Tajemnica Tytana/Część druga/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
Książka kassowa.

Opuściliśmy Lucynę w chwili gdy pan Verdier zajęty rozmową z Maugironem kazał młodej dziewczynie aby go uwolniła od natrętnych i niewczesnych oznak czułości pani Blanchet.
Lucyna odprowadziwszy wdowę po poruczniku straży ogniowej aż do głównego gmachu frontowego, wyszła tylnemi drzwiami w zamiarze wyszukania podmajstrzego Piotra w zakładzie.
Piotr Landry złamany rozpaczą, poszedł do domku drewnianego, który zajmował od tylu lat obok budy Plutona w tej chwili już próżnej.
Tam to znalazła go młoda panienka. Siedział kryjąc twarz w dłoniach i łkając dobitnie.
— Piotrze, mój przyjacielu, odwagi!... — rzekła najsłodszym głosem — mężczyzna nie powinien tak płakać!...
Przykro mi to bardzo i boleśnie, że cię widzę w stanie tak zupełnego zrozpaczenia!...
Starzec podniósł głowę. W oczach jego wśród łez gorących, które płynęły po jego policzkach zabłysł wyraz głębokiej czułości.
— Ach! pani, gdybyś wiedziała... — szeptał.
— Wiem co się stało przed chwilą w obecności wszystkich naszych robotników...
— A zatem, pani, widzisz dobrze, że jestem zgubiony, bo mi będzie niepodobna zostać tu, a wyjście z tego domu śmiercią, dla mnie będzie!...
— Zostaniesz, ja ci to obiecuję...
Podmajstrzy spuścił głowę i odpowiedział...
— Niestety!... pani, nie, to niepodobna...
— Mój ojciec się nie zgodzi nigdy na to aby cię usunąć...
— Będzie się musiał zgodzić gdy wszyscy inni nie będą chcieli zemną pracować!...
— Twoi koledzy nie są tak źli... będą mieli litość nad tobą...
— Oni nie są źli, nie, to prawda!... ale są uczciwi!... I chcą mieć w swoich szeregach tylko ludzi zacnych, na których nie można nic powiedzieć... ludzi z przeszłością nie skalaną!... Mnie zbrodniarzowi, zwalanemu więzieniem, nie przystoi ganić ich i będąc na ich miejscu, czuję dobrze, zrobiłbym tak jak oni...
— Piotrze słuchaj mnie...
— Słucham pani, tak jakby dobry Bóg mówił sam do mnie, przez usta jednego ze swoich aniołów...
— Masz zaufanie do mnie?...
Podmajstrzy odpowiedział spojrzeniem, które było wymowniejsze niż wszystko, coby mógł odpowiedzieć.
Lucyna mówiła dalej.
— Otwórz więc przedemną serce twoje!... powiedz mi ile jest prawdy w sformułowanem przeciw tobie oskarżeniu...
Piotr zaczął drżeć na całem ciele, i odpowiedział głosem tak słabym, że młoda panienka zaledwie usłyszała jego słowa:
— Wszystko jest prawdą...
— Tak, więc byłeś skazany?...
— Dwa razy...
— I popełniłeś... popełniłeś!?...
Panna Verdier nie mogła dokończyć zdania. Usta odmówiły jej posłuszeństwa w wymówieniu strasznego słowa, które pytanie to kończyć miało.
— Spełniłem morderstwo — szeptał podmajstrzy.
Lucyna zadrżała.
— A jednakże — mówił dalej Piotr z większą już mocą i ożywieniem Bóg mi świadkiem, byłem prawie niewinny tego występku tak ciężko odpokutowanego!...
— Po to właśnie tu przyszłam! — zawołała Lucyna — i to właśnie chcę wiedzieć... Oświeć mnie należycie... co masz do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie... Przedstaw przed moje oczy całą prawdę... a ja ci uwierzę... i, jeżeli jesteś niewinny, ja cię rozgrzeszę w mojej duszy, chociaż sędziowie cię skazali...
— Pytasz mnie droga pani o bardzo smutną historyę. Aby ci odpowiedzieć, muszę obudzić w sobie straszne wspomnienia, a mimo to będę ci posłuszny z radością, bo to będzie dla mnie wielka pociecha, jedyna, w mojej ostatniej godzinie, która już jest bliską; wiedzieć że ty pani mnie uniewinniasz... że mną nie pogardzasz!...
Opowiadanie Piotra Landry trwało dłużej niż godzinę. Podczas tego czasu pan Verdier, zamknięty w swoim pokoju, oddawał się ponurym i strasznym myślom, z których kilka przedstawiliśmy naszym czytelnikom.
Skoro podmajstrzy skończył, Lucyna zapytała go:
— I mój ojciec wiedział o tem wszystkiem?...
— Tak, pani, on także wysłuchał mojej spowiedzi...
— Mój ojciec jest surowy sędzia, i ma prawo być takim, a jednak widzisz sam, że cię nie znalazł niegodnym swojego szacunku...
— To prawda.. ale pani, panno Lucyno?... pani?... — jąkał Piotr Landry, z głęboką bojaźnią w spojrzeniu i w głosie.
— To co usłyszałam nie zmniejszyło mojej przychylności dla ciebie!... — odpowiedziała młoda dziewczyna — przyznają to z duszy i serca mego, byłeś więcej nieszczęśliwy niż winny, a wreszcie pokuta zmazała winę!... Mam jeszcze nadzieję, spodziewam się więcej niż kiedykolwiek, że oszczędzę ci boleści rozłączenia, któreby mi było równie bolesne jak tobie... Chodź zemną razem do pana de Villers... on ma dla ciebie, jestem tego pewna, żywe współczucie. On i ja znajdziemy sposób, wywiedzenia z błędu co do ciebie, wszystkich robotników, i skłonienia ich do zmiany postanowienia, jakie powziąść mogli opierając się na tych pozorach.
Piotr Landry chciał tylko jedynie tego, aby mu ktokolwiek dodał odwagi i obudził w nim choćby słabą nadzieję, której tak wielkie skarby, Lucyna przed oczyma jego roztoczyła... Poszedł za nią do biura, i pan de Villers zmusił się do zapomnienia na chwilę o swoich własnych kłopotach i swoich własnych niepokojach, aby się tylko zająć wyłącznie protegowanym Lucyny.
Zdecydowano, że tego samego wieczora jeszcze, trochę wcześniej, przed ukończeniem robót w zakładzie, Andrzej zbierze wszystkich robotników, opowie im bolesną historyę dwóch błędów i dwóch skazań Piotra Landry, i będzie ich prosił, w imieniu panny Verdier, aby podali ręce starcowi i aby się nie okazywali surowszemi niż sprawiedliwość sama, której wyrokom stało się już zadość...
— Zrób pan to panie Andrzeju! — zawołała młoda dziewczyna — i zaiste niepodobna aby adwokat takiej sprawy, nie odniósł zupełnego zwycięztwa!...
Podmajstrzy, ożywiony taką nadzieją, która teraz już pewniejszą dla niego się stawała, wyraził swoją wdzięczność protektorom, słowami tamowanemi przez łzy, i ucałowaniem rąk Andrzeja i Lucyny.
Wtem młoda panienka, której wzrok był zwrócony na jedno z okien, wykrzyknęła z przerażeniem:
— Ojciec mój idzie!... schodzi ze schodów!... przechodzi przez dziedziniec... wchodzi do pawilonu!... Ale jakiż blady!... zdaje się zagniewany!... O Boże!... czyżby już co wiedział?... Oh! mój Boże, mój Boże... boję się...
— Pani się niema czego obawiać, panno Lucyno — szeptał Andrzej, który zbladł nagle. — Pani nie popełniła przecież nic złego!... Pani nikt nie będzie mógł zrobić zarzutu, żeś jak ja, zlekceważeniem traktowała, włożoną na ciebie ciężką odpowiedzialność... Jeżeli ojciec pani jest o wszystkiem powiadomiony, zanadto jest sprawiedliwy aby za występek miał poczytywać pobłażliwość twoją pani, zapewne że za bardzo wielką, jakąś mi pani raczyła okazać...
Lucyna nie miała czasu odpowiedzieć. Pan Verdier wszedł do pawilonu.
Po zejściu ze schodów, z jego mieszkania prowadzących na podwórze, z całą szybkością jakiej dodaje wściekłość posunięta do najwyższego stopnia, zebrał jednakże na raz tyle siły woli i energii aby się uspokoić w jednej chwili.
— Człowiek w gniewie podobnym jest do człowieka pijanego! — powiedział sobie — nie jest panem siebie, ani drugich!... Spokoju... zimnej krwi... Wszakże niepotrzeba się unosić aby takiego nędznika zetrzeć i napiętnować!...
Tak pomyślawszy, zwolnił kroku przechodząc przez dziedziniec, ale jego chód nierówny, wyraz twarzy gniewny, oczy błyszczące zdradzały straszną burzę, jaka huczała w jego duszy.
Wszedł do biura nie wymówiwszy ani słowa. Wzrok jego badawczy przenosił się kolejno, na Andrzeja i Lucynę, potem zatrzymał się na podmajstrzym.
— Wyjdź ztąd!... — zawołał głosem z wściekłości zmienionym, wskazując drzwi Piotrowi.
— Proszę pana — jąkał Piotr Landry.
Pan Verdier powtórnie wskazał ręką drzwi, ruchem stanowczego rozkazu, i raz jeszcze rzekł:
— Wyjdź!...
Starzec usłuchał schylając głowę, i myślał sobie:
— I ja się tak jak Lucyna boję... co się to dziać będzie?... Oh! ja ztąd daleko nie odejdę.
Pan Verdier zamknął drzwi za podmajstrzym i stanął w pośrodku pokoju nieruchomy, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach... Z pod na wpół przymkniętych powiek wydzierał się jakiś blask dziki; oddech jego był przyspieszony i świszczący, nozdrza rozdęte, wargi nerwowo drżały.
Lucyna podeszła dwa kroki ku niemu i wyszeptała:
— Mój ojcze...
— Cicho!... — krzyknął pan Verdier, zbliżając się do biurka i padając w fotel, który zwykle zajmował kassyer. — Pokaż mi pan swoje książki, panie de Villers — rzekł po chwili.
— Oto są, panie...
— Ile powinieneś był mieć w kassie wczoraj wieczór?
— Siedemdziesiąt tysięcy franków, panie...
— Ileś miał do zapłacenia?...
— Sześćdziesiąt trzy tysiące...
— Czyś pan zapłacił?...
— Tak, panie...
— Gdzie są kwity?...
— Oto są.
— Powinno być w kasie siedm tysięcy franków... Potrzebuję tych siedmiu tysięcy franków... daj mi je pan...
Aż do tej chwili, Lucyna i Andrzej mogli zachować słaby promyk nadziei, że pan Verdier nie wie jeszcze o katastrofie nocy ubiegłej. Ostatnie zdanie które wyrzekł, zniszczyło tę iluzyę i zadało straszny cios młodej dziewczynie, która liczyła bardzo, jak już wiemy, że sposobem w jaki przedstawić mu sama chciała tę straszną klęskę, wpłynąć by mogła na jego usposobienie i do pobłażliwości go skłonić.
Nie czekając dłużej i nie starając się odkryć myślą przez kogo ta fatalna tajemnica została zdradzoną, Lucyna przybliżyła się aż do biurka, i starała się ująć jedną z rąk pana Verdier:
Odepchnął ją opryskliwie.
— Ojcze — wyszeptała — nie bądź surowym dla mnie, mój ojcze, błagam cię... Wyraz twej twarzy mniej przestrasza... odpychasz mnie od siebie jak obcą... jak nieprzyjaciółkę... miej litość nad nami... wszystko ci wyznam.
Na ustach pana Verdier ukazał się straszny uśmiech ironii i wzgardy.
— Powiecie mi — rzekł — ze zostałem okradziony tej nocy?... już o tem wiem, i znajduję, że zapóźno, mi o tem wy powiadacie!...
Lucyna chciała mówić.
— Cicho bądź!... — rozkazał pan Verdier nie do ciebie zwracam się w tej chwili!... Jak przyjdzie na ciebie kolej, wtedy będzie czas abyś mi odpowiadała...
Obrócił się do Andrzeja de Villers i pytał:
— Czy kassyer panie de Villers, jest zdaniem pańskim naturalnym stróżem sum powierzonym jego uczciwości?
— Jest, panie...
— Czy jest odpowiedzialnym za te sumy?
— To nie ulega żadnej wątpliwości...
— Czy jest obowiązany, pod utratą honoru, czuwać dzień i noc nad pieniędzmi, które się znajdują w jego ręku?...
— Jest obowiązany...
— Pańska kassa zawierała wczoraj wieczór, siedemdziesiąt tysięcy frantów. Gdzieś pan był tej nocy, panie de Villers, podczas kiedy złodzieje zabierali tę wielką sumę?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.