Tragedje Paryża/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Oktawiusz otarł spotniałe czoło chustką nasiąkniętą perfumami. Atak świszczącego suchego kaszlu schwycił go nagle, po przeminięciu którego zwrócił się do barona.
— Widziałeś się z mamą? zapytał.
— Tylko co od niej wyszedłem.
— Wciąż jeszcze na mnie zagniewana?
— Bardziej niż kiedykolwiek.
— Czy wiesz baronie, że kazała mi wyjść za drzwi.
— Mówiła mi o tem.
— Oczekiwałem, na honor, rychło mnie obrzuci przekleństwem. Przykre to, wyznam, te wszystkie sceny, lecz i djabelnie nudne zarazem. Niech zetną mi głowę, zgoda, lecz niech wiem przynajmniej za co ją tracę?
— Żądałeś od matki pieniędzy.
— Głupstwa! pięciu tysięcy franków, co to znaczy? Miałbym prawo żądać dziesięć razy więcej od matki, która zabiera procenta od sześciu miljonów, będących moją własnością.
— To prawda, lecz po cożeś matce tłómaczył na jaki użytek żądasz tych pięciu tysięcy franków.
— Sądziłem, że to ją nakłoni do udzielenia mi pieniędzy. Kto mógł przewidzieć, że taką mi scenę wyprawi? Do czarta! ja muszę płacić długi honorowe. Reginie należy się zapłata za dwa miesiące. Biedna dziewczyna jest prawie bez grosza. Kocha mnie, ubóstwia, jestem przekonany, lecz obok tego powiedziała mi, abym nie pokazywał się bez pieniędzy. Przyrzekłem je przynieść, najuroczyściej. I otóż Danae z wypróżnioną sakiewką oczekuje Jowisza. Nie będzie pełnej sakiewki, kwita z Jowiszem! Otóż sytuacja, przyznaj sam, iż djabelna to sprawa!
— A inni twoi wierzyciele?
— Ach! dobrze, żeś mi przypomniał o nich, baronie. Sam nicwiem co począć z tą zgrają. Możnaby sądzić, iż się zmówili aby mi nic nie dawać. Opowiem ci pewien ciekawy szczegół. Wczoraj w południe poszedłem do jednego ze wskazanych sobie lichwiarzy, rodzaj niemieckiego żyda. Sprzedaje on zegarki, srebro, wino Bordeaux, płótno, tytoń przemycany i różnego rodzaju fotografie. Mówię mu krótk: „Potrzebuję dwunastu tysięcy franków, płatnych za rok, na procent jaki pan sam oznaczysz. Jestem Oktawiuszem Gavard, spadkobiercą sześciu miljonów“.
— Ja znać to, znać dobrze, odrzekł mi łamanym językiem, ale pan jesteś małoletnia, a przez to jest opieka i ja potrzebuję ubezpieczenia na życie.
— Dobrze, zawołałem, jedz pan ze mną do pierwszego lepszego Towarzystwa Ubezpieczeń.
— I cóż, zapytał Croix-Dieu.
— Ha! cóż? odparł Oktawiusz, głupstwo, rzecz śmiechu godna! Przez cały dzień, wyobraź sobie baronie, biegałem z żydem od jednego towarzystwa ubezpieczeń do drugiego, obszedłem wszystkie jakie się znajdują w Paryżu. Co powiesz? Nic nie zrobiłem. Ach! głupcy akcjonarjusze! Odmawiać podobnie pewnej jak moja okazji? Wszak wiesz że jestem silnie zbudowanym. Nie otyłym, to prawda, ale muskularnym. Dobre nogi, wzrok dobry, dobry żołądek, wszystko jak trzeba w komplecie? Przekonałem się sam, mogę żyć sto lat.
— Podzielam to zdanie w zupełności, rzekł Croix-Dieu z pozorem przekonania.
— Nieprawdaż? powtórzył Gavard; chwilowo nieco osłabionym, być może, lecz bądź co bądź dzielnym! Zapytaj Reginy Grandchamps. Otóż, baronie, naśmiałbyś się do syta z komedji, jaką mi wyprawili doktorzy w owych towarzystwach ubezpieczeń. Wyborne! powiadam ci. Trzeba było naocznie to widzieć! Wyobraź sobie grupę najpoważniejszych medyków, bardziej poważnych od figurantów w tragedji, spiętych pod same uszy krawatami i dekoracjami na piersiach różnego rodzaju. Kazali wyciągać mi język, uderzali mnie w plecy, przykładali uszy do żołądka, macali kolana, ramiona, słowem przeróżne dziwy ze mną wyprawiali; a po ukończeniu tego wszystkiego pokiwawszy tajemniczo głowami, rozpoczynali na nowo i wreszcie odeszli, zabrawszy z sobą dyrektora, który w pięć minut powrócił sam z miną zasmuconego ojca rodziny, oświadczając mi, że Stowarzyszenie nie znajdując we mnie odpowiednich hygienicznych warunków ustawą przepisanych, odmawia ubezpieczenia mnie na życie! Ci ludzie wyobrażają sobie, że ja roku nie przeżyję. Co powiesz na to baronie?
— Powtórzę to, co powiedziałeś przed chwilą, iż żałuję głupich akcjonarjuszów!
— I wyobraź sobie, że jeden z doktorów poważył się szepnąć mi do ucha. „Oszczędzaj się młodzieńcze! Grozi ci niebezpieczeństwo. Oszczędzaj się. W złym stanie twe zdrowie.“
No! jak to uważasz, baronie?
— Czyż ów doktór był do tego stopnia głupcem nieświadomym, iż nie dostrzegł u ciebie nadmiaru sił żywotnych? odrzekł Croix-Dieu. Zaopatrzony w nie, obficie twój organizm, zadusił by cię, mój Oktawiuszu, gdybyś żył powściągliwiej. Nie zmieniaj nic przeto w swoim sposobie życia, który jest dobrym, a gdy czasami uczujesz nieco osłabienia, pokrzepiaj się wzmacniającemi środkami. Używaj ostrych korzennych potraw, pij wiele madery, szampana, wódek i likierów. Oto, czego tobie potrzeba!
— Jest to moją zasadą. Tak żyjąc, czuję się dobrze.
— Nie zmieniaj też jej w niczem.
— Ma się rozumieć, że jej nie zmienię. Ta jednak afera, wyprawiona przez towarzystwo ubezpieczeń, zamknęła mi żydowską kasę. I otóż dla czego zrozpaczony udałem się dziś do matki, gdzie niestety i tam, jak wiesz, nic nie zyskałem. Co począć? radź? jestem bez grosza w kieszeni, a Regina czeka na swoje pięć tysięcy franków. To nikczemnie z mej strony! Wiem że ona kocha mnie szalenie, lecz jest praktyczną kobietą. Jeżeli przybędę dziś wieczór do niej z próżnemi rękoma, wyrzuci mnie za drzwi, jak to mama uczyniła dziś rano. Dwie takie sceny wygnania w jednym dniu, to za wiele! Ratuj mnie przez litość, baronie!
— Uspokój się, wydobędę cię z tego.
— Jesteś mym przyjacielem, prawdziwym przyjacielem, wybaw mnie więc najprzód z pierwszego a najcięższego kłopotu.
— Z którego?
— Z pod owego topora, zagrażającego mej egzystencji, z pod owej sądowej kurateli, uplanowanej przez mamę. Wyobraź mnie sobie pod władzą takiego pana notarjusza, w czarnych rękawiczkach, z teką pod ramieniem, który to jegomość ograniczy moje wydatki na utrzymanie stajni i pensję wypłacaną Reginie, a dalej wydzielać mi pocznie szczupłe porcje obiadu, w obec miljonów do których mam prawo po nieboszczyku mym papie! Ach! nigdy! Nie! nie pozwolę aby coś podobnego spełnić się miało, raczej czaszkę sobie rozsadzę wystrzałem!
— Nie byłoby to zbyt wesołem, zaiste, odrzekł śmiejąc się Croix-Dieu.
— Jakich wpływów użyć na matkę, powiedz mi, powiedz, baronie? Czego się chwycić w tem rozpaczliwem położeniu?
— Nic łatwiejszego, odparł Croix-Dieu, od ciebie to tylko zależy. Zmniejszyć wydatki do dnia pełnoletności. Rok prędko przeminie.
— Zmniejszyć wydatki? zawołał Oktawiusz z osłupieniem. W jaki sposób? Nowych nie przymnażam wcale.
— Przeciwnie, gromadzisz długi jedne na drugie. Całe góry upominań się wierzycieli.
— Najwyżej mały pagórek, odrzekł śmiejąc się Gravard. Lecz czyż to z mojej winy? Powiedz mi, proszę, baronie, czy podobna się utrzymać z głupich trzydziestu tysięcy franków rocznie? To starczy zaledwie na drobne wydatki. Uciekam się więc do kredytu.
— Którego, jak twierdzi twa matka, zbyt nadużywasz.
— Otóż i głupstwo kapitalne! Ach! ci rodzice, rodzice! Nie wstydzę się pochodzenia mego nieboszczyka papy, lecz wyznać trzeba, że to wcale nie był człowiek szyku! Zebrał majątek, wszyscy o tem wiedzą, na dystylarni, w Villette, gdzie preparował prawdziwy rum Jamajkę z wódki, melassu i innych ingredjencji. Miał papa rozum, na honor! Mimo tego wszystkiego, jeździł fiakrem, a nawet omnibusem, na „górce“ za trzy sous. Zyskał poważanie, lecz nigdy nie był człowiekiem światowym, podczas gdy ja jestem dżentlemenem, sportsmenem klasowym i znanym. Urządzam wyścigi i sam biorę w nich udział. Mam kobietę znaną w całym Paryżu, Reginę Grandchamps. Dzienniki zajmują się mną, wygłaszają moje nazwisko, słowo w słowo drukują powiedziane przezemnie dowcipy. Czegóż więcej może żądać matka odemnie?
— Zadowolniłaby się mniejszemi z twej strony zasługami, rzekł śmiejąc się baron.
— Cóż jednak ostatecznie mam robić? Powiedz mi, pytał Oktawiusz, aby uniknąć owej przeklętej sądowej kurateli.
— Posłuchasz rad moich?
— Najściślej, baronie i wdzięcznym ci pozostanę.
— Przedewszystkiem tedy żadnych długów więcej.
— To niepodobna. Pożyczam tylko corocznie trzydzieści sześć tysięcy franków, podczas gdy Regina Grandchamps kosztuje mnie do sześćdziesięciu.
— Inny w mem miejscu powiedziałby ci: porzuć tę kobietę, rzekł Croix-Dieu.
— Porzuciłbym ją, gdyby było trzeba, odparł Gavard. Jest ona wprawdzie szykowną, posiada zachowanie się damy z wyższego świata, lecz tak dalece nie przywiązuję się do niej. Ona, czy inna, wszystko mi jedno.
— Nie porzucaj jej, zawołał żywo Croix-Dieu. Jest to dobra dziewczyna, kocha cię szczerze, co winno pochlebiać twojej miłości własnej. Zresztą, wydałeś już na nią tyle pieniędzy.
— Ależ, baronie, począł Oktawiusz.
— Nie jedne sześćdziesiąt tysięcy franków, wszak prawda?
— No, tak, do czarta.
— Regina ma we mnie zaufanie o ile sądzę.
— Wysławia cię pod niebiosa baronie. Jesteś półbogiem dla niej!
— A więc, pomówię z nią. Użyję mego wpływu. Poręczę za ciebie w potrzebie i będziesz miał u niej kredyt do czasu pełnoletności, przyrzekam ci to.
— Jeśli tak, zgoda! Nie straci ona na tem jeśli na pieniądze zaczeka.
— Natenczas twoje trzydzieści sześć tysięcy franków pensji, zostaną ci na bieżące wydatki. Przestań grać w karty, albo przynajmniej graj mniej hazardownie. Umieść się choć pozornie pod moją opieką. Upewnię twą matkę iż zmiana stanowcza nastąpiła w twojem postępowaniu, żeś mi się oddał w zupełności i dozwolisz mi sobą we wszystkiem kierować. Wniosę do niej za tobą mą prośbę, uspokoję jej wzburzenie, nie pomyśli ona już więcej o sądowej nad tobą opiece, a po upływie roku, zostawszy samodzielnym panem swoich trzystu tysięcy liwrów renty, będziesz nimi rozporządzał, jak ci się podoba. Oto jak myślę ułożyć te rzeczy. Jesteś ze mnie zadowolonym?
— Baronie! tyś aniołem! zawołał Oktawiusz w uniesieniu. Przysięgam, że w starości oślepniesz i będziesz bez grosza!
— Zkąd, dla czego? zapytał Croix-Dieu, z osłupieniem.
— Ponieważ jak ty mnie teraz, tak ja tobie później będę służył za przewodnika. Pójdziemy obadwaj stanąć na moście des Saints-Pieres; ja będę nadstawiał przechodniom skarbonkę na drobną monetę. Ha! ha! to będzie zabawne nieprawdaż?
Baron w milczeniu przyjął ów dowcip młodego hulaki, a żegnając się z Oktawiuszem wsunął mu w rękę kilka banknotów, unosząc z sobą to przekonanie, że przed upływem trzech miesięcy, karawan pierwszej klasy powiezie na cmentarz Pere-Lachaise, anemicznego spadkobiercę miljonów papy Gavard.
— Do klubu! James, zawołał na stangreta wsiadłszy do powozu.
Croix-Dieu należał jako członek, do owego arystokratycznego koła, jakiego obecnie szczegółowo nie opisujemy z przyczyn wyjaśnionych dalej. Wszedł do salonu zawierającego czytelnię, a jako posiadający obce języki, zaczął przerzucać zagraniczne gazety.
W jednej z nich znalazł artykuł widocznie obchodzący go, bo dwukrotnie odczytał takowy z uwagą. Artykuł ów zawierał następującą wiadomość.
„Książę Leon Aleosco, bogacz znany w szerokich kołach Paryża, zginął śmiercią tragiczną, zamordowany występną ręką swojego sługi. Książę, jak mówią, miał wkrótce się żenić. Śmierć jego okrywa żałobą wysokie arystokratyczne koła, z któremi był spokrewnionym.“
Croix-Dieu, wyszedłszy z klubu, pojechał do najbliższej stacji telegrafów, zkąd wysłał depeszę do Fanny Lambert, tej treści:
„Książę umarł. Działaj stosownie do tej okoliczności.“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.
I.