Tajemnica Tytana/Część druga/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
Dwaj ojcowie.

Achiles Verdier, pozostawszy sam, przeszedł z najgwałtowniejszego gniewu w zupełny spokój.
Wrócił aby zająć swoje miejsce przy biurku, dokończył prędko list zaczęty i po odczytaniu go z uwagą, uśmiechał się złośliwie, zadowolony ze swego dzieła.
— Dobrze!... — mruczał — bardzo dobrze!... rzecz jest przedstawiona w sposób jasny i treściwy... wywody prowadzą wprost do wniosków i łączą się logicznie... Wina człowieka którego oskarżam jest widoczna, i prokurator cesarski nie zawaha się ani chwili przy wydawaniu rozkazu ujęcia go!... Zobaczymy czy przeniewierny kassyer, raz pod klucz się dostawszy, trwać będzie uparcie i odmówi zwrotu skradzionych pieniędzy!...
Właściciel zakładu złożył arkusz papieru, włożył go do dużej koperty, którą zapieczętował czerwonym lakiem i na której napisał taki adres:

Panu Prokuratorowi cesarskiemu

departamentu Sekwany.

W miejscu urzędowania. — Pałac Sprawiedliwości.

— Teraz — spytał się siebie — przez kogo odeślę ten list?... Nic trudnego!... mogę go posłać przez pierwszego lepszego z moich robotników... polecenie jest łatwe do spełnienia i niewymaga wysiłku inteligencyi...
Otworzył drzwi od biura i wychylił się na dwór aby schwycić łańcuszek od małego dzwonka, którego odgłos uwiadamiał zwykle, że kassa jest otwarta, w dnie wypłaty, w innym czasie, skoro w zakładzie usłyszano ten dzwonek, robotnicy najbliżej umieszczeni porzucali robotę i udawali się do pawilonu, dla odebrania instrukcyi pryncypała, lub panny Lucyny, która go zastępowała w nieobecności.
Pan Verdier nie miał potrzeby dzwonić. W chwili kiedy jego ręka zbliżała się do dzwonka, spotkał się oko w oko z podmajstrzym, który mu się ukłonił z uszanowaniem.
— A! to ty Piotrze — rzekł — to wybornie się trafia, potrzebuję ciebie... Wejdź, oddasz mi przysługę...
— Jestem na rozkazy pańskie... panie Verdier.
Podmajstrzy wszedł do pawilonu i zamknął drzwi za sobą. Był bardzo blady, bledszy jeszcze niż zwykle, a twarz jego wyrażała głęboki smutek, ale nie było na niej śladu wzruszenia ani wyrazu gniewu...
Pryncypał jego podał mu złożoną kopertę.
— Co mam z tem zrobić?... — spytał Piotr patrząc na adres.
— Pójdziesz natychmiast bez straty czasu, do pałacu sprawiedliwości... Weź dorożkę nad portem, aby być jaknajprędzej na miejscu!... Przyszedłszy tam przejdziesz salę poczekalną, zapytasz się któregokolwiek adwokata gdzie jest biuro prokuratora cesarskiego, i oddasz mój list woźnemu w jego gabinecie..
— Przepraszam że panu zadaję pytanie — rzekł podmajstrzy. — Ta koperta zawiera pewnie skargę w przedmiocie kradzieży spełnionej ubiegłej nocy w kassie?...
— Zdaje mi się, że łatwo się tego domyślić!... — odpowiedział właściciel zakładu, nie bez pewnego zdziwienia.
— Czy pan oskarża kogo, panie Verdier?...
— Rozumie się!... Cóż u miliona diabłów!... Oskarżam złodzieja...
— Więc go pan zna?
— O, znam!... i nie robię z tego wcale tajemnicy!... Jest nim ten nędznik, któremu tak zupełnie zaufałem!... mój własny kassyer!...
— Pan de Villers?...
— On sam!...
— Panie Verdier — odpowiedział podmajstrzy ze spokojem — nie chciałbym w niczem uchybić szacunkowi jaki jestem panu winien, ale pozwól mi pan powiedzieć sobie że ten list nie pójdzie...
— Jakto, nie pójdzie?
— Nie, panie...
— I kto temu przeszkodzi?...
— Ja...
— W jakiż to sposób przeszkodzisz temu?...
— Najprzód, drąc go, jak to właśnie robię...
Mówiąc te słowa, Piotr wykonał myśl jaką w sobie zawierały i w jednej chwili z listu, zrobił cztery kawałki.
Pan Verdier krzyknął z gniewu i podziwienia.
— Łajdaku jeden! — zawołał potem, podnosząc rękę na podmajstrzego — łajdaku, zasłużyłeś żeby...
— Nie uderz mnie pan!... — przerwał Piotr Landry z gestem błagalnym — nie uderz mnie, proszę o to!... pan wiesz bardzo dobrze, że mam krew tak gorącą i w gniewie nie wiem co się ze mną dzieje!... gdyby ręka pańska spadła na mnie, zabiłbym cię...
Achiles Verdier nie miał zapewne pod tym względem żadnych wątpliwości, gdyż powstrzymał spadającą rękę.
— Jesteś zuchwalec albo waryat!... — wyrzekł — w jednym albo drugim wypadku nie możesz tu pozostać... wypędzam cię!...
Podmajstrzy opuścił głowę i odpowiedział:
— To masz pan prawo zrobić... ale jeżeli mnie wypędzisz dziś, powołasz mnie jutro...
— Tak sądzisz? — spytał z ironią pan Verdier.
— Jestem pewny...
— Cóż ci daje tę pewność?...
— Moje silne przekonanie że jesteś pan niezdolny ukarać niesprawiedliwie człowieka, za to że chciał przeszkodzić do zrobienia mimo woli złego czynu...
— Nie rozumiem cię... O jakim że to złym czynie mówisz?...
— O oskarżeniu niewinnego... O oskarżeniu któreby zgubiło go na zawsze... bo nawet w razie uznania pomyłki, na nieszczęśliwym za którym raz zamkną się drzwi więzienia, chociażby tylko na kilka dni, zostaje plama niezmazana niczem... wieczna plama.
— Oskarżyć niewinnego! — powtarzał pan Verdier, tonem krwawej ironii — czy przypadkiem nie masz ochoty zostać protektorem Andrzeja de Villers?...
— Stanowisko moje jest za nędzne, za mizerne — odpowiedział skromnie Piotr Landry — abym mógł marzyć o protegowaniu człowieka z wyższej sfery, jakim jest pan Andrzej... ale najsłabszy nawet głos ma prawo i obowiązek podnieść się dla oddania sprawiedliwości temu, którego oskarżają na mocy fałszywych pozorów... Pan de Villers zdaje się być winnym, ale nim nie jest!... jego niewinność zajaśnieje niedługo w własnych pana oczach, a ja nie chcę abyś pan jego hańbę sobie potrzebował wyrzucać tak jakbyś już miał sobie do wyrzucenia jego śmierć, gdybym się był ja nie znalazł!...
— Jego śmierć!...
— Tak, panie... gdy wychodził z tego biura przed chwilą, zgnębiony przez pana niezasłużonemi wyrzutami, wstyd i rozpacz doprowadziły go do szału... szedł się zabić...
— I tyś mu przeszkodził? — krzyknął Achiles Verdier wzruszając ramionami.
— Chciałżebyś pan być jego zabójcą?...
— Szczególniej się jakoś zajmujesz tym młodym człowiekiem!...
— To prawda... kocham go bo jest dobry... bo jest prawy i... bo ma serce szlachetne i duszę wielką...
— Jeżeli ma tyle cnót, czego się może obawiać?... dowiedzie bez trudu że nie spełnił występku o który go obwiniam...
— Nie oskarżysz go pan, przynajmniej dziś!... pozostawisz pan czas na to aby światło zabłysło wśród ciemności!... Gdybym nawet miał pilnować pana i nie opuszczać go ani na chwilę, nie pozwolę wysłać tej skargi fatalnej, którą co tylko podarłem w kawałki...
Pan Verdier skrzyżował ręce na piersi i patrzył prosto w oczy Piotrowi Landry.
— Powiedz no mi — wykrzyknął — jak ci się zdaje, czy ja jestem panem w tym domu?... czy ja sam jestem odpowiedzialny za me czyny?... Czy mam prawo postępwać podług własnej woli?... Czy tu mi kto tego odmówić może!?...
— Nie panie odpowiedział podmajstrzy — nie masz pan prawa oskarżania niewinnego!... nie masz pan prawa, mianowicie, zabicia mojej córki, która umrze, bądź pewny, jeżeli zniesławisz pana de Villers...
Bronzowa maska Achilesa Verdier zsiniała w jednej chwili...
— Ciszej, nieszczęśliwy!... — syknął gwałtownie drżącą ręką zatykając usta Piotrowi Landry, aby go zmusić do milczenia — ciszej!... dwa słowa któreś wymówił, starczą, aby mnie zgubić!...
— Boisz się pan!... a jednakże nie boisz się zgubić innych!...
— Zapomniałeś o swojej przysiędze?...
— A czyż pan pamiętasz o swojej?...
— Przysięgłeś milczeć!...
— Przysięgłeś uszczęśliwić ją!...
— Czy nie dotrzymałem tego wszystkiego co obiecałem?... czy nie zrobiłem dla ciebie więcej, sto razy więcej, niż sam chciałeś, niż się mogłeś spodziewać?... Czy nie było umówione między nami, że po skończonej pokucie opuścisz Francyę, pojedziesz do Ameryki, do Indyi, do Australii, gdziekolwiek bądź, na koniec świata, zkąd nie powrócisz nigdy!... A jednak jesteś tu... w moim domu... przy niej... mogąc patrzeć na nią każdodziennie... mogąc z nią rozmawiać w każdej godzinie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu, powinniśmy otworzyć krótki nawias...
Musimy wytłomaczyć naszym czytelnikom pokrótce wypadek który zapewne ich dziwi... Chcemy tu mówić o obecności Piotra Landry w zakładzie pana Verdier z jego wiedzą i przyzwoleniem wbrew formalnemu zobowiązaniu przez nieszczęśliwego do zupełnego zrzeczenia się swojej córki i nie starania nigdy o zbliżenie się do niej.
Postępek pana Verdier, w tym razie, był w istocie mniej szlachetnym niżby się to wydawać mogło, na pierwszy rzut oka bez głębszego zbadania rzeczy...
Oto jak się rzecz miała:
W końcu czwartego roku pobytu w więzieniu centralnem, sprawowanie wzorowe Piotra Landry, dobry przykład jaki dawał współuwięzionym i rady chwalebne, których nie szczędził swoim kolegom nieszczęśliwym, zyskały mu pobłażliwość władzy więziennej.
W skutek kilku bardzo przychylnych raportów, biedny więzień został ułaskawiony z reszty kary, pozwolono mu mieszkać w Paryżu, gdyby to uważał dla siebie za potrzebne i obiecano, że nadzór policyi pod jakim się znajdował nie będzie dla niego wcale surowym.
Piotr Landry, w tej epoce, miał zamiar spełnić wiernie daną obietnicę i wyjechać z Francyi na zawsze, tylko gorące pragnienie owładnęło nim... chciał ujrzeć swoją córkę, chciał ujrzeć ją raz jeden, i zapewnić się, że była szczęśliwą a potem dopiero wyjechać nazawsze...
Aby zadowolnić to życzenie, tak zresztą naturalne i tak legalne udał się do Paryża jaknajprędzej i przez kilka dni siadywał nad portem, wprost drzwi zakładu.
Przez cztery lata cierpienia zmieniły go bardzo na twarzy i w obejściu tak, że mógł się nie obawiać aby był poznanym, gdyby wypadek jaki zwrócił uwagę pana Verdier na niego. Ten ostatni wreszcie widział go tylko dwa razy, i według wszelkiego prawdopodobieństwa nie przypominał sobie jego rysów...
Podczas trzech długich dni warta Piotra Landry nad portem nie dała pożądanego rezultatu... Nie zobaczył Lucyny. Czwartego dnia nareszcie, mała dziewczynka wyszła z zakładu z boną, i nieszczęśliwy na jej widok doznał gwałtownego bicia serca. Była na swój wiek wysoka, piękna jak anioł, a świeżość cery zapowiadała czerstwe zdrowie.
Piotr był nędznie ubrany; trząsł się cały ze wzruszenia; wielkie łzy spływały potokiem z oczów jego po policzkach wybladłych...
Dziecię trzymało ciastko w rączce. Zatrzymała się; utopiła w Piotrze Landry wzrok, w którem malowało się zdziwienie i litość zarazem, potem, wyrywając rękę swoją z ręki bony przybiegła do niego, i podając mu ciastko krzyknęła:
— Biedny człowieku, tyś głodny... ty płaczesz... masz, weź!... gdybym miała co innego, dałabym ci... ale mam tylko to, i to ci daję...
Co się działo w sercu nieszczęśliwego ojca, czytelnicy domyślają się zapewne... niemamy słów na wyrażenie tego...
Chwycił małą dziewczynkę, podniósł ją, przytulił do piersi, i ucałował z taką gwałtownością, że aż bona przestraszona przybiegła, aby mu ją wyrwać z rąk.
— Niech się pani nie boi... — jąkał — ja jej nic zrobię...
— Nie... nie... on mnie nic złego nie zrobi... — dodało dziecko — on nie ma miny złej, biedny człowiek... jeżeli chce pracować u nas, papa da mu robotę...
— Tak — powiedział sobie Piotr Landry — ona jest szczęśliwą!... ona jest nie tylko piękna, ale i dobra jak anioł... Mogę się teraz oddalić... uniosę w sercu szczęście na resztę dni mojego życia...
Mówiąc tak, Piotr był w dobrej wierze. Myślał znaleść w swojej duszy siłę do odejścia... Prędko jednak przekonał się, że brakło mu tej siły... zrozumiał, że tylko w Paryżu mógłby żyć a wygnanie, zdala od dziecka, byłoby śmiercią dla niego...
W sercu jego i w uszach brzmiały mu ciągle słowa małej dziewczynki: „Jeżeli chce pracować u nas papa da mu robotę...“
— Gdybym spróbował? — mówił sobie — ale jak się znaleść pomiędzy robotnikami, aby mnie pan Verdier nie poznał i nie oddalił?...
Szukał napróżno rozwiązania tej zagadki, kiedy w tem wypadek nieprzewidziany przyszedł mu z pomocą. Na drugi dzień po tem spotkaniu znajdował się nad portem, jak zwykle, spodziewając się, że dziecko wyjdzie znowu i przybiegnie do niego jak wczoraj.
Robotnicy zajmowali się wyładowaniem statku obciążonego drzewem budulcowem. Kilku ludzi niosło na ramionach ogromny bal. Najbliższy Piotra Landry przechodząc tuż obok niego potknął się i przewrócił, w skutek czego i drudzy znaleźli się w wielkim niebezpieczeństwie zostania przygniecionemi ciężarem, który nie był w równowadze.
Piotr pociągnął ku nim.
— Koledzy — zawołał — pomogę wam!...
Zastępując tego z robotników, który upadł, Landry podtrzymał sam bez widocznego wysiłku ogromny ciężar przenoszonego ze statku do zakładu bala. Szmer podziwienia dał się słyszeć. Piotr Landry pracował dalej z robotnikami, i zrobił w dwie godziny tyle, ile człowiek pracowity i przeciętnie silny mógł zrobić przez cały dzień. Podmajstrzy ówczesny pomyślał sobie, że zrobi wybornie zatrzymując w zakładzie człowieka z taką siłą z taką chęcią do pracy i natychmiast zgodził go, mając do tego prawo.
Spytano go o nazwisko. Odpowiedział, że się nazywa Piotr i że przybywa z prowincyi. Te objaśnienia były uważane za dostateczne, i pan Verdier przyzwyczaił się widzieć nowego robotnika odchodzącego i przychodzącego do zakładu w zwykłej porze i wkrótce nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.
Dwa lata tak upłynęły bez żadnego wypadku, któryby warto było zanotować — Piotr Landry dokładał ostatecznie wszelkich starań aby się nie zdradzić.
W końcu tego czasu Lucyna Verdier zachorowała i doktorzy już ją opuścili, uważając uratowanie jej za niemożliwe. Wiemy już z listu Andrzeja de Villers do swojej matki, jakie było postępowanie prawdziwego ojca podczas tej choroby, i jak uratował życie swej córce.
Skoro doktorzy wyrzekli, że niebezpieczeństwo minęło i że rekonwalescencya się zmniejsza, pan Verdier kazał przyjść robotnikowi do swojego gabinetu i rzekł, patrząc mu prosto w oczy:
— Poznałem cię... jesteś Piotr Landry...
— Prawda... — wyjąknął nieszczęśliwy, spuszczając głowę — nie dotrzymałem przysięgi... ale widzisz pan sam, że Bóg tak chciał, ponieważ użył mnie za narzędzie abym uratował twoje dziecko... Teraz będę ci posłusznym... Jeżeli mnie wypędzisz... odjadę!?...
— Nie... — odpowiedział właściciel zakładu po chwili namysłu — zostań... widzę że jesteś uczciwym człowiekiem i powierzam się twojemu honorowi!... Nie nadużywasz położenia, które zawdzięczasz tylko mojej względności, gdyż ja dotrzymawszy wszystkich moich zobowiązań mógłbym żądać abyś i ty dotrzymał swoich...
Piotr Landry, płacząc z radości, upadł do nóg panu Verdier, ucałował je serdecznie nie mogąc wyrazić w słowach uczuć wiecznej wdzięczności jaką był przejęty. Czy mniemany ojciec Lucyny miał istotnie prawo do tej wdzięczności, i czy mógł postąpić inaczej? Nam się zdaje, że nie! Poświadczenie dwuletnie przekonało go, że żadnej nieostrożności nie potrzebował obawiać się ze strony Piotra Landry i że mógł bez niebezpieczeństwa pozwolić mu żyć obok Lucyny...
Gdyby przeciwnie, wymagał oddalenia nieszczęśliwego, niebezpieczeństwo by się rozpoczęło. Piotr Landry bez oporu byłby posłuszny, to się zdawało pewne, ale kto wie czyby zdołał panować nad sobą, i czyby się nie zdradził mimowolnie objawem boleści w chwili odjazdu?...
Z drugiej strony pan Verdier nie chciał się pozbyć dobrowolnie niezmordowanego pracownika, którego zapał i pracowitość nie słabły by nigdy, i który przez swą uczciwość zyskiwał jego zupełne zaufanie.
Te względy tak potężnie skłaniały go do udzielenia owej łaski, za którą biedny Piotr był tak wdzięczny i która go tak szczęśliwym czyniła.
Dla dopełnienia miary swej wspaniałomyślności i szczodrobliwości, pan Verdier ofiarował Piotrowi pewną summę pieniędzy, której robotnik jednak nie przyjął. Nie zadługo później właściciel zakładu mianował Piotra podmajstrzym i ten zaszczyt Piotr przyjął tem chętniej, że potrzeba było dla sprawowania tych obowiązków zamieszkać w zakładzie i czuwać każdej nocy nad spoczynkiem i bezpieczeństwem Lucyny.
Resztę wiemy...
Teraz kiedyśmy uregulowali w ten sposób rachunki z przeszłością wróćmy do opowiadania i kończmy dla użytku czytelników naszych burzliwą rozmowę tych dwóch ludzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.