Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.
BAL.

O jedenastej wieczorem paradnie ubrany szwajcar otworzył bramę pałacu przy ulicy Plumet, gdzie Rudolf głównie zamieszkiwał. Wyjechała z niej wspaniała niebieska kareta, zaprzężona w dwa ogromne siwe konie. Latarnie rzucały mocne światło do wnętrza pojazdu, w którym siedział Rudolf, przy nim po lewej stronie baron Graun, a na przodzie wierny Murf.
Rudolf włożył był gwiazdę z brylantami; Murf miał na szyi wielki krzyż Złotego Orła Gerolsteinów; takimże orderem ozdobiony był baron Graun. Przez chwilę trwało milczenie, nareszcie Rudolf przemówił:
— Bardzo mnie cieszą pomyślne wiadomości, które odbieram od pani George o mojej młodej wychowanicy; starania Dawida zaczynają skutkować; już lepiej się ma, a byłaby zupełnie zdrowa, gdyby jej nie dręczył ciągły smutek... Spokojny o jej przyszłość, mogę zająć się całym szeregiem spraw, gromadką ludzi, których poznałem przy ulicy Temple. Jest tam nędza, którą trzeba wspierać i zbrodnia godna kary.
— Wasza Książęca Mość nie wątpi już teraz, — odezwał się Murf po chwili, — że Polidori jest tym szarlatanem?
— Tak sądzę, nieledwie z pewnością, a to tem bardziej, gdy i ty masz wiadomość, że Polidori od niejakiego czasu mieszka w Paryżu.
Rudolf zasępiony pogrążył się w smutne dumania i ani słowa więcej nie wyrzekł do chwili, w której powóz wjechał na dziedziniec pałacu poselstwa.
Wszystkie okna ogromnego gmachu były rzęsiście oświetlone. Na schodach, od samego przedsionka aż do pierwszego salonu, stoją rzędem lokaje w liberji. Wszystko świadczy o przepychu istotnie królewskim.
Poseł, hrabia X, i małżonka jego, hrabina X, czekali w pierwszym salonie na przybycie Rudolfa.
Wszedł nareszcie w towarzystwie Murfa i barona Grauna.
Rudolf miał wówczas trzydzieści sześć lat. Regularne rysy twarzy, zbyt może piękne na mężczyznę, szlachetność w całej postawie, zwracały uwagę tych nawet, co nie znali jego dostojeństwa. Gdy wszedł na salę, zdawał się zupełnie innym człowiekiem. Nie był to już wesoły, śmiały i zwinny malarz, zwycięzca Szurynera ani drwiący kupczyk, pełen udanego współczucia dla pani Pipelet; był to książę. Tak rzadko bywał w świecie, że ukazanie się jego zrobiło niejakie wrażenie; wszyscy zwrócili nań oczy, gdy wszedł do pierwszego salonu.
Hrabina X z mężem postąpiła ku niemu kilka kroków, mówiąc:
— Nie wiem jak W.K. Mości wyrazić wdzięczność moją za zaszczyt, którym mię dziś obdarzać raczysz.
— Hrabina wie, — odpowiedział Rudolf, — że zawsze z przyjemnością przyjmuję jej zaproszenie i rad korzystam ze sposobności, aby zapewnić hrabiego o mojem przywiązaniu; bo my się już dawno znamy, panie hrabio, nieprawdaż?
— Zbyt szczęśliwy jestem, że Wasza Książęca Mość pamiętać o tem raczy.
— Nigdy tego nie zapomnę, kochany hrabio. Ale słyszałem o sztucznym ogrodzie pani hrabiny, o ogrodzie w całym blasku świeżości, w zimie, w styczniu! Czy hrabina będzie łaskawa pokazać mi to cudo z „Tysiąca i Jednej Nocy?“
— Z największą chęcią, lubo widzę, że opowiedziano więcej, niż jest w istocie. Zresztą Wasza Książęca Mość sam osądzi.
Rudolf podał rękę hrabinie i udał się z nią do innych salonów.
Nic bardziej czarodziejskiego, cudownego, jak ten ogród zimowy. Sala miała czterdzieści sążni długości, a trzydzieści szerokości. Z wierzchu błyszczał nad nią sufit szklany; drzewa pomarańczowe i kamelje zupełnie zakrywały ściany; od zieloności liści mocno odbijały złote pomarańczowe i purpurowe kwiaty kamelji. Wzdłuż ścieżek ozdobionych mozajką z muszelek, poustawiane były grupy drzew i roślin strefy gorącej. Niepodobna wyobrazić sobie, jaki efekt sprawiała ta żywa zieloność w porze zimowej i podczas balu. Do ogrodu wchodziło się przez długą galerję rzęsiście oświetloną, połyskującą od złota, zwierciadeł i kryształów.
Rudolf, widząc to arcydzieło, nie mógł się wstrzymać od okrzyku zdziwienia i rzekł do hrabiny:
— Istotnie, pani, nie myślałem, żeby takie cuda wykonać się dały.
W tej chwili hrabina Sara i markiza d‘Harville weszły przez galerję do zimowego ogrodu.
Niepodobna opisać czarującego wdzięku markizy d‘Harville; był to istny kwiat piękności; i nietyle w niej zachwycała regularność nadobnych rysów twarzy, ile wyraz całej fizjognomji, wyraz tkliwej dobroci. Rzadko się zdarza, żeby właśnie dobroć głównie znamionowała fizjognomję dwudziestoletniej kobiety, młodej, dowcipnej, wielbionej. Trudno wyrazić anielską piękność jej siwych oczu, ocienionych długiemi rzęsami. Purpurowe usta tak odbijały od tych oczu, jak jej słodkie i łagodne słowa od melancholijnego i miłego wejrzenia.
Piękność Sary Mac-Gregor, innego zupełnie rodzaju, podkreślała jeszcze wdzięki markizy d‘Harville. Sara miała lat trzydzieści pięć, a wyglądała zaledwie na trzydzieści. Nic tak nie zdaje się ochraniać czerstwości ciała, jak zimny egoizm. Sara była tego dowodem. Zachowała całą świeżość młodego wieku. Oczy jej gorzały ogniem namiętnym; usta czerwone i wilgotne wyrażały silną wolę i silne żądze.
Markiza i Sara spostrzegły Rudolfa, kiedy wchodziły do zimowego ogrodu, lecz zdawało się, że książę ich nie widzi, bo znajdował się wówczas właśnie na zakręcie ścieżki.
— Książę tak się zajął hrabiną, — rzekła pani d’Harville, — że nas nie spostrzegł.
— Nie wierz temu, kochana Klemencjo, — odpowiedziała Sara, najpoufalsza przyjaciółka pani d’Harville — przeciwnie, książę dobrze nas widział, ale ja go odstraszam... Zawsze jeszcze na mnie zagniewany...
— Nie mogę pojąć, czemu tak upornie ciebie unika; wymawiałam mu często dziwaczne to postępowanie z dawną przyjaciółką.
— Upewniam cię, że z najniewinniejszej przyczyny poróżniliśmy się pół-żartem, pół-serji i gdyby trzecia osoba nie była w to zamieszana, dawnobym ci się zwierzyła z tej wielkiej tajemnicy. Lecz co ci jest, moja kochana?
— Nic, w galerji było tak gorąco, głowa mię zabolała; siądźmy tutaj na chwilę, zaraz mi będzie lepiej.
— Zdaje mi się, że twoje nagłe osłabnięcie ma inne przyczyny...
Markiza zarumieniła się i spuściła głowę.
— Jakże jesteś dziwna, moje dziecię! — rzekła Sara z wymówką. — Nie masz do mnie zaufania? przecie śmiało mogłabyś być moją córką.
— Ja nie miałabym do ciebie zaufania? — odpowiedziała smutnie markiza — wszak wyznałam ci to, do czego sama przed sobą nigdybym się przyznać nie powinna.
— Bardzo dobrze, jednakże pomówmy o nim; umyśliłaś tedy doprowadzić go do rozpaczy... zabić?
— Ach, — zawołała markiza przestraszona, — co mówisz?
— Nie znasz go jeszcze, moja droga. To człowiek zimnej odwagi, mało ceni życie... Zawsze był tak nieszczęśliwy... a ty jeszcze męczysz go z szczególnem jakiemś upodobaniem.
— Czy podobna, abyś tak źle o minie sądziła?
— Może być, że to czynisz mimowolnie, ale zawsze tak jest. Wierzaj mi, przed chwilą jeszcze widziałam, jak dwie wielkie łzy w oczach mu się kręciły!
— Zmiłuj się, nie mów mi o tem, — przerwała pan d‘Harville wzruszona. — I tak już, wiedziona litością i współczuciem, zbyt wiele dla niego uczyniłam.
Sara udała, że nie rozumie znaczenia słów ostatnich i rzekła znowu:
— Zbyt wiele! Jakże przesadzasz... on wart większych względów. Bronię tak Karola Robert, bo poznałaś go u mnie. Jakżeż nam był użyteczny przy naszych koncertach porannych! A jak śpiewał pierwszy duet z tobą! Co za uczucie!
— Dosyć już, dosyć, — zawołała pani d‘Harville, przerywając Sarze. Potem po długiem milczeniu znowu rzekła: — Mówmy o czem innem, o twoim śmiertelnym nieprzyjacielu, — dodała z udaną wesołością, — mówmy o księciu, którego dawno nie widziała. Wiesz, że to bardzo miły człowiek.
Sara rzuciła ukradkiem na panią d‘Harville badawcze i podejrzliwe spojrzenie i dodała:
— Przyznaj, kochana Klemencjo, że jesteś dziwnie kapryśna. Naprzemian uwielbiałaś i nienawidziłaś księcia. A twój mąż, czy jest dziś tutaj?
— Nie, nie chciał wyjść z domu, — odpowiedziała markiza nieco zmieszana.
— Zdaje mi się, że coraz mniej się udziela?
— Tak... czasem woli zostać u siebie.
Pomieszanie markizy w czasie tej rozmowy wzrastało widocznie; Sara dostrzegła to i znowu zaczęła:
— Kiedym go ostatni raz widziała, wydawał się bledszy, niż zwykle.
— Tak, był nieco cierpiący.
— Wyznam ci, że czasem, kiedy o nim mówimy, maluje się mimowolnie na twojej twarzy... jakby to powiedzieć?... — Sara następne słowa wymówiła z przyciskiem, chcąc przeniknąć do głębi serce markizy. — Tak, na twojej twarzy maluje się pewien rodzaj bojaźliwego wstrętu.
— Ależ, mąż mój nie jest bynajmniej, ani przykrym, ani zazdrosnym. — A szukając pozoru do przerwania przykrej rozmowy, zawołała z żywością: — Ach, mój Boże! Otóż mamy! Nieznośny książę de Lucenay, przyjaciel mego męża, idzie ku nam. Żeby tylko nas nie zobaczył! Skąd on się wziął? Myślałam, że jest stąd o tysiąc mil.
— W samej rzeczy mówili, że wyjechał na wschód na rok czy na dwa lata, a niema pięciu miesięcy jak opuścił Paryż. Tak rychły powrót nie bardzo musiał ucieszyć księżnę de Lucenay, choć i tak książę nie przeszkadza jej zbytnio — dodała Sara ze złośliwym uśmiechem. — Lecz nie ona jedna tylko przeklina ten powrót; pan de Saint-Remy zapewne podziela jej zmartwienie.
— Nie obmawiaj, kochana Saro, a powiedz raczej, że pan Lucenay jest tak nieznośny, że jego powrót dla każdego musi być przykry.
— Nie obmawiam bynajmniej, tylko powtarzam to, co wszyscy mówią, jestem tylko echem głosu powszechnego. Wszyscy powiadają, że Saint-Remy, wzór elegantów, który cały Paryż oślepia swoim zbytkiem, stracił już cały majątek, a sposobu życia nie zmienia, ale pani de Lucenay jest bardzo bogata. Oto książę nas spostrzegł. Strzeż swego wachlarza, Klemencjo, bo on łamie na drzazgi wszystko, czego się tylko dotknie.
Książę de Lucenay należał do jednej z pierwszych rodzin Francji; młody był jeszcze i dosyć przystojny, ale tak się wiecznie kręcił, tak głośno śmiał się i krzyczał, tak dziwny był w obejściu, że lubo imię jego otwierało mu drzwi do najpierwszych domów, unikano go przecie, jak zapowietrzonego.
Księżna de Lucenay, jedna z najłagodniejszych kobiet w Paryżu, mimo że już przeszło trzydziestoletnia, dawała często powód do obmowy, ale przebaczano jej wszystkie usterki dlatego, że miała męża nieznośnego dziwaka. Skoro tylko zobaczył panią d‘Harville i Sarę, zdaleka już głosem krzykliwym zaczął wołać;
— A to co znowu?... Co widzę?... Jakto!... Najładniejsza na balu kobieta ukrywa się!... A to kto słyszał?... Trzebaż dopiero żebym ja, powracający z dalekich krajów, powstał na takie zgorszenie?
— Jakto, jużeś pan wrócił z Konstantynopola? — spytała pani d‘Harville.
— Już? Pani to mówisz, co niezawodnie moja żona myśli. Spieszże się z powrotem do przyjaciół, żeby cię tak przyjmowali! A! hrabina Mac-Gregor! — zawołał książę, zwracając się do Sary — muszę pani opowiedzieć najnieprzyzwoitszą historję. Niech pani sobie wyobrazi, że na wyspie Otahiti...
— Książę! — przerwała Sara ozięble.
— Jeżeli tak, mniejsza o to, nie powiem pani mojej historji. Aha! ha! — zawołał znowu, śmiejąc się głośno, — otóż pan Karol Robert.
Karol Robert, oglądając po drodze drzewa i kwiaty, coraz bardziej się zbliżał. Skoro spostrzegł panią d‘Harville, przybrał wyraz głębokiego smutku tak nagle, że odrazu można było poznać pozę; ale udawał tak dobrze, tak zdawał się nieszczęśliwy, że pani d‘Harville uwierzyła wszystkiemu, co Sara mówiła o jego rozpaczy.
— Jak się pan miewasz? — krzykliwie zawołał książę de Lucenay, zatrzymując go — nie miałem przyjemności widzieć pana od wyjazdu z wód. Ale co panu jest? Zdajesz się mocno cierpiący?
Pan Karol Robert powlókł smutnem spojrzeniem po pani d‘Harville i odpowiedział głosem żałosnym:
— Istotnie! bardzo cierpię...
— Mój Boże! nie możesz się więc pan pozbyć swojej dychawicy? — zapytał de Lucenay z największą troskliwością.
Pytanie to było tak nieprzyzwoite i dziwaczne, że Karol Robert na chwilę osłupiał, potem zaczerwienił się i odpowiedział rozgniewany:
— Ponieważ zdrowie moje tak pana obchodzi, spodziewam się, że zechcesz jutro rano dowiedzieć się o nie?
— O, chętnie, kochany panie! — odpowiedział dumnie książę de Lucenay — przyślę niezawodnie.
Karol Robert lekko się skłonił i odszedł.
— Wybornie mi się udało, — zawołał de Lucenay ze śmiechem — hrabino, powiedz mi, czy on ma minę dychawiczną?
Sara, nic nie odpowiedziawszy, odwróciła się od niego.
Wszystko to błyskawicznie się odbyło.
Sara z trudnością powstrzymywała się od śmiechu.
Pani d‘Harville okropnie cierpiała, lękała się, że przyjdzie do pojedynku, a uniesiona litością, wstała szybko, wzięła Sarę pod rękę, dogoniła Karola Roberta i przechodząc szepnęła mu pocichu:
— „Jutro o pierwszej przyjdę“. Potem wyszła z hrabiną z zimowego ogrodu i wróciła do domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.