Tajemnica Tytana/Część druga/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.
Trudne położenie.

— To prawda panie — szeptał Piotr Landry, odpowiadając na ostatnie słowa swojego pryncypała — byłeś pan dobry dla mnie, i byłbym ostatnim z ludzi, byłbym bezczelny i niegodnie niewdzięczny, gdybym się żalił na postępowanie pańskie względem siebie, ponieważ winien ci jestem jedyne szczęście jakiego się mogłem na tej ziemi spodziewać!
— Czy nie dotrzymałem wszystkich moich obietnic co do Lucyny?.. — mówił dalej pan Verdier głosem cichym. — Wszakże dzieciństwo jej było otoczone wszelką troskliwością?...
— To prawda panie...
— Wszakże dałem jej świetne wykształcenie?...
— I to prawda panie...
— Teraz widzisz sam, że pracuję dzień i noc, aby powiększyć majątek, który ma do niej kiedyś należeć?...
— To wszystko prawda...
— Czegóż więc jej brakuje?...
— Nic jej nie brakuje — odpowiedział podmajstrzy — nic prócz miłości ojcowskiej!... Gdybyś ją był pan kochał chociaż troszeczkę, byłaby szczęśliwą a ona nią nie jest...
— Co to znaczy?... czy się skarżyła na mnie przed tobą?...
— Skarżyć się na pana!... biedne dziecko!... Ach! panie Verdier, znasz ją pan widać bardzo mało jeżeli mi zadajesz podobne pytanie!... Ona nie wymawia nigdy imienia pańskiego inaczej jak tylko z nąjwyższem uszanowaniem, jakie córka winna ojcu, a gdyby kto mówił o panu źle przy niej, broniłaby cię ze wszystkich sił!...
— Spełniłaby tylko swój obowiązek, bo względem niej, ja swój wypełniam...
— Nie, panie Verdier! — odpowiedział Piotr Landry stanowczo. — Najpierwszym obowiązkiem ojca jest kochać swoją córkę, a pan jej nigdy nie kochałeś!...
— Jesteś szalony Piotrze!...
— Ani szalony, ani ślepy, panie Verdier!... mam dobre oczy, tak... i widziałem dobrze jak kochana dzieweczka cierpiała głęboko nad pańską oziębłością względem niej... Młoda dziewczyna, to tak, nie przymierzając jak kwiat... Kwiat potrzebuje powietrza i słońca, wszak prawda?... no i młoda dziewczyna także... Tylko, dla niej, słońcem i powietrzem jest uśmiech i pieszczota ojca... a tyś jej tego nigdy nie dał!...
— Czy to moja wina, że jestem z natury tak mało wywnętrzający się?... Moje najżywsze uczucia nie wyrażają się w słowach ani w pieszczotach...
— Wierzę temu łatwo, bo pan nikogo nie kochasz.
— Piotrze!...
— Nikogo i niczego, prócz pieniędzy, panie... i pan to wiesz sam tak dobrze jak ja!...
— Jeśli kocham pieniądze, to tem lepiej dla Lucyny... Ona będzie bogatą... niesłychanie bogatą!...
— Po najdłuższem życiu pańskiem, prawda?... Ach! panie Verdier, lepiej by było dać jej o kilka tysięcy talarów mniej, a za to kilka dobrych słów więcej!... Ale ja nie chcę tu mówić wcale o przeszłości... chcę mówić o chwili obecnej...
— Wytłomacz się jaśniej i pospiesz się!... pilno mi skończyć tę gadaninę... Widzisz jak wiele mam cierpliwości kiedy cię słucham tak długo... ale każda cierpliwość ma swoje granice...
— Nie będę nadużywał jej długo... Byłem przed chwilą tam, przy oknie...
— Podsłuchiwałeś! — krzyknął pan Verdier.
— Tak, podsłuchiwałem, i nie straciłem ani jednego słowa z tych, które zostały wymówione między panem a panem de Villers najprzód, potem między panem i Lucyną...
Verdier zbladł.
— To niegodne nadużywanie zaufania! — zawołał.
— Tak jest w istocie — odpowiedział Piotr Landry — i nie przyszedłem tu wcale usprawiedliwiać się... Zrobiłem źle, to prawda, ale nie żałuję tego pod żadnym względem, i byłbym gotów zrobić to raz jeszcze... mówię to panu otwarcie i odrazu zkąd wiem o wszystkiem, abyś mi się o to już więcej nie pytał... Otóż Lucyna nie była nigdy bardzo szczęśliwą... ona to panu powiedziała sama z anielską słodyczą, ale każdy niesie mniej więcej cierpliwie swój krzyż na tym świecie... jej krzyż, powiedziawszy prawdę nie był zbyt ciężki; to też ja powtarzam raz jeszcze, o przeszłości nic nie mówię!... Dziś rzeczy się zmieniają... Lucyna jest dziś zupełnie nieszczęśliwa, upada pod ciężarem boleści, rozpacz ją zabija, a tego właśnie być nie powinno...
— Cóżem więc jej zrobił? — pytał pan Verdier tonem suchym.
— Czy pan tego nie wiesz?...
— Nie rozumiem?...
— Jeśli tak, to ja to panu wytłomaczę!... Najprzód okazałeś się niesprawiedliwym i okrutnym względem niej, kiedy cię na klęczkach błagała, z rękoma załamanemi, abyś miał litość nad panem de Villers, który nie jest winien więcej odemnie...
Achiles Verdier przerwał gwałtownie podmajstrzemu.
— Cóż u pioruna!... — krzyknął — czy nie widzisz co się tu dzieje!... i Lucyna nie odrzuca ze wzgardą tych nikczemnych pretensyi!..
— Ja nie znajduję wcale aby miłość uczciwego człowieka była tak pogardy godną!
— Ty znasz te niegodne uczucia?...
— Już od pewnego czasu domyślałem się ich...
Pan Verdier uderzył pięścią w stół z wściekłością.
— Może nawet pochwalasz je? — wymówił z ironią.
— Tak panie, pochwalam je, i gdyby to zależało tylko odemnie, oddałbym zaraz jutro Lucynę kassyerowi, i zapewniłbym jej więcej szczęścia, niż gdybym jej dał za męża miljonera...
— Na szczęście, to nie zależy od ciebie!...
— Niestety... nie!... pan jesteś jedynym opiekunem tego drogiego dziecka... pan jeden możesz rozporządzać jej życiem, ponieważ ja zrzekłem się wszelkich praw do niej i nie będę się wtrącał do niczego, dopóki mnie pan nie zmusisz do tego...
— Dopóki cię nie zmuszę? — powtórzył pan Verdier.
— Tak...
— Jakim Sposobem?...
— Jeżeli ją uczynisz zbyt nieszczęśliwą!.. Czyś pan zapomniał już tego coś uczynił przed chwilą?... Wypędziłeś ją od siebie!... wyrzuciłeś za drzwi z tego pokoju, nazywając córką wyrodną i przeklinając ją!... i gdybym się był wypadkiem nie znalazł tam, aby ją przyjąć w swoje ramiona i odnieść do jej pokoju, gdzie oddałem staraniom pani Blanchet, leżałaby zemdlona i bezprzytomna na bruku dziedzińca!... Pan ją zabijasz, panie Verdier, a ja chcę aby żyła!...
— Strzeż się, Piotrze Landry!... mówisz do mnie tonem, który mi się wcale nie podoba!...
— Niech mnie Bóg uchowa od zamiaru uchybienia panu — odpowiedział spokojnie podmajstrzy — ja tylko chcę panu powiedzieć i dać panu poznać, że jeżeli pan złamiesz swoje słowo, ja będę się uważał za zwolnionego z przysięgi mojej i działać będę tak jak będę uważał za stosowne...
Pan Verdier zadrżał od stóp do głów pod wpływem tej groźby... Chciał on wyjść natychmiast z niepewności w której go pogrążyła, i poznać do głębi myśli i zamiary Piotra Landry.
— Jakże to więc działać zamyślasz? — spytał się głosem wzruszonym.
— O co się tu pytać!... wszakże to bardzo proste... zniszczę jednem słowem mojem wszystkie skutki tego, co się między nami stało przed piętnastu laty...
— Nie mógłbyś tego zrobić!...
— Któżby mi przeszkodził?...
— Tysiące powodów... a najprzód, aby przytoczyć tylko jeden, brak wszelkich dowodów na potwierdzenie twoich pretensyi...
Podmajstrzy wzruszył ramionami.
— Dowodów!... — odpowiedział — tych nigdy nie zbraknie!... Z pod ziemi by wyszły gdybym ich potrzebował!...
— Jesteś zły ojciec!... — dodał Achiles Verdier — I zniszczyłbyś przyszłość twojej córki!... — skazałbyś ją na nędze!
— Byłaby biedną to prawda, zamiast być bogatą, ale za to byłaby kochaną, i to by jej wynagrodziło utratę majątku... Lucyna nie jest wymagająca, ma upodobania skromne... do życia nie wiele jej potrzeba!... Jestem zdrów, silniejszy niż kiedykolwiek byłem... będę podwójnie pracował, i ona będzie szczęśliwa!... — Ona mnie bardzo kocha, widzi pan, poczciwe dziecko, chociaż jestem tylko wyrobnikiem, a może jej serce uderzyło by z radości gdyby jej powiedziano: — Jesteś córką Piotra Landry!
— Zapominasz, że trzebaby dodać: Piotra Landry... „zbrodniarza!...“
— Nic nie zapominam, panie... — mówił dalej podmajstrzy głosem smutnym — zamiar pański jest okrutny, ale broń, którą przeciw mnie wymierzasz nie może mnie już ranić... Lucyna od dziś rana zna moją przeszłość całą... Nie cofnęła mi swojej miłości, ani swego szacunku i nie rumieniłaby się wcale gdyby jej przyszło zamienić pańskie nazwisko na moje!
Pan Verdier doznawał cierpień moralnych tak strasznych, że je porównać można do średniowiecznych tortur, kiedy kaci rozpalonemi do czerwoności widłami przewracali nieszczęśliwych męczenników na wolnym ogniu na ruszcie pieczonych... W każdym innym razie byłby z pewną obojętnością wysłuchał gróźb Piotra Landry... Powiedziałby był sobie, (i nie bez racyi może), że biedny robotnik cofnąłby się przed strasznym i skandalicznym procesem, którego rezultat wątpliwy, gdyż jakieś tam dowody, na które zdawał się liczyć mogły bardzo dobrze nie istnieć lub być niedostatecznemi... Przytem w innych okolicznościach i on sam byłby pewniejszy siebie, śmielszy, a jego słowa wypowiedziane z dumą i stanowczością nie znalazłyby zaprzeczenia. W tej chwili jednak to nowe niebezpieczeństwo dotąd niejasne choć straszne, które od kilku godzin zawisło nad jego głową!...
Rano tego samego dnia jakiś nieznajomy nazwał go: Jakubem Lambert!...
Piotr Landry, teraz, groził mu odebraniem córki!... Przeszłość cała zdawała się wychodzić z chaosu i wracać przeciw niemu po latach piętnastu! Czyżby go ona swym ciężarem zdruzgotać miała!?...
Każde z tych dwu obwinień osobno mogłoby nie być dosyć silne do wykazania prawdy... Złączone i wsparte sobą nawzajem, stawały się groźne!... W takiem położeniu, jedno mu tylko pozostawało, to jest — zyskać na czasie za pomocą pewnych ustępstw i obietnic...
Achiles Verdier zdecydował się na to; twarz jego przybrała w jednej chwili wyraz mniej ponury; zmarszczone brwi wygładziły się, bruzdy na czole wyrównały i rzekł do podmajstrzego, głosem dziwnie złagodniałym:
— Szczerość i prawość są głównemi żywiołami mojej natury. Dam ci zaraz tego dowód!... Mógłbym się czuć urażonym za twoją ostrą interwencyę... lecz wolę odpuścić złe...
Twarz Piotra Landry rozjaśniła się. Pan Verdier mówił dalej.
— Nikt lepiej odemnie nie ocenia wielkich, przymiotów duszy naszej drogiej Lucyny i szlachetności jej serca. Byłem względem niej niesprawiedliwym przed chwilą; uniosłem się gwałtownie... i odżałować tego nie mogę... Nie leży w mojem charakterze i nie mam tego w zwyczaju... Ale czy nie mogą służyć mi za usprawiedliwienie, albo przynajmniej za okoliczności łagodzące: rozdrażnienie i gniew jaki mnie ogarnął zaraz po przybyciu, z powodu tej kradzieży wytłomaczyć się nie dającej!
— O! to prawda, panie Verdier, jesteś pan wytłomaczony!... — zawołał Piotr Landry, jeśli pan tylko żałujesz tego co się stało, to nie ma co już mówić nawet o tem... Jestem zupełnie pewny, że Lucyna, droga dzieweczka wybaczy panu z całego serca...
— Spodziewam się tego... i sam ją o przebaczenie prosić będę...
— O panie!... zrób pan to, będzie to dla niej istotną rozkoszą!... Uszczęśliwi ją to, że przynajmniej raz, choć raz jeden, zobaczy pana dobrym i czułym dla siebie!...
— Od tej pory chcę takim być zawsze...
— Och! byłoby to w istocie za wiele szczęścia dla niej i dla mnie! To pewne, że ona nic więcej nie pragnie na ziemi, a ja umrę ze spokojem...
— Dobrze już dobrze!... ale teraz zajmijmy się panem Andrzejem de Villers.
— Panie Verdier, w imię tego wszystkiego co jest świętem na tym świecie i na tamtym, nie gub pan tego młodego człowieka, błagam pana!...
— Czy rzeczywiście gotów jesteś przysiądz na twój honor, że wierzysz w jego niewinność w tej kradzieży, i że wszystkie pozory, które go obwiniają są fałszywe!?
— Na mój honor przysięgam, ręczę za niego!... wierzę w jego uczciwość tak jak w moją własną!...
— Możesz się mylić, ale niech tak będzie... Chcę wierzyć, że ty masz rację... Pozostawię czas i swobodę, aby światło prawdy zajaśnieć mogło wśród ciemności jakie was otaczają!...
— Od dziś przez cały tydzień nie sformułuję, ani ustnie, ani na piśmie, żadnej skargi przeciw kassyerowi...
— Niech będą Bogu dzięki!... tydzień cały!... nawet tyle nie będzie potrzeba, spodziewam się, aby wpaść na ślad prawdziwych winowajców!...
— Czy wiesz gdzie się znajduje obecnie pan de Villers?... Piotr się zawahał, ale sam sobie zrobił zarzut, że podejrzewa prawość swego pryncypała; i odpowiedział po krótkiej chwili milczenia.
— Wiem panie, wiem...
— Kiedy tak, to ponieważ z pewnością chcianoby szukać i domyślać się powodów jego nagłego wyjazdu, i ponieważ jego nieobecność byłaby jednym jeszcze pozorem walczącym przeciw niemu, upoważniam cię, abyś poszedł i powiedział mu, że może tymczasowo wrócić na swoje dotychczasowe stanowisko, i że nie ma się czego obawiać z mojej strony przez cały tydzień. Nadto mu zalecam aby swe usiłowania w wykryciu prawdy połączył z mojemi...
— Nie ma wątpliwości panie! on tego tylko pragnie... — wykrzyknął Piotr Landry — będziemy wszyscy szukali energicznie, i, jeżeli się niebu podoba, znajdziemy!... A kto wie?... nikczemnik może się sam wyda przez nieostrożność lub zuchwałe zaślepienie...
Pan Verdier zrobił gest niedowierzająco przeczący.
— Opatrzność jest wielka panie!... — dodał podmajstrzy — nie trzeba nigdy wątpić!...
Rozmowa skończyła się na tem.
Achiles Verdier, więcej ponury, więcej zaniepokojony, więcej strwożony niż kiedykolwiek, wrócił do głównego gmachu i zamknął się w swoim pokoju.
Piotr Landry uszczęśliwiony takim obrotem rzeczy udał się do izdebki, w której ukrył kassyera a przez drogę mówił sam do siebie:
— Wszystko idzie dobrze!... Pan Verdier wie już, że ten młodzieniec kocha Lucynę i że Lucyna nie patrzy na niego niechętnym okiem, i pomimo to zgadza się, aby Andrzej zajął napowrót swoje miejsce... Sądząc z tego zdaje mi się, że jak tylko znajdziemy złodzieja... wszystko się dobrze skończy!
Idąc powtarzał sobie: Wszystko dobrze idzie, wszystko dobrze się skończy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.