Tajemnica Tytana/Część druga/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.
Zmartwychwstały.

Od kilku chwil słychać było wyraźnie łatwy do rozpoznania turkot powozu, zbliżającego się szybko po bruku nad brzegiem portu. Powóz ten, zatrzymał się przed drzwiami zakładu, a na jego widok Jakób Lambert przerażony, cofnął się kilka kroków w tył jakby przed widmem uciekając, a Lucyna zbladła jak trup wydając głuchy krzyk.
Człowiek zamordowany przez ex-kapitana Atalanty, człowiek, którego Lucyna widziała znikającym i pochłoniętym pod „Tytanem“, wszedł ze szkiełkiem w oku, cygarem w ustach i laseczką w ręku, z elegancyą i zwykłą sobie swobodą.
Zaiste, gdyby to był duch, duch ten nie miał w sobie nic zagrobowego, a jednakże nigdy ukazanie się widma złowrogiego o północy pod zapadłemi sklepieniami starego zamczyska, w otoczeniu świateł fantastycznych i dziwnych odgłosów, nie sprawiłoby na widzach większego wrażenia podziwu i trwogi...
Maugiron nie zdawał się wcale domyślać nawet, że w biały dzień w samym środku Paryża gra rolę Banka na uczcie lady Maketh.
Przeszedł dziedziniec z uśmiechem na ustach, rzucił cygaro skoro był już tylko o kilka kroków od Lucyny, ukłonił się Jakóbowi Lambert i młodej panience, z galanteryą pretensyonalną i napuszoną, która w zachwyt i uwielbienie wprawiała panią Blanchet, i rzekł do Lucyny:
— Słowo honoru daję pani, czynisz rzeczywistością nieprawdopodobieństwo!... posiadasz pani tajemnicę czynienia cudów w tym wieku sceptycznym... co rano ukazujesz się piękniejszą niż dnia poprzedniego i za każdym razem wydajesz się być nad wyraz piękną!...
Potem, obracając się do Jakóba Lamberta, dodał:
— Moje uszanowanie panu, drogi panie Verdier!... Widzisz pan, że jestem niemiłosiernie punktualny!... uprzedzam godzinę wyznaczoną na rendez-vous!... Jestem pewno nawet zanadto punktualnym, nieprawdaż!?... Założyłbym się niewiem o co, żeś mnie się pan nie spodziewał dziś rano!... Niemylę się!... Nieprawdaż!?
Kapitan nie odpowiedział ani słowa; Maugiron mówił dalej:
— Milczenie pańskie budzi we mnie obawy, czy przypadkiem nie jestem natrętnym... doprawdy!... Pozwól mi pan myśleć panie Verdier, że tak nie jest!... Uspokój mnie proszę choć jednem przyjaznem słówkiem!...
Było to powiedziane napozór swobodnie i żartobliwie, ale tonem prawie rozkazującym. Jakób Lambert zrozumiał, że musi dołożyć wszelkich starań, aby ukryć swe wrażenie i rzekł:
— Jesteś pan i będziesz zawsze w domu moim mile widzianym gościem...
— Niech mi będzie wolno, drogi panie — wyrzekł Maugiron — spodziewać się tego i liczyć na to!... byłoby mi w istocie bardzo przykro gdybym był źle widzianym w domu pańskim, tak przyjemnym, a którego mam zamiar w przyszłości być częstym gościem... Powiedz mi pan szczerze... i otwarcie... czy nie będzie dla pana zbyt wielką nieprzyjemnością, przyjmować mnie w domu swoim?...
— Spodziewam się, że pan nie wątpi — Jakób Lambert...
— A, panna Lucyna czy będzie łaskawa być i nadal dla mnie z tą dobrocią, która mi jest tak drogą?...
— Odpowiedziałem panu za moją córkę i za siebie...
— To bardzo dobrze!... to zaiste doskonale, bo nie będę robił tajemnicy, że jakiś dziwny chłód który zauważyłem w pierwszej chwili w przyjęciu pańskiem sprawił mi pewną przykrość i zadziwił mnie wielce. No ale teraz zgoda!... Co?... Podaj mi pan rękę...
Jakób Lambert nie śmiał odmówić podania ręki. Maugiron wziął wyciągniętą rękę w swoje dłonie i znalazł ją drżącą i zimną jak lód...
— Ale, ale — wyrzekł młody człowiek zmieniając ton — nie wiecie państwo nowiny... wielkiej nowiny...
bardzo ciekawej... przynajmniej dla mnie! O mało co nie zostałem pozbawiony możności widzenia was, drodzy państwo!... Wyobraź sobie, drogi panie Verdier, i pani łaskawa, panno Lucyno, że mi zdarzyła się tej nocy najstraszniejsza i najdziwniejsza w świecie awantura!... Zostałem zamordowany!...
— Zamordowany!.. — powtórzył Jakób Lambert machinalnie.
Wszystko to mówione było głośno bez żadnej tajemnicy.
Robotnicy, którzy grupami stali jeszcze w pewnem oddaleniu, usłyszeli te ostatnie słowa i popchnięci nieprzepartą ciekawością, łatwą zresztą do zrozumienia, przybliżyli się do pryncypała rozmawiającego z Maugironem.
— No tak!... zamordowony! — kończył ten ostatni — tak jak mnie tu państwo widzicie wpadłem w najniegodniejszą zasadzkę!... Nędznik pewien chciał mnie utopić, i gdyby nie moje talenta jako sławnego nurka i pływaka, zwłoki moje byłyby w tej chwili rozciągnięte na jednym ze stołów Morgue.
Jakób Lambert odpowiedział na te słowa wykrzyknikiem nieokreślonym, którego znaczenia oznaczyć nie było podobna. Wielkie krople zimnego potu spływały mu po czole i czuł, że go ogarnia osłabienie jakby przedśmiertne.
Pomiędzy grupami robotników, powstał żywy ruch i dały się słyszeć głuche szmery!
— To on!... to on! — mówili sobie, jeden do drugiego.
I dodawali:
— Plantapot nie skłamał! — topielec jest zdrów jak ryba!...
Maugiron wziął ex-kapitana Atalanty, pod ramię, i odprowadził go dziesięć czy piętnaście kroków w głąb, zdala od tych zbyt ciekawych słuchaczy.
Lucyna nieruchoma i oniemiała jakby posąg jaki niemogąc postąpić za niemi, wzrokiem tylko ich goniła.
Maugiron nachylił się do Jakóba Lamberta, śmiejąc się, albo raczęj wykrzywiając do uśmiechu, jak kot bawiący się z myszą zanim ją zje.
— Czego chcesz odemnie? — jąkał Jakób Lambert.
— Źleś się popisał, mój drogi kapitanie! — odpowiedział, były chłopiec okrętowy Strączek, szeptem prawie, ale dla Jakóba Lamberta bardzo zrozumiale. Nie poznaję pana doprawdy!... słowo honoru daję!... Ale to już tak widać z wiekiem podupadłeś!... Można być zbrodniarzem. ale trzeba być zbrodniarzem zręcznym i wytrawnym!... kombinacya pańska na wierzchołku skały Azorskiej piętnaście lat temu, zrobiona i szybko wykonana, była arcydziełem!... ale natomiast ostatnia noc jest dowodem dziwnej zaprawdę niezręczności!... Cóż u diabła!... jak się zabija człowieka, najpierwszą rzeczą jaką zrobić trzeba, jest upewnić się, czy on nie żyje jeszcze przypadkiem!... Kto tego nie zrobi naraża się tak jak pan na to, że zabity powraca z tamtego świata, i wielkiego kłopotu nabawia zabójcę!... Wiedz że pan o tem odtąd, kochany kapitanie!...
— Wiem że jestem zgubiony! — wyszeptał Jakób Lambert — graliśmy ze sobą w straszną grę, i pan wygrałeś!... Nie oszczędzałem pana... teraz ty mnie oszczędzać nie bodziesz, i wreszcie nie proszę pana o łaskę... Ale na co się zdało trzymać mnie tak w niepewności... Jestem w twojej mocy!... Niech się więc to raz skończy!... oskarż mnie natychmiast!... oddaj w ręce sprawiedliwości i niech, będzie koniec wszystkiemu!...
— Ja!... oskarżyć pana!... oddać cię w ręce sprawiedliwości!... — powtarzał Maugiron. — No no!... Dziwnie się pan jakoś na te rzeczy zapatrujesz i wcale nie rozumiesz interesu!... Cóż by mi z tego przyszło powiedz mi z łaski swojej mój drogi kapitanie, gdybym cię wysłał na pontony do Brestu abyś się zapoznał z czerwoną kurtką galernika i batem strażnika!?... O nie!... taki głupi nie jestem!... nie oskarżę pana, bądź spokojny, chyba mnie do tego zmusisz sam koniecznie...
Jakób Lambert myślał z początku, że jest zgubiony bez ratunku... teraz uśmiechała mu się jakaś nadzieja, czepił się więc jej z całych sił... Otrząsnął się z przerażenia i trwogi, a oczy jego jasnem zabłysły światłem.
— Więc się jeszcze mogę wykupić? — spytał.
— Dla czegóżby nie!... Po to tylko jedynie przyszedłem tu dziś rano z wizytą aby się porozumieć z panem o warunki tego wykupu...
Ale zrozumiesz pan łatwo, drogi przyjacielu, że nasze konferencye obecnie odbywać się będę w biały dzień w obec licznych świadków... i że nie przyjmę więcej, i to z słusznych racyi, nocnych i tajemniczych rendez-vous... w kajucie Tytana!... Któżby u diabła mógł się domyślać, że ten statek jest zaopatrzony w rozmaite skrytki mechaniczne jak teatr jaki!... Otwarcie mówiąc, w chwili kiedym spadał pod spód okrętu, myślałem że już basta!... i że się tej brudnej wody ochłypię na całą wieczność!... Na szczęście przypomniałem sobie jak to się kiedyś żyło na wodzie i pod wodą za czasów kiedym był dzieckiem jeszcze!...
Zapomniałeś pan już widać, kapitanie, że w dzień rozbicia się Atalanty, dałem nura nie wiem już na ile sekund chcąc zatknąć w dnie okrętu dziurę, przez którą woda wpływała... Odwołaj się do swych wspomnień, a zobaczysz, przypomną ci one ten mój wielki czyn bohaterski.
Jakób Lambert skinął głową twierdząco.
Maugiron mówił dalej.
— A co! pamięć panu wróciła... to bardzo dobrze... wracam więc do mego opowiadania: Trzeba się było starać o to, aby moje ubranie nie zaczepiło się o jaki gwóźdź źle wbity, wystający z Tytana; bo gdyby tak było, byłbyś pan stanowczo uwolniony odemnie!... Spuściłem się więc od razu na samo dno rzeki, i płynąłem pod wodą dopóty aż mi zaczęło brakować powietrza... wtedy wydostałem się na wierzch i obejrzałem po za siebie... statek był już daleko... Zdawało mi się, że największe niebezpieczeństwo minęło... jednakże nie byłem zupełnie pewny; mówiłem sobie: — Jakób Lambert nie głupi!... śledzi pewno wzdłuż portu aby się przekonać iż nie wypłynąłem, i ani się spodziewam nawet, kiedy mi kulkę wsadzi między oczy!... — Jak się zdaje nie myślałeś pan o tem, chociaż nieufność jest matką bezpieczeństwa, jak mówi zbójeckie przysłowie!... dałem więc znowu nurka i popłynąłem pod wodą przez kilka sekund, potem znów wypłynąłem nabrałem powietrza i dałem nurka, i tak ciągle aż do pewnej chwili, w której miałem nieszczęście spotkania jakiegoś licha pływającego na powierzchni wody... Była to, djabli nadali, jakaś rozkręcona lina okrętowa, w którą zaplątałem sobie nogi tak, iż nie mogłem się z tej sieci wywikłać... Zimno mnie przejmowało... opadłem już z sił...
Ubranie przemoczone przeszkadzało mi w ruchach... buty napełnione wodą były ciężkie jak ołów!... Krótko mówiąc, walczyłem ze śmiercią i byłbym popłynął na dno, jak prosty mieszczanin zaplątany w trawy Marny lub Sekwany, gdyby nie dobroczynny patrol, który przyszedł mi z pomocą i zachowując mnie dla społeczeństwa, którego jestem, bez zaprzeczenia i bez próżności, jednym z najpiękniejszych ornamentów...
Oto drogi kapitanie, historya ostatniej nocy i oto są rezultaty dotykalne pańskich usiłowań, które uwielbiam w ich zasadzie, ale których nie aprobuję w wykonaniu, gdyż brakowało mu logicznego rozwoju, co spowodowało, ze ostatecznie stanowczą wygraną w tej grze niebezpiecznej pozostawiłeś pan losowi, na który nigdy nie trzeba liczyć, chyba z konieczności!... Teraz już pan wiesz tyle co i ja, a z drugiej strony wiesz pan także, że nie jestem zawzięty... Uspokój się pan więc i jeżeli się panu podoba pomówmy o interesach...
— Warunki pańskie? — spytał sucho Jakób Lambert.
— To pytanie podoba mi się — odpowiedział były chłopiec okrętowy — przekonywa mnie ono oczywiście, żeś pan zrozumiał sytuacyę... Moje warunki, rzeczywiście, nie mogą być dziś takie jakie były przed kilkoma godzinami... Okazałem się, tej nocy zgodnym, łatwym, umiarkowanym... zadowalniałem się drobnostką... prawdziwym kawałkiem chleba!... Przytem, nie wymagałem żadnego zabezpieczenia osobistego na przyszłość, któreby mi zapewniało zupełny spokój i mogło w potrzebie posłużyć za tarczę przeciw panu. Był to z mojej strony wielki błąd, w który, wierzaj mi pan, nie popadnę powtórnie...
— Czegóż pan żądasz? — powtórzył Jakób Lambert drżąc z niecierpliwości jakby w febrze — czego pan chcesz? czego wymagasz odemnie?.. mów pan!... mów prędzej!...
— Najprzód — odpowiedział Maugiron — żądam dwa miliony...
Ex-kapitan Atalanty aż podskoczył.
— Dwa miljony!.. — wyjąkał.
— Tak... w gotówce brzęczącej, kurs w kraju mającej... w talarach srebrnych, luidorach złotych i biletach bankowych... Nie proponuj mi bezpotrzebnie weksli handlowych... bo ich nie przyjmę... nie mam zaufania, a zresztą widzi pan wydarzają się codzień, najmniej przewidziane bankructwa...
— Dwa miliony! — powtórzył po raz drugi Jakób Lambert — ależ to szaleństwo!...
— Czy pan masz zamiar się targowac!?... Toby mnie bardzo dziwiło, a nawet uważałbym wszelkie targowanie się za nową niezręczność z pańskiej strony...
Cały mój majątek!... Żądasz pan odemnie mego całego majątku!...
— Nie kłam pan!.. Znam pański majątek tak dobrze jak pan sam!... posiadasz pan cztery miljony... Zostawiam więc panu sto tysięcy franków renty, panu, który wydajesz najwyżej pięć czy sześć... bo jesteś szkaradny skąpiec, mój drogi kapitanie... Ale to już nie moja rzecz... Sprzedaję ci wolność za dwa miliony... A może wolisz galery?... rzeknij pan słowo... bióro komisarza jest bardzo blisko ztąd... za dziesięć minut będziesz uwięzionym...
— Jakób Lambert schylił głowę. Czuł że jest zwyciężony, poskromiony; że jest niewolnikiem okutym w łańcuchy, że panem jego absolutnym jest Maugiron, którego każde słowo jest dla niego rozkazem.
— Decyduj się pan!... — wyrzekł młody człowiek — chcę mieć odpowiedź natychmiast!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.