Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Na ów strzał niespodziewany odpowiedział okrzyk przerażenia. Trwoga i groza wróciły przytomność czterym podpitym gościom.
Andrzej San-Rémo wydawał się być mocno zmięszanym, co tłómaczyło się niebezpieczeństwem, jakiego uniknął dzięki pomocy barona.
— Do czarta! zawołał tenże, mój przyjacielu, zawdzięczasz mi życie. Gdyby nie moja bystrość umysłu, leżałbyś już umarłym!
— To prawda, wyszepnął młodzieniec, będę o tem pamiętał, baronie. Masz prawo do mej głębokiej wdzięczności.
— Rzecz rozpatrzywszy na serjo, nie winieneś mi jej wcale.
— Jak to rozumieć?
— Traf rządził wszystkiem. Zarówno jak ty, nie przypuszczałem, aby rewolwer ten był nabitym. Jakieś wewnętrzne natchnienie kazało mi stanąć przy tobie. Usłuchałem tej rady i dobrze zrobiłem. Morał z tego Laki wypływa, kończył śmiejąc się Croix-Dieu, iż nie należy nigdy palnej broni zostawiać w ręku dzieci.
Niedługo potem, czterej owi goście pod wrażeniem myśli o mogącym nastąpić strasznym wypadku w ich obecności, pożegnali gospodarza i wyszli z pałacu.
Pan de Croix-Dieu, zostawszy sam z Andrzejem, zapalił cygaro, napełnił sobie kieliszek Chartreus’em i rozparł się wygodnie w fotelu.
— Nakoniec, rzekł, przecie odjechali. Oczekiwałem na to niecierpliwie.
— Dla czego? pytał San-Rémo zdziwiony.
— Ponieważ pragnę pomówić z tobą sam na sam, o rzeczach nader ważnych. Chceszże mi poświęcić z pół godziny czasu?
— Ależ choćby dzień cały, jak najdłużej. Rozporządzaj mną, baronie, dziś, jutro, zawsze! Moim obowiązkiem jest być na twe rozkazy za tę wielką jakąś mi wyświadczył przysługę.
— Pomówimy o niej natychmiast, rzekł, uśmiechając się Croix-Dieu. Przedewszystkiem jednak powiedz mi, czy nikt nas tu podsłuchiwać nie będzie?
— Nikt, upewniam. Ale jak widzę, baronie, chcesz ze mną rozmawiać o jakichś rzeczach tajemniczych?
— A obok tego i nader ważnych, których do obcych uszu dopuszczać nie należy.
— Podniecasz moją ciekawość. O cóż chodzi?
— O mnie i ciebie zarazem, co znaczy, iż może to tylko być powiedzianem pomiędzy nami dwoma. Rzecz ta albowiem rozstrzygnie o twojej przyszłości. Zadziwia cię to, nieprawdaż?
— Do najwyższego stopnia, przyznaję.
— Zadziwisz się bardziej jeszcze, skoro cię poproszę o ufność dla siebie zupełną, ufność bez granic. Mój wiek upoważnia mnie ku temu. Mógłbym być twoim ojcem, ztąd, proszę, ażebyś mi odpowiadał na zapytania jak syn, gdy ojciec go bada.
— Lecz...
— A! nie wachajże się na Boga! Cóż ryzykujesz? Zaufanie, o które proszę, w żadnym razie krępować nie będzie twego zapatrywania i sądu. Zostaniesz zupełnym panem siebie i będziesz mógł dziś lub jutro rozpocząć to, co obciąłeś dokonać przed chwilą. Mnie tu nie będzie, abym cię powstrzymał drugi raz.
Andrzej San-Rémo mocno się zarumienił.
— Nie rozumiem nic, baronie, wyszepnął z cicha.
— Ej rozumiesz ty mnie doskonale! Ci siwiejący panowie jacy ztąd odeszli, dozwolili się złudzić zręcznie ułożoną przez ciebie sceną. Mniej od nich naiwny, a bardziej przezorny, widziałem jasno w owym „wypadku“ rzecz, noszącą tylko cechę nieroztropności. Obciąłeś się zabić, drogi mój chłopcze, a pragnąłeś temu samobójstwu nadać inne pozory, pozory lekkomyślnego igrania z nabitym rewolwerem. Mam-że słuszność, czy nie mam?
San-Rémo, opuścił głowę w milczeniu.
— Kto nie przeczy, przywtarza, począł Croix-Dieu. Dobrze robisz że milczysz. Przeczenie twoje nie przekonałoby mnie wcale. Wolę szczere wyznanie winy z twojej strony. Jest to pierwszy krok na drodze owej ufności jaką mnie obdarzysz. I otóż na początek powiedz mi proszę ile masz lat? Dwadzieścia trzy, cztery, czy pięć?
Markiz skinął głową potwierdzająco.
— W tym wieku, mówił baron, gdy się jest tak pięknym chłopcem, jak ty nim jesteś, zdrowym, dobrze wychowanym i zajmującym tak, jak ty wyższe stanowisko, nie odbiera się sobie życia wystrzałem bez jakichś ważnych powodów. Wyjaw mi zatem przyczynę?
— Niesmak, zniechęcenie do życia, wyszepnął Andrzej z zakłopotaniem.
Filip de Croix-Dieu wzruszył ramionami.
— Sądzisz więc, odrzekł, że lis tak szczwany jakim ja jestem, fałszywy zdawkowy pieniądz przyjmie za dobrą monetę, lub wyobrażasz sobie może, że ja cię badam dla zaspokojenia tylko mojej ciekawości? Nie! tak nie jest! Jeżeli pragnę poznać złe, jakie cię uciska, drogie me dziecię, to z tej przyczyny, iż mam silną nadzieję, a raczej pewność niezachwianą, że znajdę na nie lekarstwo. W dwudziestym trzecim roku życia, nie ma rany, któraby się zagoić nie dała. Uleczę twoją przyrzekam, jeżeli mi ją zobaczyć pozwolisz. Odbierać sobie życie dla tej jedynie przyczyny, iż się ma wierzycieli, jakież głupstwo do czarta!
— Jakto? zawołał San-Rémo, silniej jeszcze zarumieniony, pan wiesz? Tu zamilkł nagle.
— Wiem, że długi cię uciskają, dokończył baron.
— Któż panu o tem powiedział? Filip wyjął z kieszeni wiadome nam sądowe papiery.
— Patrz! rzekł, pokazując je młodzieńcowi, wszak poznajesz swoje podpisy, a obok nich protesty, wyroki sądowe, słowem zbiór cały tych przyjemnych rzeczy.
— Jakim sposobem dostały się one do rąk pańskich? pytał Andrzej zdumiony.
— Drogą najprostszą w świecie! odparł Croix-Dieu. Wysiadłszy z powozu przed dwiema godzinami, zetknąłem się oko w oko przy bramie pałacu z komornikiem, idącym zrobić ci zajęcie, wraz z dwoma towarzyszami. Dwoma biednymi czartami. Byłoby to nastąpiło niechybnie, podczas śniadania. Rzecz piękna! Gdy korki szampana wyskakują w jadalni, komornik spisuje protokół w salonie. Jakiż niewyczerpany temat dla filozofa nie prawdaż!
— I zapłaciłeś mu pan?
— Naturalnie, skoro odebrałem papiery, które ci z przyjemnością oddaję.
— Ach! panie baronie, jakże szlachetnym jesteś człowiekiem. To nie do uwierzenia, ale zarazem w jakże kłopotliwem stawiasz mnie położeniu!
— Ja ciebie, w kłopotliwem położeniu? Ja? Dlaczego?
— Ponieważ jestem teraz twoim dłużnikiem. Mój dług, stał się obecnie długiem świętym, długiem przyjaciela. W jakiż sposób wypłacę się z niego?
— Nie troskaj się tą bagatelą. Mówmy o ważniejszych rzeczach. Ów weksel nie jest jedynym, o ile sądzę. Ma on swych młodszych braci, rozrzuconych po świecie?
— Tak jest, niestety!
— Na jak dużą sumę?
— Na dwadzieścia pięć, do trzydziestu tysięcy franków.
— Dobrze. Wykupić je będziemy się starali. Lecz jeszcze słowo. Wszak nie z przyczyny jedynie braku pieniędzy na zapłacenie tych weksli powziąłeś myśl samobójstwa? Odpowiedz mi szczerze?
— A gdybym odmówił tej odpowiedzi i nie przyjął od pana wspaniałomyślnej ofiary wykupienia mych weksli?
— Przyjąć musisz, mój chłopcze. Nie masz innego sposobu wyjścia.
— Chcesz więc pan abym ci opowiedział mą przeszłość?
— Tak.
— Będzie to bardzo krótkie opowiadanie.
— To źle. Radbym ażeby ono było najbardziej szczegółowem.
— I obok tego poweźmiesz pan najgorsze wyobrażenie o sile moralnej mego charakteru.
— Niech cię to nie przestrasza. Jestem aniołem pobłażania. Mów wszystko otwarcie!
— Cóż więc pan naprzód chcesz poznać?
— Wszystko. Zacznij od pierwszych swych chwil dziecięcych i mów nie zatrzymując się wcale.
— Niestety! wiem bardzo mało o sobie samym. Pytałeś mnie pan przed chwilą ile mam lat. „Dwadzieścia trzy, lub cztery“ dodałeś. Potwierdziłem skinieniem głowy, iż możesz przyznać mi lata, jakie ci się podoba, prawdą jest bowiem że nie wiem, gdzie i kiedy na świat przyszedłem. Nie znam wcale mojej rodziny.
— Tak? A jednakże owo nazwisko San-Rémo i tytuł markiza?
— Są moją legalną własnością. Poznasz pan jak je nabyłem. Nie sądź bym był oszustem, przywłaszczycielem.
— A ów pozorny majątek?
— Był rzeczywistym przez lat kilka, lecz oto fakta. Sięgnąwszy w głąb mej pamięci, widzę się małym chłopięciem, wychowującym się na wsi pod opieką dobrych ludzi, o których mniemałem, że to są moi rodzice. Mieli oni drugie dziecko, chłopczyka w moim wieku, którego uważałem za brata.
— Jak daleko mieszkali od Paryża? zapytał Croix- Dieu.
— Mniej więcej mil dwadzieścia.
— I długo trwał ten twój pobyt na wsi?
— Miałem lat siedem, gdy jakiś nieznany mężczyzna, którego przed tem nigdy nie widziałem, przybył aby mnie z sobą zabrać do Paryża.
— Wybacz, że ci przerywam. Podczas, gdy byłeś u tych dobrych ludzi, czy nikt cię nie odwiedzał?
— Nikt, prócz jakiejś damy, która po kilkakrotnie przyjeżdżała przywożąc mi podarunki. Pieściła mnie tkliwie, całowała i bardzo przy tem płakała.
— I nie pytałeś nigdy kto mogła być ta kobieta?
— Później dopiero, gdym podrósł, przyszło mi na myśl że to mogła być moja matka.
— Jakże ona ci się przedstawia w twoich młodocianych wspomnieniach?
— Nie zbyt wyraźnie. Dziś jestem pewien, iżbym jej wcale nie poznał. Pamiętam tylko tyle, iż była bladą, wysmukłą blondynką, zawsze czarno ubraną; wyglądała na bardzo młodą kobietę i zdawała się należeć do zupełnie innej sfery łudzi od tych, między którymi wychowywałem się.
— Mówiłeś, że jakiś obcy mężczyzna zabrał cię ze wsi i przywiózł do Paryża. W jakim to celu?
— Pierwsze początki historji mojego życia nie są bynajmniej zajmującemi. Ów obcy chciał mnie umieścić w kolegium Ludwika Wielkiego, we wstępnej klasie, gdzie uczono czytać i pisać.
— A dalej?
— Przepędziłem lat dziesięć w temże kolegium, podczas których zupełnie nikt mnie nie odwiedzał. Mimo to, szczęśliwe były owe lata w mem życiu. Moi towarzysze żartowali z razu w sposób uszczypliwy, dając mi uczuć osamotnienie, pośród którego żyłem i zapomnienie o mnie rodziny. Odbierałem jednak z rąk szkolnego nadzorcy tygodniowo dość znaczną kwotę pieniędzy na osobiste drobne wydatki, która rozrzucałem na piłki gumowe, agatowe kule, cukierki i tym podobne drobnostki, dzieląc je z kolegami, u których w krotce pozyskałem wielkie poważenie. Byłem pracowitym. Profesorowie przyznawali mi bystrość pojęcia. Chęć odznaczenia się, otrzymania pierwszeństwa pomiędzy uczniami podniecała mnie do nauk. Pracując z zapałem, zdałem dobrze egzamin, na którym przyznano mi stopień bakałarza. Nadszedł wiek rozwagi. Jedna ważna kwestja poczęła zaprzątać mój umysł. Po ukończeniu klas, co się ze mną stanie a raczej co zrobią ze mnie? Do czego mnie przeznaczą?

XV.

— Była to ważna kwestja, w rzeczy samej, przerwał Croix-Dieu. I w jakiż sposób została ona rozwiązaną? — Nazajutrz po zdanym świetnie egzaminie, mówił


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.
I.