Tajemnica Tytana/Część druga/XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLV.
Wspólnicy.

Wnętrze kiosku było bardzo żywo oświetlone, jak to wiemy, przez dwie świece w kandelabrze.
Wiewiór znalazł się w położeniu człowieka zupełnie niewidomego, gdy go wychodzącego ze światła głębokie otoczyły ciemności.
Zrobił dwa czy trzy kroki po omacku, i orjentował się jak mógł, aby znaleść wązkie drzwiczki pozostawione w parkanie, gdy w tem ciężka jakaś ręka spadla mu z nienacka na ramię; zo strachu aż zadrżał gwałtownie.
— Niech cię wszyscy djabli!... któż tam taki!?... — spytał głuchym głosem, wyciągając z kieszeni nóż składany, aby na wszelki wypadek nie zostać bez środków obrony.
— Nie unoś się!... mój stary Wiewiórze! — odpowiedział głos ochrypły. — A przedewszystkiem ręce przy sobie!... o wypadek nietrudno!... Następuje potem ciężkie zmartwienie i gorzkie łzy, ale za późno!...
— Jakto, to ty, Gobercie — mruknął bandyta z głębokiem podziwieniem.
— Jak widzisz mój stary... albo raczej, jak niewidzisz... a kto wie może widzisz!... Może ty masz kocie oczy!...
— Ale; jakim wypadkiem...
— Wcale nie wypadkiem — przerwał Gobert.
— Cożeś tu robił na tem miejscu?...
— Czekałem na ciebie...
— Wiedziałeś o mojej wizycie u Groźnego?...
— Wiedziałem.
— Któż cię uprzedził?...
— Nikt... Przyszedłem na ulicę Amsterdamską po twoim śladzie!...
— Dla czegożeś mnie nie zaczepił, bylibyśmy pogadali przez drogę!...
— Tak sobie... widzisz...
— Masz mi co do powiedzenia?...
— Nawet dużo!...
— Cóż takiego!?...
— Nic więcej tylko akurat to samo coś ty powiedział Groźnemu przed pięcioma minutami: „Pójdźmy do równego działu!...“
Gdyby nie ciemności, które okrywały wszystko swym płaszczem nieprzejrzanym możnaby było widzieć straszne osłupienie jakie się wyryło na twarzy Wiewióra.
— Czy ty czarownik jaki?.. czy co?... — zapytał głosem zmenionym.
Gobert zaledwie wstrzymał się od wielkiego wybuchu śmiechu.
— Czarownik?!... Ja! — powtórzył — taki sam czarownik jak i ty!...
— Więc jakieś wiedział?...
— Jakiem wiedział to... czego nie uważałeś za potrzebne sam mi powiedzieć!... to zupełnie jasne!... Wyobraź sobie mój przyjacielu, że „ten bydlak Gobert“ stracił do ciebie zaufanie!... Ten Gobert dla którego „pęcherz i latarnia to wszystko jedno...“ ten Gobert!... od tygodnia poświęca wolne swoje chwile na to aby z tej budy wyjąć kilka cegieł, tak aby się utworzył na wysokość mniej więcej człowieka otwór w kształcie lejka za pomocą którego, możnaby słyszeć co do słowa, wszystko co się mówi wewnątrz, a czego rozmawiający nie życzą sobie wcale abym słyszał i wiedział!...
Oto co zrobił ten idiota Gobert! I przed chwilą u tego otworu słuchał ten łajdak!... czy ci to wystarcza mój stary?
Wiewiór był zgnębiony. Jednakże po chwili przyszedł do siebie i zapytał:
— A zatem żądasz odemnie?...
— Nie więcej... tylko połowy sta tysięcy franków...
— A, jeśli ci odmówię?...
— Na co to gadać!... Groźnemu nieodmówili... Groźny nie odmówił tobie, i ty nie odmówisz mnie tak samo jak i oni... to samo z siebie wynika!...
— Może znajdziemy jaki środek porozumienia się — odpowiedział Wiewiór.
— Jestem o tem najgłębiej przekonany.
— Nie stójmy tu... pomówiemy swobodnie gdzie indziej!...
— Jak ci się podoba... Tylko idź naprzód...
— Dla czego?...
— Straciłem widzisz zaufanie... Masz nóż w kieszeni, boję się twego roztargnienia...
— No to weźmy się pod ręce...
— Chętnie...
Dwaj łotrzy oddalili się szybko, a reszta ich rozmowy zginęła w oddaleniu.

∗             ∗

Na drugi dzień, około południa, Maugiron przeszedł ogród nowego pałacyku i wszedł do kiosku.
Jak tylko zamknął drzwi za sobą, wyjął z kieszeni małą flaszeczkę, oklejoną w zupełności niebieskim papierem. Biała etykieta, przyklejona na tym papierze, miała na sobie napis: Kwas pruski. Odkorkował karafeczkę z czeskiego kryształu, w trzech częściach napełnioną Maderą, i wlał w nią to, co zawierała w sobie niebieska flaszeczka. Przy tej czynności, uśmiechał się tym samym dziwnym uśmiechem, jaki na jego twarzy się okazał podczas rozmowy z Wiewiórem.
— Słowo honoru daję, to będzie jego własna wina... tego łotra!... — szeptał wychodząc — nie będę miał sobie nic do wyrzucenia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wybiła godzina trzecia.
Drzwi przez które wchodziło się do kiosku, od strony pustego placu, otworzyły się bez żadnego hałasu.
Wszedł Wiewiór. Nie był sam. Gobert szedł tuż za nim.
— Jesteśmy punktualni jak armata, z której o dwunastej w południe pada wystrzał z Palais Royal! — rzekł Wiewiór — co to powie Groźny jak nas zobaczy dwóch zamiast jednego?...
— Pewno się diablo skrzywi! — odparł Gobert — a mianowicie jak się dowie, że musi sypnąć z worka nie sto ale sto pięćdziesiąt tysięcy franków!...
— Ba! on nie głupi, da sobie radę!... odbije sobie tę stratę na teściulku kochanym!... Zresztą, co nam do tego!... niech się krzywi jak chce... ja sobie z tego kpię jak z przeszłorocznego śniegu!... Wypaliłbyś cygaro kolego!?...
— Z przyjemnością mój Wiewiórze...
— A naparsteczek Madery?...
— Jaknajchętniej, tembardziej że mam żołądek jakiś nadwerężony trochę!... niech go piorun trzaśnie!... Gastryka mnie udusi!...
Bandyci zapalili cygara. Wiewiór napełnił dwa kieliszki.
— Za czyje zdrowie? — spytał Gobert podnosząc swój.
— Za zdrowie Groźnego!... należy mu się ten zaszczyt abyśmy od niego zaczęli!...
— Dobrze... Więc za jego zdrowie!...
Gobert wychylił swój kieliszek aż do ostatniej kropelki i w jednej chwili padł na ziemię, jakby piorunem rażony.
Wiewiór odskoczył blady jak chusta z przerażenia.
— Co to jest? — wyszeptał.
Zbliżył do nosa kieliszek, który trzymał w ręku, badał węchem nieufnie płyn, który się w nim znajdował, potem cofnął żywo głowę, wykrzykując:
— Kwas pruski!... tam do djabła!... to moje szczęście!... gdybym był przyszedł sam, byłoby już po mnie!... Dobranoc całej kompanii!... Adieu Fruziu!... Oho! rzecz była świetnie obmyślana... ale za ten pomysł ta szelma drogo mi zapłaci!...
Mówiąc tak Wiewiór, napełnił swoje kieszenie cygarami, zapewne aby uratować choć coś ze swoich straconych nadziei; potem wyszedł szybko z kiosku pozostawiając ciało nieszczęśliwego Goberta w tej samej pozycyi w jakiej się znajdowało...
Upłynęło od tej chwili blisko pół godziny... Maugiron przeszedł po raz drugi ogród, podszedł po cichu, przyłożył ucho do drzwi kiosku.
Był siny, jego niepewny chód, jego wahanie, zdradzały głęboki niepokój, gwałtowne moralne i fizyczne wzruszenie.
Słuchał kilka sekund, a nie słysząc najmniejszego szmeru wewnątrz, zdecydował się otworzyć, albo raczej uchylić drzwi. Drżącą ręką usunął je i rzucił wewnątrz okiem.
Ten jeden rzut oka wystarczył mu, aby dojrzał rozciągniętego trupa twarzą do ziemi.
Cofnął się, i gwałtownym ruchem zatrzasnął drzwi za sobą. Dwa razy zakręcił klucz w zamku i szybkim krokiem powrócił do siebie.
Idąc, szeptał sam do siebie.
— Któżby mógł powiedzieć, kto pomyśleć, że ja tu jestem winien?... że to ja zabiłem tego człowieka!... Ja mu nic złego nie zrobiłem... nic nie chciałem złego... sam się ukarał!... Wszystko się składa jaknajlepiej, i teraz nie mam się już czego obawiać!...
Takiem rozumowaniem, uspokoiwszy swoje sumienie, jeżeli je miał, Maugiron usunął z myśli wspomnienie tego smutnego wypadku, i nie myślał już o niczem więcej jak tylko o uroczystym akcie jaki miał nastąpić tegoż wieczoru do ustalenia swego przyszłego losu, na podstawach silnych i niewzruszonych.
O godzinie ósmej, ubrany z najwyższą elegancyą, w strój, któremu najmniejszego zarzutu zrobić nie było można, wsiadł do karety i kazał się zawieść do zakładu.
O godzinie punkt dziesiątej miało nastąpić odczytanie i podpisanie kontraktu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.