Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzieści. Nic tak nie zdaje się ochraniać czerstwości ciała, jak zimny egoizm. Sara była tego dowodem. Zachowała całą świeżość młodego wieku. Oczy jej gorzały ogniem namiętnym; usta czerwone i wilgotne wyrażały silną wolę i silne żądze.
Markiza i Sara spostrzegły Rudolfa, kiedy wchodziły do zimowego ogrodu, lecz zdawało się, że książę ich nie widzi, bo znajdował się wówczas właśnie na zakręcie ścieżki.
— Książę tak się zajął hrabiną, — rzekła pani d’Harville, — że nas nie spostrzegł.
— Nie wierz temu, kochana Klemencjo, — odpowiedziała Sara, najpoufalsza przyjaciółka pani d’Harville — przeciwnie, książę dobrze nas widział, ale ja go odstraszam... Zawsze jeszcze na mnie zagniewany...
— Nie mogę pojąć, czemu tak upornie ciebie unika; wymawiałam mu często dziwaczne to postępowanie z dawną przyjaciółką.
— Upewniam cię, że z najniewinniejszej przyczyny poróżniliśmy się pół-żartem, pół-serji i gdyby trzecia osoba nie była w to zamieszana, dawnobym ci się zwierzyła z tej wielkiej tajemnicy. Lecz co ci jest, moja kochana?
— Nic, w galerji było tak gorąco, głowa mię zabolała; siądźmy tutaj na chwilę, zaraz mi będzie lepiej.
— Zdaje mi się, że twoje nagłe osłabnięcie ma inne przyczyny...
Markiza zarumieniła się i spuściła głowę.
— Jakże jesteś dziwna, moje dziecię! — rzekła Sara z wymówką. — Nie masz do mnie zaufania? przecie śmiało mogłabyś być moją córką.
— Ja nie miałabym do ciebie zaufania? — odpowiedziała smutnie markiza — wszak wyznałam ci to, do czego sama przed sobą nigdybym się przyznać nie powinna.
— Bardzo dobrze, jednakże pomówmy o nim; umyśliłaś tedy doprowadzić go do rozpaczy... zabić?