Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

— A więc, mój przyjacielu, rzekł Jerzy, śmiejąc się głośno, obmyśl sam temat.
— Dzisiaj, mój dobry, począł Vibert, sztuka jest chorą.
— Zdanie to niegdyś wyraził sławny Bilboquet, mówiąc: „Sztuka cierpi na wycieńczenie.“
— Miał słuszność zupełną. Czy wiesz kto obecnie kupuje obrazy?
— Amatorowie, sądzę, i znawcy dobrego malarstwa.
— Niestety! tych amatorów nie ma już śladu, a ci którzy po nich nastąpili, nie znają się wcale.
— Dla czego więc kupują?
— A! otóż właśnie kwestja. Kupują, ponieważ obrazy przyozdabiają mieszkanie, a ztąd są niezbędnemi w cośkolwiek lepiej urządzonym apartamencie, jak jest nim piec i inne tym podobne szczegóły. Kupują następnie dla nadania sobie szyku. Między nabywcami, uważaj mój drogi, jest czwarta część giełdowych agentów, szachrujących interesami, spekulantów, zarabiających na giełdzie pieniądze; aktorek i kokot różnego rodzaju, lub tych wybladłych młodzieńców, pozujących na protektorów sztuki i artystów. Oto nasi klienci dzisiejsi!
— Co nam to szkodzi, aby się nie targowali i dobrze płacili?
— Zapewne. Ale czy wiesz co im się podoba?
— Ciekawym.
— Oto przedmioty wabiące, zalotne, nieco lekkie, rozumiesz?
— Pojmuję, odparł Jerzy. Jeżeli im trzeba Ludwika XV-go, panią Pompadour, Ludwika XVI-go, rzecz nader łatwa. Mogę pójść do Muzeum, przez trzy dni studjować Watheau, Boucher’a, Lancet’a i Fragonard’a.
— Wpadłeś na ślad! zawołał Vibert. Wkrótce się porozumiemy. Uważaj co powiem. Żadnych naśladowań lecz trzeba nam nowożytnego Fragonard’a. Idei lekko drastycznej, ale ukrytą z powściągliwością. Słowem, obrazu, nad którym zastanowić się należy, lecz który jednocześnie odsłonięty wystawić można. Zrozumiałeś mnie?
— Doskonałe! rzekł Jerzy. Widzę, czego pan sobie życzysz i mam nadzieję będziesz ze mnie zadowolonym.
— Brawo! wykrzyknął Vibert, zacierając ręce; cieszę się już naprzód twą pracą.
— A co do ceny? zapytał Tréjan.
— Ba! co do ceny, odparł żywo kupiec; jedna taż sama. Dziesięć luidorów od małej ramy. Jest to dobrze zapłacone, wierzaj mi mój drogi.
— Uważam przeciwnie, wyrzekł artysta. Rzecz, jakiej pap żądasz odemnie, jest wyjątkową. Nie będzie to sztuką, mój dobry, ale podnietą do rozpustnego śmiechu. Smutny obowiązek dla mego pędzla, to maczanie go w pieprzu Kajenny. Pomimo wszystkiego, przyjmuję namówienie, żyć trzeba, a życie jest ciężkiem, żądam wszelako podwyższenia ceny do piętnastu luidorów, inaczej umowa nie przyjdzie do skutku.
— Ma to być ostatnie twe słowo?
— Ostatnie! szkoda czasu na dyskutowanie.
— Zgadzam się więc, ale ty mnie przyprawisz o bankructwo swojemi wymaganiami.
— Bankructwo, biedny człowieku, jakże cię żałuję! mówił Jerzy śmiejąc się głośno.
— Zrób mi na początek cztery obrazy, według oznaczonego planu, mówił Vibert, dalej zobaczymy.
— Z dniem jutrzejszym zabiorę się do tego, lecz dziś potrzebuję pieniędzy. Daj mi pan tytułem zaliczki dwadzieścia pięć luidorów.
Handlarz rzucił się tak nagle, że monokl spadł mu z oka na podłogę.
— Ani grosza! zawołał, ani szeląga! Zrujnowały mnie te wasze zaliczki. Nie złapiecie mnie na nie więcej! Winien mi jesteś tysiąc franków, przedewszystkiem odebrać je muszę. Zresztą nie mam zwyczaju płacić odrazu. Byłoby to głupstwem nie do wybaczenia! Po wykończeniu każdego obrazu wypłacę dziesięć luidorów, potrącając na stary dług sto franków. Sądzę że to słuszne? Nie nazwiesz mnie złym człowiekiem?
— Nie mogę pracować przy pustej kieszeni, to trudno?
— E! nie pracujesz zarówno chociaż jest pełną. Zły zwyczaj, mój drogi, naganne nawyknienie.
— Daj chociaż piętnaście luidorów.
— Ani nawet pięciu! Rób, nie rób, jak ci się podobało mówiąc, Vibert przechadzał się szybko po pracowni a przystanąwszy pomimowolnie przed stalugą, odrzucił zasłonę w górę.
— Ach, zawołał z wyrazem zdumienia, masz takie perły u siebie i kryjesz je przed przyjaciółmi. To nieszlachetnie, artysto!

erzy, nie wiele dotąd zwracający uwagi na poruszenia Viberta, zerwał się zapłoniony gniewem, a przyskoczywszy do stalugi, zapuścił płótno na obraz.
Handlarz obrazów schwycił go za rękę.
— Panie! zawołał gniewnie Tréjan.
— Lecz mój kochany, przerwał mu Vibert, z jakiego powodu nie chcesz mi dozwolić podziwiać tego pięknego dzieła? Słońce świeci dla wszystkich jak sądzę. Jest to klejnot, prawdziwy klejnot, przysięgam! Rysunek, koloryt, wypukłość postaci, wszystko doskonałe! Do czarta! nie przypuszczałem, iż tyle siły posiadasz. Winszuję, z całego serca winszuję!
Jerzy uczuł się rozbrojonym temi słowy. Wrodzona artystyczna próżność, nie dozwalała mu odepchnąć tej czary pełnej upajającego napoju, jaki pochlebstwem się zowie.
— Znajdujesz więc pan ów portret dobrym?
— Wszak widzisz, że jestem zachwyconym, olśniomym! Zkąd u czarta zdobyłeś tę głowę?
— Z własnej wyobraźni.
— Nie! to nieprawda, zawołał Vibert. Tworzone to z natury, albo jakiegoś wspomnienia. Może cokolwiek ją wyidealizowałeś, przypuszczam to, nie przeczę, takich jednakże oczów nie wytwarza się z wyobraźni a zresztą patrz. W kąciku przy ustach, znajduje się maleńkie znamię. Przysięgnij mi, że to znamię jest twoim wynalazkiem, a choć byś nawet i przysiągł, nie uwierzę! Znam ja się na tem, mój drogi. Jest to malowane z natury i dałbym w zakład głowę, że ów model istnieje, a co więcej, żem go spotykał po kilkakroć razy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.