów, z monoklem w oku, gardenią w butonierce, nie mających dosyć energji do oparcia się miłostkom tego rodzaju, wyczerpującym w przerażający sposób ich kieszenie. Do ich liczby należał Andrzej San-Rémo.
W pewien czerwcowy wieczór, w świeżo otwartym teatrze Ménus-Plaisirs, zawieszono przedstawienia pod pozorem choroby jednego z głównych aktorów, rzeczywiście zaś z przyczyny braku widzów, jakich odstraszały panujące w tej porze roku upały. Panna Formoza, pragnąc przyjemnie spędzić czas wolny od występów, wygłosiła rozkaz młodemu markizowi:
— Pojedziemy dziś na obiad do restauracji pod „Czerwonym Młynem“ po obiedzie udamy się do cyrku, a z cyrku do Mabil’u. Zbiera się tam dziś wyższe towarzystwo.
Jakoż około ósmej wieczorem Andrzej z ową pseudo-aktorką, obiadowali we dwoje w restauracyjnym gabinecie przy ulicy d’Anui, a podczas obiadu dla urozmaicenia sprzeczali się z sobą.
Po dniu nadzwyczaj gorącym, nadszedł wieczór zapowiadający burzę. Powietrze przesycone elektrycznością, źle oddziaływało na nerwy Formozy. Drażniły ją żarty Andrzeja, aż wreszcie uniesiona gniewem, pochwyciwszy szklankę, rzuciła ją w twarz markiza, na szczęście bez szkody, poczem wziąwszy kapelusz, wybiegła z gabinetu zatrzaskując drzwi za sobą.
— Szczęśliwej podróży! wyszepnął San-Rémo z ulgą oddychając. Ach! gdybyś zechciała nie powracać więcej! Po chwili wyszedłszy na balkon, nie myślał już o zbiegłej kochance, lecz rozpatrywać się zaczął w wesołym krajobrazie pełnego zieleni ogrodu, po alejach którego uwijała się służba restauracyjna, nosząc półmiski piramidalnie napełnione potrawami.
Rozkoszna muzyka, to głośno brzmiąca, to przytłumiona, przebiegała po nad wierzchołkami drzew, otaczając młodzieńca falą harmonji.
Noc zapadła. Lekki wietrzyk, biegnący od strony Sekwany, przyniósł wraz z sobą chłód i świeżość.
Andrzej, zadowolony samotnością, pogrążony w marzeniu, przepędził tak blisko pół godziny, poczem załatwiwszy rachunek, zapalił cygaro i wyszedł.
Stangret oczekiwał na ulicy z kabrjoletem uprzężonym we dwa siwej maści angielskie konie.
— Panie markizie, rzekł, spostrzegłszy nadchodzącego, panna Formoza, którą przed chwilą odwiozłem i do cyrku, kazała mi powiedzieć, że oczekuje tam na pana.
— Dobrze, wymruknął młodzieniec, a wsiadłszy do powozu, rzekł sam do siebie: „Może oczekiwać jak długo się jej podoba“.
I rozkazawszy stangretowi jechać wolno za sobą udał się pieszo do sali koncertowej na polach Elizejskich, zkąd dobiegały owe urocze dźwięki o jakich wspominaliśmy powyżej. Kupiwszy bilet wszedł do owego ogrodu „cnoty “ gdzie trzech archaniołów w postaciach kontrolerów, bronią nielitościwie wejścia wszelkim córkom Ewy pragnącym się tam dostać bez towarzystwa mężczyzny. Nie błyszczą wprawdzie zapalone pochodnie w rękach onych strażników moralności, surowość ich jednak w tym względzie jest nieprzełamaną.
Andrzej usiadłszy, przypatrywał się przechadzającym w około orkiestrowej rotundy, gdzie muzykanci, korzystając z przerwy, stroili swe instrumenty, ocierali ręce spotniałe, wysuszając zarazem i kufle piwa.
Nawykły do wybuchów swobodnej wesołości w Mabilu i spędzający niejedną godzinę w ogrodzie „pod Bzami“, San-Rémo zauważył że budująca surowość obyczajów zachowywana w tym zakładzie zbyt go poważnym czyniła.
Nagle wśród tych rozmyślań, uczuł się być olśnionym, jak gdyby jakimś promiennem świetlanem zjawiskiem. Zdawało mu się że ujrzał jakoby przed swemi oczyma otwierające się szerokie widnokręgi horyzontów raju, o jakim nigdy nie śnił, nie marzył. To dziwne, nieznane mu dotąd wrażenie, jak wszystkie prawie fakty psychologiczne, miało najprostszą przyczynę.
Mężczyzna w sędziwym wieku, wyniosłej postaci o młodem prawie mimo srebrzystych włosów obliczu, ubrany z wyszukaną elegancją, zastosowaną jednak do lat poważnych, przesunął się przed markizem San-Rémo, wiodąc pod rękę jasnowłose, wysmukłe, cudnej urody dziewczę. Z tkliwą ufnością wspierała się ona na ramieniu tego dżentelmana, wydającego się być jej ojcem i uśmiechnięta poglądała weń swemi łagodnie patrzącemi błękitnemi oczyma. Andrzej pochwycił w przejściu następujący urywek rozmowy.
— Herminjo, drogie dziecię, mówił starzec, od tak dawna przechadzamy się, jesteś może znużoną?
— Tak, nieco, odpowiedziała z uśmiechem!
— Może chcesz wracać?
— Och! nie, zostańmy jeszcze, proszę! Ja tak lubię muzykę! Zresztą ten ruch bawi mnie wielce. Zostaniemy do końca, wszak prawda.
— Wszystko czego sobie życzysz, jest mojem życzeniem, wszakże wiesz o tem? rzekł starzec. Pozostaniemy najchętniej, ale usiądźmy, spocząć ci trzeba. O! patrz, właśnie są opróżnione miejsca.
To mówiąc, wskazał krzesła obok tego, jakie zajmował San-Rémo.
Dziewczę usiadło, zwracając się plecami do Andrzeja, który zadowolnić się musiał chwilowem spoglądaniem na piękny profil nieznanej sąsiadki, gdy odwracała się w połowie rozmawiając ze swym towarzyszem. Podziwiał jej kształtną postać, jej piękne blond, włosy, podniesione na skroniach perłowej białości, aby utworzyć splot bujny na wierzchołku głowy, na którym zaledwie się wspierał maleńki kapelusik.
Dla czego młodzieniec upajał się tym widokiem? Dla czego jego serce, wstrząśnione jak iskrą elektryczną, doznawało dziwnego, nieznanego dotąd wzruszenia? Gdyby mu ktoś zadał to niedyskretne pytanie, młody markiz z pewnością nie potrafiłby na nie odpowiedzieć.
Koncert ukończył się nareszcie. Zaledwie ostatnie dźwięki orkiestry przebrzmiały, tłum rzucił się gwałtownie ku wyjściu. Zwróćmy uwagę na ów dziwny zwyczaj, iż widzowie lub słuchacze, których nic nie nagli, nie chcą zazwyczaj poświęcić kwadransa czasu, rzucając się w ciżbę, skoro muzyka umilknie, lub teatr się skończy.
Jaka jest przyczyna tego pośpiechu? Notujemy fakt, nierozwiązując go bynajmniej. Ów starzec z młodem dziewczęciem stanowili wyjątek w tym razie. Mieli wstręt bezwątpienia, do owego przeciskania się w tłumie, szturchać i sprzeczek, nieuniknionych tam, gdzie fala ludzi płynie za falą, a niekiedy nawet wybiega po za brzegi.
Wyszli ostatnimi, a raczej przedostatnimi, ponieważ najpóźniej wyszedł markiz San-Rémo.
Służący we francuskiej dworskiej liberji oczekiwał przy bramie, oświetlonej lampionami.
Skinął ręką. Kareta podjechała. Stopnie spuszczono. Starzec wraz z młodem dziewczęciem siedli w głębi na poduszkach. Lokaj zamknął drzwiczki i świetny ekwipaż wolnym truchtem odjechał.
Andrzej wsiadł do swego kabrjoletu, pochwycił lejce i ruszył z miejsca, trzymając się w pewnej odległości od karety, która minąwszy plac Beauveau, zniknęła pod sklepieniem bramy jednego z najpiękniejszych pałaców na przedmieściu św. Honorjusza.
Pewien, iż pozna ów pałac nazajutrz, markiz San-Rémo, zawrócił. Zamiast jednak pojechać do swego mieszkania, jeździł do godziny pierwszej nad ranem po opustoszałych aleach Bulońskiego lasku. Około drugiej powrócił. Wysiadając spostrzegł żywe światło błyszczące przez szyby okien pałacu.
— Kto u mnie jest? zapytał służącego, wchodząc do sieni.
— Panna Formoza, odparł zapytany.
Andrzej rzucił się niecierpliwie.
— Nie wyprzęgaj, rzekł do stangreta i wszedł.
Komedjantka widząc, że pan San-Rémo nie spieszy za nią ani do cyrku, ani do Mabilu, rozmyśliła się i uspokoiła. Pieniężne jej interesa, ucierpiałyby nie mało na tem tak nagłem zerwaniu. Zrywać więc nie należało, ale zręcznie rozdmuchać płomień, prawie wygasły, by zeń wydobyć choćby ostatnią iskierkę. A zatem, wdzięczna, uśmiechnięta, z twarzą lekko pokrytą pudrem, rozpuszczonemi zalotnie na ramiona włosami, oczekiwała na przybycie markiza.
Nie można zaprzeczyć, iż przyzwawszy na pomoc wszelkich środków do podniesienia swej tak zwanej djablej piękności, była rzeczywiście powabną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.
I.