Tragedje Paryża/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

— Pan spotkałeś tę osobę? pytał żywo Jerzy.
— Tak, odrzekł Vibert.
— Gdzie?
— Tego nie pomnę. W teatrze, na spacerach, lub ma wyścigach być może, słowem w jednem z owych miejsc, gdzie spotykamy się, nie znając zupełnie.
Po tych słowach kupiec obrazów wpatrywał się w ów portret przez kilka minut w milczeniu, to oddalając się, to przybliżając, słowem studjując w najdrobniejszych szczegółach to dzieło, następnie rzecz nie do uwierzenia, dobył z bocznej kieszeni pugilares, a wyjąwszy zeń toilet tysiąc frankowy, podał go artyście.
— To dla ciebie, rzekł, a portret dla mnie. Rzecz postanowiona?
Tréjan przecząco potrząsnął głową.
— Nie! odparł zwięźle.
— Jakto, odmawiasz przyjęcia tysiąca franków?
— Odmawiam.
— Czy podobna? zawołał Vibert z osłupieniem. Dla czego przyjąć ich nie chcesz?
— Dlatego, że portret nie jest do sprzedania.
— Ba! wszystko jest do sprzedania, za pieniądze na tym naszym świecie.
— Widzisz pan, że nie, ponieważ pragniesz tego portretu, a ja go zatrzymuję dla siebie.
— Ha! ha! grasz ze mną komedję, mój dobry, zaśmiał się Vibert, dlatego, ażebym podniósł cenę. Znamy się na tem. Przyznaję więc, kupić go pragnę, popełniam szaleństwo i ofiaruję ci za niego tysiąc dwieście franków. No, teraz mi odstąpisz to płótno, nieprawdaż?
— Nie!
— Dam tysiąc pięćset.
— Nie!
— Dwa tysiące franków!
— Ani nawet za dziesięć tysięcy, zawołał Jerzy, za żadną cenę, słyszysz mnie pan, ów obraz nie wyjdzie z mojej pracowni. Nie upieraj się więc w podwyższaniu ceny, co jest nader dla mnie pochlebnem, przyznaję, ale nie doprowadzi do żadnych rezultatów, ponieważ, nie zostanie przeżeranie przyjętym.
Vibert zamknął spokojnie pugilares, schował go do kieszeni i zapiął swój paltot.
— Otóż poczynam rozumieć, wyrzekł po chwili. Sprawa serca, namiętność niepokonana, portret jakiejś kochanki. A! głupstwo, głupstwo, szaleństwo! Nie badam cię, drogi artysto, jestem dyskretnym, nie mam zresztą zwyczaju mięszania się w nieobchodzące mnie sprawy, pozwól jednak sobie powiedzieć, że miłość, czy kaprys chwilowy, wszystko to prędko przemija; pieniądz, jeden tylko pieniądz, trwale pozostaje! Pocałuj mnie więc, mój przyjacielu. W dniu w którym, ochłonąwszy z miłości a nie mając pieniędzy przyniesiesz mi tu płótno, będę miał dla ciebie zań przygotowane dwa tysiące franków, jakich dziś przyjąć nie chcesz. Co zaś do zamówionych obrazków, staraj się je wykończyć według umowy. Do widzenia. Radzę ci rozmyśl się jeszcze. Wkrótce, być może, do widzenia.
Tu Vibert wyszedł z pracowni. Skoro drzwi zamknął za sobą, Tréjan rzucił się na krzesło.
— Mieć talent! zawołał, ponieważ posiadam go niezaprzeczenie i zarabiać zaledwie dwadzieścia pięć do trzydziestu luidorów miesięcznie, malując dla wyzyskiwacza pracy lubieżne obrazy, och! jakież to nikczemne, jakie upokarzające. Och! mój ojcze, dziki samolubie, który po zadowoleniu swych żądz i pragnień, pozostawiłeś mnie w nędzy, dla czego mnie na świat wydałeś? Krew, płynąca w mych żyłach, napawa mnie wstrętem do pracy, budzi we mnie pragnienie zbytku, chęci używania bez granic, a jestem ubogim i być nim nie przestanę! Walczyłem przeciw mej własnej naturze, chciałem nadludzką pracą zdobyć sobie sławę, majątek, by za pomocą tych sił zadowolnić moje upodobania, gusta, nawyknienia! I otóż zawiodłem się srodze! Do czegóż mnie doprowadziła ta rzemieślnicza praca? Czyż moją dzisiejszą egzystencję życiem nazwać można? Zostanęż kiedykolwiek jednym z tych, których obsypują błotem za najmniejsze pociągnięcie ołówkiem, lub pędzlem? Nadto smutnego doświadczenia! Dość tego. Wszelka praca nie produkcyjna, jest oszukiwaniem samego siebie. Nie chcę oszukiwanym być dłużej. Karty przekonały mnie ubiegłej nocy, iż życie zabaw i rozkoszy jest korzystniejszem nad trud i mozół. Iluż spotykałem ludzi w salonach pół światka dla których walet kierowy i dama pikowa stanowiły dostatni fundusz utrzymania! Czemu nie miałbym ufać, jak oni w swą gwiazdę? Nie próbować szczęścia! Posiadam przezorność, krew zimną, te dwie wielkie zalety dobrego gracza. Nie będę się upierał spostrzegłszy, iż ów los mi nie sprzyja aby nie cofnąć się w porę, lecz przeciwnie, z zuchwalstwem i energją korzystać będę z przyjaznego uśmiechu fortuny. Zresztą, cóż ryzykuję? dodał po chwili milczenia z gorzkim uśmiechem; jeśli mnie gra nie zbogaci, to i nie zrujnuje wcale. Przybywaj więc, hazardzie! Tyś odtąd mym bożyszczem! Znużony wegetowaniem, chcę zacząć żyć nareszcie!

∗             ∗

Podczas, gdy ów człowiek wykolejony, artysta bez odwagi, zasad i przekonań, młodzieniec, żądny rozkoszy, dla którego dwadzieścia pięć lub trzydzieści luidorów były drobnostką godną pogardy, postanowił porzucić dotychczasowy uczciwy zarobek w pracowni, dla wejścia w gwar życia niskiego brudnego świata Paryża, mały czarny powozik, uprzężony w angielskiego bieguna, z woźnicą w czarnej liberji, zatrzymał się przy ulicy de Laval, przed domem, gdzie mieszkał Jerzy Tréjan.
Na drzwiczkach tego powozu widniał podwójny herb, z baronowską koroną. Wysiadłszy zeń średniego wieku mężczyzna, podążył ku odźwiernemu.
— Pan Tréjan? zapytał, czytając listę lokatorów.
— Na piątem piętrze, nad antresolą, drzwi na wprost wschodów.
— Wiem, ale czy jest w domu?
— Nie widziałem aby wychodził.
Upewniony, iż zastanie Jerzego, przybyły wchodzić zaczął na stopnie, starannie wywoskowane.
Osobistość ta na pierwszy rzut oka zdawała się mieć około czterdziestu pięciu lat wieku, po ściślejszem wszelako rozpatrzeniu, widocznem było, iż przeszła dawno po za pięćdziesiąt.
Szybkim krokiem przebiegł piętra, dzielące go od mieszkania Jerzego Tréjan, a zatrzymawszy się przy drzwiach pracowni, nie zadzwonił ale gałką od laski uderzył z lekka kilkakrotnie we drzwi.
Był on, jak się okazywało, poufnym przyjacielem domu, zawsze serdecznie przyjmowanym, ponieważ na jego widok uśmiechnął się Walenty i otworzywszy drzwi pracowni wygłosił:
— Pan baron de Croix-Dieu.
Usłyszawszy to nazwisko, artysta podbiegł ku przybyłemu i uścisnął mu rękę.
— Ach! jakież przyjemne odwiedziny, zawołał. Jakżem szczęśliwy baronie, że cię widzę!
— Spodziewałem się tego, mój Jerzy, rzekł uśmiechając się pan de Croix-Dieu, i dla tego pospieszam do ciebie.
Tréjan zaprowadził barona w pobliżu pieca, posadził go w fotelu i podał pudełko z cygarami.
— Zdaje mi się, żem cię całe wieki nie widział, mówił artysta, wpatrując się w przybyłego, najmniej ze dwa tygodnie! Sądziłem już, żeś o mnie zapomniał.
— Było to niesprawiedliwe przypuszczenie, odparł! pan Croix-Dieu, wszak wiesz, ilem dla ciebie życzliwy i jestem pewien twojej wzajemności w tym razie.
— Cóżeś robił przez te dwa tygodnie, baronie? pytał Jerzy powtórnie uścisnąwszy mu rękę.
— A! jedno, wciąż jedno! odparł zapytany.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.