Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom II/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

— Była to ważna kwestja, w rzeczy samej, przerwał Croix-Dieu. I w jakiż sposób została ona rozwiązaną? — Nazajutrz po zdanym świetnie egzaminie, mówił San-Rémo dalej, egzaminie, stanowiącym uwieńczenie mych nauk, przechadzałem się smutny, w dziedzińcu opustoszonym z przyczyny wyjazdu kolegów na wakacje, gdy powiadomiono mnie, iż ktoś życzy widzieć się ze mną i oczekuje w sali przyjęcia. Pobiegłem z gwałtownie bijącem sercem. Kto wie, mówiłem sobie, czy owa tajemnicza blada blondynka czarno ubrana, w jakiej odgadywałem moją matkę, niedozwoli mi się poznać nareszcie. Doznałem zawodu. W miejscu kobiety ujrzałem jakiegoś młodego mężczyznę.
— Panie, rzekł do mnie, jestem pomocnikiem M. F. notarjusza w Paryżu, zamieszkałego przy ulicy Bellechasse. Mój pryncypał kazał mi panu donieść, iż pan masz bezzwłocznie opuścić kolegium. Władza szkolna została już powiadomioną w tym względzie. Zechciej więc pan wybrać się natychmiast i towarzyszyć mi do wspomnionego notarjusza, który panu zakomunikuje ważne szczegóły co do stanowiska, jakie odtąd zajmować będziesz.
— Dziesięć minut wystarczyło mi na upakowanie mojej podróżnej walizki, poczem, pożegnawszy zawiadującego zakładem, który mi okazywał wiele życzliwości, wsiadłem wraz z onym przybyłym do fiakra i pojechaliśmy na ulicę Bellechasse. Notarjusz przyjął, mnie bardzo uprzejmie, zauważyłem, iż ciekawie mi się przypatrywał. Powiadomiono mnie, rzekłem do niego, iż mam otrzymać od pana jakieś ważne objaśnienia. Wdzięcznym byłbym panu nieskończenie, gdybyś mi nareszcie powiedział, kim jestem?
— Łaskawy mój kliencie, odrzekł notarjusz, mówiono mi z wielkiemi pochwałami o twej inteligencji. Zrozumiałeś więc bezwątpienia i to oddawna zapewne, iż istnieje jakaś ważna niedokładność w akcie twego urodzenia, jaki winien istnieć w księgach stanu cywilnego.
Skinąłem głową potwierdzająco.
— Osoby, jakie z niewiadomych mi powodów żywo zajmują się panem, a które mi są całkiem nieznane, mówił dalej notarjusz, przedsięwzięły środki aby uzupełnić ów brak aktu pańskiego urodzenia w tych księgach. Oto tytuł własności małych dóbr, nabytych umyślnie dla pana we Włoszech. Mała ta ziemska posiadłość, uprzedzam, nie przynosi żadnych dochodów, a budynek, oznaczony w akcie szumno brzmiącą nazwą zamku, jest całkiem niezamieszkałym.
— Ależ to nie majątek, śmiejąc się, zawołałem.
— Bezwątpienia! odrzekł notarjusz, lecz małe te dobra, na które zawahałbym się pożyczyć tysiąc talarów, nadają właścicielowi prawo do szlachectwa Włoskiego, zapłaconego naprzód ma się rozumieć, przy kupnie tej ziemskiej posiadłości, wraz z przywilejem noszenia nazwiska i tytułu markiza San-Rémo, co nie jest drobnostką godną pogardy.
— Nadewszystko, odpowiedziałem, w braku innego nazwiska.
— A teraz, panie markizie, mówił F. dalej z powagą, proszę abyś mi napisać raczył pokwitowanie, z odbioru sumy sześciu tysięcy franków, jaką tu kładę w biletach bankowych.
— Czy suma ta ma przedstawiać dla mnie sześć tysięcy franków kapitału, czy sześć tysięcy franków dochodu, zapytałem.
— Pozostawiono to do dalszych rozporządzeń. Na teraz, uważaj to pan jako sześć tysięcy franków dochodu. Co miesiąc najregularniej będę panu doręczał po dwa tysiące talarów, co uczyni rocznie siedmdziesiąt dwa tysiące franków.
— Ależ to zdumiewające! wyjąknąłem zmieszany.
— Jest to cyfra poważna, w rzeczy samej, odparł pan F. ponieważ te siedemdziesiąt dwa tysiące franków przedstawiają około półtora miliona kapitału, licząc rocznie po pięć od sta.
— Czy ów kapitał zostanie kiedyś moją własnością?
— Nic o tem nie wiem.
— Jakież węzły mogą mnie łączyć z osobą tak szczodrze mnie obdarzającą pieniędzmi?
— Oświadczyłem panu przed chwilą i powtarzani, iż nic niewiem w tym względzie, odparł notarjusz.
— W ciągu dalszego czasu czyż pan obowiązanym będziesz również zachowywać tajemnicę?
— Zachowywałbym ją niewzruszenie, gdyby mi takowa powierzoną została i wówczas usłyszałbyś pan odemnie: „Nie mogę na to ci odpowiedzieć“. A skoro mówię: „Nic nie wiem“, chciej pan temu wierzyć.
— Może jednak panu wiadomo przynajmniej czy owa przyznana mi pensja nagle cofniętą kiedyś nie zostanie?
— Wiem, iż przez pierwsze dwanaście miesięcy będziesz ją pan odbierał najregularniej, ponieważ suma całkowicie złożona znajduje się w mym ręku, powiedział za dłuższy czas jednak poręczać nie mogę, wszak zdaje mi się, że niepodobna ażeby osoba, widocznie bardzo bogata, która się panem od jego lat dziecięcych zajmuje i wyrobiła ci tak znakomite w świecie stanowisko, miała kiedyś o tobie zapomnieć. Przypuszczenia te jakkolwiek na logicznej osnute podstawie, nie zdołają zastąpić pewności, to prawda. Sądzę wszelako, że niepotrzebujesz pan spoglądać w przyszłość z obawą. A teraz, czy pozwolisz udzielić sobą dobrą, przyjacielską radę?
— Najchętniej.
— Jeśli pan zechcesz zastosować się do niej, unikniesz wszelkiej szkodliwej dla ciebie ewentualności. W obecnem swem położeniu, będziesz miał ze strony tych osób zwróconą na siebie uwagę. Jesteś młodym, powaby wesołego życia pociągać cię będą ku sobie. Siedmdziesiąt dwa tysiące franków rocznie do rozporządzenia, są ogromną sumą. Możesz żyć dostatnio, a nawet świetnie, okazale, wydając połowę. Odkładaj resztę na wszelki wypadek, złóż to w moje ręce, upoważnij mnie do umieszczenia tego na jakiej pewnej lokacji, a gdyby po upływie lat kilku obecna pensja przestała ci być nadsyłaną, utworzysz sobie skromny kapitał jaki pozwoli ci żyć bez trwogi o dalszą swą egzystencję.
Przyznając wysoką przezorność słowom pana F., przyrzekłem mu jeśli nie w zupełności zastosować się do jego rady, to w każdym razie mieć ją w pamięci. Schowawszy owe sześć banknotów do kieszeni i podpisawszy pokwitowanie z odbioru obecnem mojem nazwiskiem San-Rémo, pożegnałem notarjusza chcąc odejść. Zatrzymał mnie.
— Jeszcze słowo, rzekł, panie markizie. Owa osoba nieznana, a tyle dla ciebie życzliwa, niechcąc ażebyś ze spokojnego, regularnego życia w kolegium nagle przerzuconym został w hałaśliwą wrzawę wielkich hotelów, gdziebyś zmuszonym był stykać się z różnego rodzaju awanturnikami, wynajęła dla ciebie umeblowane mieszkanie. Jest to mała antresola, przy ulicy de Provence, skromnie, lecz z gustem urządzona. Oto adres, kwit, z opłaconego za trzy miesiące komornego i klucz od wspomnionego mieszkania. Służący, za którego uczciwość poręczyć mogę, stawi się dziś wieczorem na twoje rozkazy. Jest to chłopiec inteligentny, obeznany ze szczegółami potrzeb domowego życia w Paryżu, wskaże ci on dostarczycieli jacy nie wyzyskają twego niedoświadczenia. Gdybym ja sam panie, mógł ci być w czemkolwiek pożytecznym, przyjdź, proszę cię, rozporządzaj mną, a znajdziesz mnie zawsze gotowym na swoje usługi.
Pożegnawszy tyle uprzejmego notarjusza, udałem się do niego mieszkania przy ulicy de Provence, zapytując sam siebie, czy marzę lub śnię na jawie?
— Rzeczywiście! zawołał baron, trudno uwierzyć w to, co mi opowiadasz! Z jakże wysoką delikatnością uczucia wszystko tu ułożono i przewidziano! Ręka i serce matki w tych szczegółach odgadywać się dają.
— Matki! powtórzył Andrzej cicho i smutno, jak gdyby mówił do siebie. Matki!
— Tak, i dobrej matki, dodał Croix-Dieu.
— Dla czego „dobrej?“ Powiedz baronie raczej „bogatej.“ Gdyby była dobrą ta moja matka i prawdziwie mnie kochała, dozwoliłaby mi się poznać.
— Ach! jak ty nie rozumiesz rzeczy, do czarta! zawołał Filip; wyobrażasz więc sobie, że ta kobieta była, wolną i mogła to uczynić?
— Nic nie dowodzi aby przeciwnie być miało.
— Ależ przekonać się dozwól, drogi Andrzeju, że jesteś owocem popełnionego przez nią błędu. To nie ulega żadnej wątpliwości. Twoja matka znajduje się na pewno pod władzą swojego męża, a obok tego należy z pewnością do świata arystokracji. Gdyby była tylko bogatą mieszczanką, nie przyszłaby jej myśl nabywania dla ciebie tej włoskiej willi wraz z tytułem markiza. Taka pani Dubois, Dupuis, lub pani Lenoir gdyby posiadały i po dwadzieścia miljonów, żadnej z nich upewniam cię, nie przyszłoby do głowy utytułowanie swego nieprawego syna.
— Bardzo być może.
— Nie tylko być może, ale jest pewnem. Proszę mów dalej.
— Zgadujesz ciąg dalszy bezwątpienia, mówił smutno młodzieniec, skrócę opowiadanie. Nie poszedłem za dobrą radą notarjusza, który domyślając się zapewne że była bezużyteczną, nie ponawiał jej więcej. Wpadłem w odmęt wesołego życia zabaw i rozkoszy, który miotał mną, jak wicher miota samotnym liściem uschniętym. Moje mieszkanie przy ulicy de Provence wydało mi się być niedostatecznem. Wynająłem więc ten pałac i umeblowałem go jak widzisz. Mam cztery konie, dwa powozy, trzech służących, no i kochanki. Pojmujesz więc łatwo, baronie, że owe siedmdziesiąt dwa tysiące franków renty, a raczej pensji, starczyć na to wszystko nie mogły. Pozostałe we mnie ostatnie iskierki prawości i zdrowego rozsądku nakazywały zmniejszenie budżetu wydatków, co uczyniłem, manewrując w ten sposób, ażeby przynajmniej ta suma wystarczyć mogła bez zaciągania znaczniejszych długów. Szczęśliwa gra w Monaco, pozwoliła mi pospłacać drobne należytości. Podczas wojny zaciągnąłem się do korpusu ochotników, a z moich oszczędności zapłaciłem resztę długu za powozy i konie. Półczwarta roku tak upłynęło; z pobieranej renty nic mi nie zostawało, lecz w zamian nie miałem żadnych do spłaty naglących terminów, prócz kilku tysięcy franków sklepowym dostarczycielom, jakie spłacać mogłem dowolnie. Myśl, ażeby hojność moich nieznanych dobroczyńców ukończyć się miała, nie przeszła mi wcale przez głowę. Zresztą odpędziłbym ją, jako śmieszną niedorzeczność, rzecz niepodobną do spełnienia. Przed czterema miesiącami, w dniu pierwszym Sierpnia, udałem się jak zwykle na ulicę Bellechasse i przesłałem moją wizytową kartę notarjuszowi. Przyjął mnie natychmiast. Dostrzegłem jednak pewną zmianę w jego zachowaniu się. Wydał mi się on być jakimś smutnym, zakłopotanym, ale mówiłem sobie, notarjusz ma mnóstwo trosk osobistych, wypływających z jego zajęć obowiązkowych i nie zważałem na to zbyt wiele. Uścisnął podaną sobie moją rękę, lecz w sposób dziwnie wyjątkowy, w ten sposób, jak zaproszeni na pogrzeb ściskają rękę najbliższych krewnych nieboszczyka. Nie uśmiechał się już, jak poprzednio, co dostrzegłszy, uczułm, że i mnie uśmiech zamarł na ustach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.
I.