Tajemnica Tytana/Część druga/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.
Dobry ojciec...

— Dobra wiadomość!?... Wymiar sprawiedliwości?... wynagrodzenie?... — powtarzała młoda dziewczyna z łatwiejszem do zrozumienia, niż do opisania podziwieniem, z którem łączyła się jakaś nieokreślona nadzieja.
— Tak — odpowiedział Jakób Lambert — czy mnie nie rozumiesz, moje dziecię?...
— Nie śmiem domyślać się...
— Nie śmiesz przyznać przynajmniej, i to moja wina!... Moja surowość, moja oziębłość dawna dla ciebie, uczyniły cię pokorną, cichą i bojaźliwą względem mnie... Ale na przyszłość nic chcę żeby tak było!... Jestem zupełnie pewny, moja droga córko, że serce twoje, i inteligencya twoja, pochwyciły już moją myśl... Chcę pomówić z tobą o Andrzeju de Villers...
Od kilku sekund Lucyna prawie spodziewała się usłyszeć z ust ojca to imię, a jednak gorący rumieniec wystąpił jej na twarz, i spuściła oczy.
— Nie cofam się wcale, przed przyznaniem się do winy — kończył Jakób Lambert — spowiedź szczera i sprawiedliwa, dla człowieka honorowego, który żałuje tego co zrobił, jest najpierwszą pokutą za błąd i początkiem zmazania pewnej części winy... Byłem zaiste bardzo surowy i bardzo niesprawiedliwy dla pana de Villers... okazałem się względem niego nadzwyczaj gwałtownym i brutalnym, a wspomnienie mojego postępku napełnia mnie wstydem i boleścią...
— O! mój ojcze!... mój ojcze! — zawołała Lucyna — więc nie podejrzywasz go już!?...
— Nie... i nie daruję sobie tego nigdy, że dałem się uwieść pozorom, i pozwoliłem głupim i obrażającym podejrzeniom postać w mojej głowie!... Jego przeszłość jest bez skazy, jego praca, jego poświęcenie dla naszego domu, powinny były bronić go przedemną, tak wymownie iżbym się nie mógł oprzeć im i uznać w zupełności jego nienawiść!... Sądziłem go winnym, bo pozory mówiły przeciw niemu, i teraz wstydzę się tego... Ale może po tem wszystkiem, co zaszło, usprawiedliwi mnie w twoich oczach to choć w części, że przed chwilą, ty sama moja córko z pozorów wątpiłaś o mnie!...
Chwila milczenia nastąpiła po tych słowach, potem kapitan mówił dalej:
— Nakonioc, dzięki niebu, światło rozproszyło ciemności i pan do Villers jest uniewinniony w moich oczach tak, jak ja sam jestem usprawiedliwiony przed tobą...
— Czyś odkrył prawdziwego winowajcę? — spytała cicho Lucyna.
— Nie... i od tej chwili zrzekam się poszukiwań...
— Dla czego?...
— Bo wolę tysiąc razy zgodzić się na stratę pieniędzy, niż przez długie i uciążliwe poszukiwania i prowadzenie sprawy sądowej, uwieczniać pamięć tego strasznego dnia, który z liczby dni życia mego, tak gorąco wykreślić bym pragnął!...
— A więc przebaczasz panu de Villers nieostrożność jaką popełnił?...
— Ta nieostrożność była bezwątpienia winą, ale winą bardzo lekką... Srogo ją odpokutował i to przezemnie... Teraz nie ja mu przebaczać, ale go prosić o przebaczenie powinienem!...
— I zwrócić mu twoje zaufanie całe — wyszeptała młoda dziewczyna...
— Zasługuje na nie...
— Zatrzymasz go w naszym domu?...
— Bez żadnej wątpliwości... jeżeli zechce mi przebaczyć, i jeżeli nie zachowa do mnie urazy za tyle złego, które mu wyrządziłem, co uznaję, i za co szczerze żałuję...
— Ale, mój ojcze — rzekła Lucyna bardzo cicho a gdy mówiła, żywy rumieniec na jej twarzy wzmagał się coraz więcej — ale, mój ojcze... zapominasz więc...
Zamilkła, nie mogąc dokończyć...
— Chcesz powiedzieć: — Zapominasz ojcze, że on mnie kocha — nieprawdaż?... Zapominam — dokończył za nią kapitan, którego wargi skrzywiły się do uśmiechu nieco przymuszonego. — Nie, moje dziecko, ja nic nie zapominam... Pamiętam nawet, że jego miłość dozna wzajemności lub wkrótce będzie ją miała...
— I pomimo tego, mój ojcze, zatrzymasz go tu? — spytała młoda dziewczyna z najwyższem zakłopotaniem.
— Dla czegóżby nie?...
— Będzie to niejako upoważnieniem do kochania mnie...
— Czyż takie upoważnienie, wydaje ci się niebezpiecznem?!..
— Będzie to umocnieniem jego nadziei...
— Które się ziszczą, jeżeli ty sama zechcesz...
— Jakto! — krzyknęła Lucyna — zgodziłbyś się!... ty ojcze!?...
— Widzieć cię szczęśliwą i szanowaną żoną Andrzeja de Villers?... Tak, moje dziecko, zgodziłbym się i bez żadnej trudności... Zaręczam ci... Ten młody człowiek należy do rodziny poważanej i dystyngowanej; jest inteligentny, uczciwy, pracowity, dla czegóżby nie miał zostać zięciem?...
Majątku nie ma, to prawda... Ale mniejsza o to?... Ty będziesz dosyć bogata, za dwoje... Wreszcie, ja przedewszystkiem pragnę twojego szczęścia... A zatem, jeżeli przekładasz Andrzeja de Villers, nad jakiego milionera, dam ci go z całego serca!... No!... mów że, cóż ty o tem myślisz; moje drogie dziecko?...
Lucyna nie odpowiedziała wprost na to pytanie, a jednakże jej odpowiedź była zachwycająco wymowna. Rzuciła się w objęcia Jakóba Lamberta, i ukryła na jego piersiach, swoją piękną jasnowłosą główkę, szepcząc głosem przez wzruszenia stłumionym.
— O! mój ojcze... mój ojcze!... jakże jesteś dobry i jak ja cię kocham!...
Wszystko idzie dobrze! — myślał sobie w tej chwili ex-kapitan „Atalanty”. Teraz już nie mam się czego obawiać! Pozbyłem się raz na zawsze Maugirona! Diabeł go ztamtąd nie uratuje... Tygodnie, miesiące upłyną zanim jego trup, zmieniony do niepoznania, wypłynie na powierzchnię wód. Co do Lucyny, uszczęśliwiam ją... daję jej za męża tego, którego kocha... Staję się dobrym ojcem... najczulszym, najlepszym z ojców!... Uwielbia mnie, a jej miłość jeszcze więcej jak przysięga, ręczy mi za wieczne jej milczenie...
— Po tym krótkim monologu, Jakób Lambert odezwał się znowu do Lucyny.
— Myślałem spędzić noc w tej kajucie, ale rozumiesz pewno, że po katastrofie dzisiejszej nocy zamiary moje zmienić się musiały... Zgaszę tę lampę, zapalę latarnię, i nic nam nie przeszkodzi powrócić do domu...
— Mój ojcze — spytała Lucyna — czy upoważniasz mnie uczynić szczęśliwym kogoś jeszcze czy upoważniasz.. czy wolno mi mówić o twojej dobroci... powtórzyć wszystko co serce twoje dla mnie uczyniło?
— Kogoś? — powtórzył Jakób Lambert. — Andrzeja de Villers zapewne?...
— Nie, mój ojcze... kogoś jeszcze przed nim...
— Kogóż to?...
— Piotra Landry, tego zacnego człowieka, którego po tobie kocham najwięcej na świecie...
— Upoważniam cię chętnie, możesz mu powiedzieć wszystko... Nic ci nie przeszkodzi w udzieleniu mu tych dobrych wieści jutro rano...
— O! nie będę tak długo czekała... ja mu to zaraz powiem... w twojej obecności... Zaraz go zobaczemy...
— Gdzież on jest?...
— Nad portem... blisko statku... chciał mi towarzyszyć... czeka na mnie...
Jakób Lambert zbladł nagle.
— Po pioruna!... — wyszeptał — jakaś fatalność!... W chwili gdy sądziłem się zupełnie bezpiecznym, niebezpieczeństwo powstaje nowe!
Córka domyśliła się raczej niż dosłyszała co mówił jej ojciec...
— O mój Boże! — zawołała — jakież to znowu niebezpieczeństwo?... cóż niem grozi?
— Grozi niem Piotr Landry!...
— Jakto?...
— Podmajstrzy, stojąc przy statku, mógł podchwycić część strasznej tajemnicy, której nikt znać nie powinien!... Któż mi zaręczy, że on nic nie słyszał?... ani krzyku Mąugirona, ani twojego?!...
— Uspokój się, mój ojcze — odpowiedziała Lucyna żywo — Piotr nic nie słyszał, ręczę... jestem pewną...
— Zkądże ta pewność?...
— Znam zbyt dobrze tego zacnego człowieka, i ty go znasz także!... bez wahania rzuciłby się w ogień lub wodę dla mnie... Gdyby jakiś hałas niepokojący, niewytłomaczony, uderzył o jego ucho, byłby odłożył na stronę wszelki szacunek dla ciebie i wszedłby na statek nie troszcząc się o to czy ci to się podoba, a nawet pod wpływem niepokoju o mnie ośmieliłby się przestąpić próg twojej kajuty!...
Po dwóch lub trzech sekundach rozwagi, Jakób Lambert przyszedł do tego przekonania że Lucyna mogła mieć racyę, uspokoił się więc prawie zupełnie.
— Sądzę — powiedział — że w istocie nie ma się czego obawiać ze strony podmajstrzego — wreszcie zaraz się z nim spotkamy, a moje pierwsze spojrzenie na niego objaśni mnie o tem czy on co wie lub nie!...
Ex-kapitan „ Atalanty“ schował kałamarz i papier stemplowy, przyniesiony przez Maugirona — zapalił latarnię, zagasił małą lampkę, która oświetlała straszny dramat jakiego czytelnicy nasi byli świadkami... kazał wyjść Lucynie na pokład, potem wyszedł sam i zamknął za sobą drzwi kajuty...
W chwili kiedy Jakób Lambert i Lucyna po przebyciu ciasnych schodów i pokładu, wchodzili na kładkę, która łączyła „Tytana“ z portem, Piotr Landry, dochodząc z wojskową akuratnością do granicy swej przechadzki monotonnej, znajdował się w pewnej odległości od statku odwrócony plecami do młodej dziewczyny i pryncypała.
Jakób Lambert przepuściwszy Lucynę, sam zatrzymał się w cieniu największego i najgrubszego stosu desek.
Piotr Landry, odwróciwszy się aby iść w przeciwnym kierunku po tej samej drodze, ujrzał z początku tylko pannę Verdier, i myślał, że była samą.
— Nakoniec, wracasz pani, panno Lucyno!... — zawołał radośnie, zbliżając się ku niej z pośpiechem... co najmniej z godzinę tam siedziałaś... czy pani wiesz o tem?... No jakże, mów pani prędko czy jesteś zadowolona z wycieczki!?... Czy pan Verdier przyjął panią jak należy?... czy się okazał tak szlachetnym jak względem mnie przed chwilą... czy był dla pani tej nocy tak dobrym jak to przyrzekł?...
Piotr Landry nie podejrzewał nic i nie domyślał się wcale, że się coś stało niezwykłego w kajucie Tytana. Pytania zadawane Lucynie, a szczególniej sposób w jaki były mówione, przekonywały o tem oczywiście...
Niepokój Jakóba Lamberta ustąpił jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki, najzupełniejsza pewność powróciła mu siłę panowania nad sobą, wyszedł z cieniów gdzie był ukryty przed chwilą i sam odpowiedział:
— Byłem takim jakim powinienem był być zawsze, jakim będę w przyszłości, mój dobry Piotrze, dla córki tak dobrej, tak kochającej, tak doskonałej jak moja... Sądzę, że ona nie myśli wcale skarżyć się na swego ojca, a ponieważ wierzę szczerze w siłę twojej miłości dla niej, jestem bardzo pewny, że będziesz zadowolony z tych wiadomości, jakich ci ona udzieli...
— Ach!... — spytał podmajstrzy naprzód już uradowany tem zapewnieniem — więc są jakieś wiadomości!?...
— Są i to bardzo dobre mój stary przyjacielu... — odpowiedziała, żywo Lucyna.
— Czy można o nich wiedzieć, panienko... z pozwoleniem pana Verdier, ma się rozumieć?...
— Rozumie się że można i nie myślę wcale wystawiać twej ciekawości na ciężkie próby... Słuchaj więc... Najprzód mój ojciec jest już zupełnie przekonany, że pan de Villers zupełnie niewinien kradzieży nocy ubiegłej.
Tak rozmawiając Verdier, Piotr i Lucyna opuścili port i weszli w dziedziniec, wysadzony drzewami, który się rozciągał między zakładem a głównym gmachem mieszkalnym.
Podmajstrzy słysząc, że niewinność kassyera, w zupełności uznaną została, nie mógł się wstrzymać od wyrażenia radości, która go ogarniała.
— Niech będą Bogu dzięki! — wykrzyknął klaskając w dłonie, nie uważając na latarnię, którą mógł rozbić — byłem jaknajpewniejszy, że to nastąpi, prędzej czy później, bo pan Verdier jest człowiek sprawiedliwy, człowiek z wielkim rozumem, i jak tylko nie uniesie się gniewem widzi rzeczy jasno, tak jak one są... jednak nie spodziewałem się wcale, aby to przyszło tak prędko!... To pani, droga panienko, nieprawdaż?... Pani sprawiłaś ten cud?...
— Nie, mój przyjacielu, ja tu nic nie znaczę — odpowiedziała młoda dziewczyna — mnie się nic nie należy, trzeba tylko złożyć dzięki poczuciu sprawiedliwości i słuszności mojego ojca...
— Panie Verdier — rzekł Piotr Landry z głębokieem przekonaniem — pan sobie nic nie robi z opinii tego biedaka jak ja... ale jednakże mówię panu z głębi serca, jesteś pan szlachetny człowiek!...
— To jeszcze nie wszystko mój stary przyjacielu — mówiła dalej Lucyna — to wiedząc, jeszcze nic nie wiesz!... Mój ojciec zatrzymuje pana de Villers w swoim domu, wraca mu całe swoje zaufanie, i jeszcze wiele więcej...
Tu głos młodej dziewczyny stał się bardzo cichym, trochę drżącym i prawie niewyraźnym...
— I daleko więcej jeszcze — kończyła — zgadza się na to, aby pan de Villers został kiedyś moim mężem...
Podmajstrzy słyszał dobrze, ale nie mógł wierzyć swoim uszom i chciał się przekonać czy go słuch nie myli...
— Czy to prawda?... czy to być może?... — szeptał.
— Tak, mój stary — odrzekła Lucyna — to być może, w to trzeba wierzyć, ponieważ mój ojciec mi przyrzekł, a ojciec mój nie kłamie nigdy...
Piotr Landry odwrócił się do pryncypała swego.
— Panie Verdier — rzekł do niego z serdeczną prośbą w głosie — potwierdź mi pan sam tę wiadomość, zaklinam pana... Potrzebuję to usłyszeć z własnych ust pańskich... Tak wielkie szczęście...
— Wierz bez wahania w to co ci powiedziała moja córka — odpowiedział Jakób Lambert. Jest to prawda najpewniejsza w świecie... Ale dla czegóż tak cię to dziwi?... Czy nie wiesz oddawna, że przywiązanie moje do kochanej córki, jest bez granic; skoro więc mogłem uczynić ją szczęśliwą, nie cofałem się nigdy przed niczem, nie wahałem się nigdy, poświęciłbym bez żalu dla niej moje przekonania, moje ambicye osobiste...
Piotr Landry upadł na kolana przed Jakóbem Lambert.
— Co robisz stary? — zawołał żywo pryncypał, starając się ale na próżno, podnieść go.
— Pozwól przeprosić się panie... pokornie przeprosić, panie Verdier! — zawołał podmajstrzy.
— Mnie przeprosić!... a za cóż to?... nie obraziłeś mnie niczem...
— Aż do dziś, i aż do tej godziny nie znałem pana, źle sądziłem, byłem niesprawiedliwy względem ciebie!... Dziś uznaję, i głosić będę wszędzie, że pan jesteś najlepszym, najwspaniałomyślniejszym z ludzi... Masz pan rzeczywiście serce ojcowskie!... jesteś godnym takiej córki jaką jest panna Lucyna, i zasługujesz w zupełności na jej szacunek i cześć!... Co do mnie, panie Verdier, nie przesadzam ważności mojej... jestem nędzny robak na ziemi, ale jeżeli kiedykolwiek będziesz pan potrzebował aby ten robak dał się zdeptać dla pana, powiedz tylko jedno słowo, daj znak, a ja ci nie poskąpię posłuszeństwa ani poświęcenia mego!...
Wymawiając słowa powyższe głosem wzruszonym, Piotr Landry pochwycił obie ręce Jakóba Lambert, przycisnął je gorąco do piersi i ust, okrył je pocałunkami, i łzami.
— Uspokójcie się Piotrze... uspokójcie się... proszę was! — odpowiedział ex-kapitan nie bez pewnego zniecierpliwienia.
Lucyna bardzo wzruszona i rozrzewniona, a jeszcze więcej zdziwiona może, przypatrywała się spokojnie tej scenie, która przez swą przesadę i nienaturalność, stawała się dla niej niezrozumiałą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.