Tajemnica Tytana/Część druga/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Pani Blanchet.

Andrzej de Villers oddalił się, niezadowolony tem, że znalazł w podmajstrzym, którego kochał i szanował za jego przywiązanie do panny Lucyny Verdier, tę niechęć niewytłomaczoną do pana Alberta Maugiron.
Idąc, mówił sobie, nie bez pewnego niepokoju:
— Ten poczciwiec jest zupełnie oddany Lucynie, to nieulega wątpliwości, a chociaż jest i do mnie przywiązany, mogę już jednak w jego sercu i myśli, tylko drugie zajmować miejsce; dla niej więc tylko, dla niej wyłącznie widzi on niebezpieczeństwo w zbyt częstych odwiedzinach mojego protektora... Zkąd mu to do głowy przyszło?... Zkąd to dziwne przeczucie!?... Z pewnością jest w błędzie!... fakta są jasne i wyraźne!... Gdyby pan Maugiron myślał o Lucynie, gdyby był nią zajęty lub zakochany w jej majątku, gdyby jednem słowem, miał zamiar prosić o jej rękę, nie byłby przecię dla rywala przychylnym... to jasne jak słońce!... Wreszcie sam mi to powiedział własnemi ustami, domyśliwszy się moich uczuć, że nowe stanowisko, które mi wyrobi będzie mostem rzuconym nad przepaścią, która mnie dzieli od Lucyny... Stanowczo podmajstrzy stracił głowę!... Z tej strony nie mam się czego obawiać, lecz owszem mogę się wszystkiego spodziewać...
Następstwem naturalnem tych uwag było, że Andrzej de Villers, przekonany w zupełności, uśmiechnął się lekceważąco na wspomnienie śmiesznych przewidzeń starego robotnika, i poszedł dalej z swobodną głową i rozradowane sercem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podmajstrzy, po odjeździe młodego człowieka, którego odprowadził do pewnej odległości od portu, powrócił do zakładu, wziął swoję wędlinę, chleb razowy i dzbanek czystej wody, i spostrzegłszy, że Lucyna Verdier otworzyła okno biura, wychodzące na klomb z kwiatami, i usiadłszy przy niem wzięła robotę i zaczęła haftować, zmienił miejsce i usiadł w ten sposób, aby mógł z daleka i nie będąc widzianym patrzeć na nią z najżywszą czułością.
— Tak... tak... — powtarzał — będę czuwał swoją drogą... Pan Andrzej jest dobry, szlachetny, młody człowiek... on kocha bardzo Lucynę... dałby za nią krew swoją, ale nie widzi dalej jak koniec swojego nosa, i dał sobie zawrócić głowę pięknemi słowami tego pochlebcy, którego obietnice nic nie kosztują...
Pan Andrzej jak wszyscy uczciwi ludzie, ale jeszcze młodzi, jest pełen ufności i nie wierzy w złe... Wreszcie on tu nie ma żadnych praw i przeszkodzić w niczem nie może... Pan Verdier jest nieobecny, i gdyby był tu, dał by się może oszukać tak jak i inni, i nie broniłby Lucyny lub broniłby jej słabo!...
Pozostaję zatem tylko ja sam, ja biedny pachołek, aby stawić czoło temu fircykowi niegodnemu, któremu nie ufam jak morowej zarazie, aby jego zamiarom przeszkodzić!... Robota to trudna, ale jeżeli się Bogu podoba, ja to zrobię, bo mam odwagę której potrzeba, aby się przód, niczem nie cofnąć i nie dać się nigdy pobić... odwagę serca...
Tak sobie myślał poczciwy podmajstrzy, przedstawiając sobie tę myśl pod rozmaitemi postaciami, gdy wtem ujrzał z daleka iż ktoś z wewnątrz zakładu bieży szybko ku niemu; to go wstrzymało od dalszych komentarzy znanej już czytelnikom naszym nienawiści do pana Maugiron.
Nadbiegającym był mały dwunastoletni chłopiec, sierota, którego ojca, przed dwoma laty zabił spadający kloc drzewa, przy wyładowywaniu jednego ze statków pana Verdier. Od tego czasu, na prośbę Lucyny, używano chłopca tego do różnego rodzaju małych robót, w miarę jego sił, w ten sposób aby zapracował na życie i aby w przyszłości mógł być dobrym robotnikiem.
Nazywano go, albo raczej przezywano Motylem.
— Panie Piotrze — rzekł zadyszany, unosząc czapki.
— Czego chcesz? — spytał podmajstrzy.
— Pluton...
— A więc co, Pluton?
— Pluton chory, panie Piotrze!
— Nie może być!... Przecież odbywał ze mną straż tej nocy... Sam mu łańcuch zapiąłem rano o wschodzie słońca, przed otwarciem bramy zakładu i dałem mu jeść.
— To być może, ale teraz leży na brzuchu w swojej budzie... i nie ruszył jedzenia... Ma oczy sam nie wiem jakie, a jak się mówi do niego nie daje nawet znaku, że słyszy...
— Zaraz idę do niego — rzekł stary robotnik, wstawszy poszedł wraz z Motylem, w stronę budy buldoga.
Biedne zwierzę zdawało się naprawdę bardzo osłabionem; jednakże na widok podmajstrzego, Pluton machnął słabo ogonem, podniósł się, nie bez trudu, i przybliżył do niego na całą długość łańcucha.
— Dobrze... dobrze... nic ci nie będzie — rzekł podmajstrzy głaszcząc psa — widać jakaś kolka... Zwierzęta, tak samo podlegają chorobom różnym, jak i ludzie... Do wieczora to przejdzie... Plutonisko! — dodał, pieszcząc głowo psa — poczciwe psisko!... wierny sługa!... Nic bój się nie bój!... jak ci to nie przejdzie prędko, to cię będziemy leczyć jak się należy... żebyś długo żył i wiernie strzegł swojej pani!...
Buldog zdawał się rozumieć te słowa, w okrągłych jego oczach, zwykle dzikich, lecz na widok starego Piotra łagodniejszych, zabłysła na jedną chwilę żywość i chęć przymilenia się i podziękowania za pieszczotę. Potem jednak wszedł do budy, wyciągnął się jak długi, położył głowę na wyciągniętych łapach, i zdawało się jakby się do snu układał.
— Apetyt mu wróci niedługo — mówił stary podmajstrzy — ja muszę iść dokończyć mego śniadania... Już wielki czas...
I wrócił na miejsce z którego mógł widzieć Lucynę, siedzącą ciągle z robótką w ręku przy oknie pawilonu.
Śniadanie familijne, w domu pana Verdier, odbywało się punktualnie o wpół do jedenastej, i pan domu, kiedy był w Paryżu, wymagał tej punktualności od służby.
Andrzej de Villers, w charakterze kassyera, i pani Blanchet, jako dama do towarzystwa, siadali do stołu razom z panem Verdier i jego córką.
W chwili gdy wybiło wpół do jedenastej, pani Blanchet wyszła z głównego korpusu budynku i udała się do biura.
Wdowa po poruczniku straży, była typem prawdziwie mieszczańskim, istotnym „Prudhommem” w spódnicy. Miała kark gruby, głos uroczysty, i frazeologię pretensyonalnio nadętą, sławnego wzoru mieszczanina unieśmiertelnionego przez Henryka Monier.
Prostota wydała się jej wstrętną, egzaltacyę brała za stynkcyę, i wszystko co nie było wymuszone i wyszukane wydawało jej się gminnem i pogardy godnem.
Pani Blanchet, wzdęta aspiracyami do wyżyn społecznych, uważała się za zapoznaną, i wierząc silnie w swoje własne przymioty, nie myślała aby było możliwem posunąć dalej niż ona umiejętność życia i zachowania się w towarzystwie.
Te jej niezliczone śmieszności, rozmiarów nie pospolitych, bawiły niekiedy Lucynę, ale najczęściej męczyły ją.
Pani ta weszła majestatycznie do biura i rzekła do młodej panienki.
— Godzina w której masz pani zwyczaj panno Lucyno przyjmować pożywienie ranne i codzienne, wybiła. Potrawy są na stole, a ja objawiłam służącej moje postanowienie, iż się sama podejmuję uwiadomić o tem panią. Może pani zechce odłożyć na stronę robotę i poświęcić kilka chwil pracy odżywiania?
Lucyna podniosła głowę, i zwróciła na panią Blanchet spojrzenie czyste i wesołe.
— Zdaje mi się moja droga pani Blanchet — zauważyła — że mi poprostu oznajmiasz iż śniadanie podane...
— Mnie się zdaje, pani — odpowiedziała poważna dama przygryzając wargi — sądzę, że używam w mowie mojej wyrażeń takich, które mnie łatwo zrozumiałą czynią.
— Zapewne, kochana pani Blanchet, ale pani tak pięknie mówi, i ja z taką przyjemnością pani słucham, że bardzo często harmonia słów pani tak mnie ukołysze, że zapominam o tem iż w słowach tych sens jakiś być musi...
Było to powiedziane przez Lucynę słodko, bez chęci dokuczenia; więc pani Blanchet z łatwością przyjęła to za kompliment.
— To pewne jest i wszem w okół dowiedzionem, że ja nie mówię tak jak wszyscy zwykli ludzie!... — dodała nadymając się jeszcze więcej, w uniesieniu rozradowanej próżności.
— Ja też pani serdecznie winszuję!... Ale, powiedz mi droga pani Blanchet, czy ci tak bardzo pilno zasiąść do stołu?...
— Mnie nigdy nie jest bardzo pilno, jeśli idzie o rzeczy ziemskie, zwykłe, materyalne, które nie mają dla mnie powabu, lecz owszem odrazę budzą, a funkcya jedzenia do takich właśnie należy...
— To pewno ma znaczyć, że pani nie masz wcale apetytu?...
— Istotnie, wcale nie mam apetytu... to prawda, ale na nieszczęście spędziłam noc w sposób okropny... Wczoraj wieczorem opanowały mnie jakieś omdlenia i męczyły aż do chwili, w której ciemności zaległy ziemię!... Nie dają mi one spoczynku jeszcze w obecnej godzinie... Nieskończenie delikatna natura moja nadzwyczaj jest wrażliwą!... Gdy jeden z organów mej ziemskiej powłoki cierpi, odczuwają to zaraz wszystkie inne... W tej chwili, nieprzyjazne te siły oddziaływają mocno na mój żołądek... który doznaje ścieśnień i wzruszeń bardzo bolesnych!... Zdaje się, iż staje on do walki zaciętej przeciw ideałowi duchowemu, który jest mi tak drogi!... jednem słowem żołądek mój wzdycha do pełności... i objawia wstręt do próżni!...
Tym razem, Lucyna nie mogła wstrzymać głośnego wybuchu śmiechu, czystego i dźwięcznego.
— Mówiąc poprostu, umierasz pani z głodu!... — wykrzyknęła. — Czemuż nie było przyznać się do tego odrazu!?...
Pani Blanchet przyjęła postawę obrażonej królowej.
— Jakto bolesnem jest być u obcych — mruczała, podnosząc w niebo swoje duże oczy. — Człowiek nieszczęśliwy, którego los na cudzą rzuci nawę, znosić musi, w cichości serca, rzeczy najbardziej upokarzające... Ah! nie na toś mnie matko!... na świat wydała!...
Lucyna miała serce tak dobro i czułe, że cierpienie jakiekolwiek, nie wydawało jej się nigdy śmiesznem.
— O! mój Boże!... — zawołała — czyżbym panią zraniła bezwiednie?... Ah! jakżeby mi to przykro było.
— Kto cudzy chleb jeść musi, ten niema prawa żalić się na rany językiem chlebodawcy zadawane!... — odpowiedziała pani Blanchet stoicznie, — Poddaję się i schylam głowę...
Lucyna próbowała zmienić rozmowę...
— Miałam się pani spytać — odpowiedziała — czyby to nie było ci wszystko jedno opóźnić nieco śniadnie?...
Pani Blanchet skrzywiła się znacząco.
— Pani wie dobrze, panno Lucyno, że jestem na jej rozkazy zawsze powolna — odpowiedziała ponuro — jeśli tylko pani śniadać jeszcze sobie nie życzy... to cóż ja...
— Eh! — przerwała żywo młoda dziewczyna — nie idzie o mnie... Jeżeli pani proponuję wstrzymać się chwilkę ze śniadaniem, to dla tego aby dać czas panu de Villers do powrotu...
Pani Blanchet podniosła głowę, przymrużyła na wpół jedno oko, przygryzła wargi i zapytała tonem ironicznym:
— Jakto?... pan de Villers każę na siebie czekać!... rzeczywiście, to bardzo ciekawe!... Ten młody człowiek ma przywileje...
— Nie ma innych przywilejów, nad te, że oddaje w tej właśnie chwili wielką przysługę naszemu domowi!... — odpowiedziała Lucyna, nie bez pewnej niecierpliwości.
Panią Blanchet ogarnęła taka gwałtowna ciekawość, że aby ją zadowolnić jaknajprędzej, zaniedbała zwykłej swojej frazeologii i zapytała:
— Oddaje przysługę domowi!... on!... pan de Villers!...
— O tak!...
— Gdzież on jest?...
— Od dwóch godzin, biega po mieście dla odebrania pieniędzy z weksli i rachunków... Bo to jutro dzień wypłaty...
— Cóż to!... Mnie się zdawało, że dom handlowy pana Verdier, posiada inkasenta specyalnego i sądziłam, że pan de Villers jest domu tego kassyerem i buchalterem...
— Tak jest w istocie, ale inkasent złamał sobie nogę dziś rano...
— Więc pan de Villers go zastępuje!... — wykrzyknęła wzgardliwie pani Blanchet. — W samej rzeczy dla czegoby nie?... To nowe stanowisko zupełnie odpowiada jego zdolnościom!... Możnaby mu także kazać zamieść zakład... jestem pewną, żeby się na to zgodził uprzejmie...
Pomimo zwykłej pobłażliwości dla niegrzecznej kobiety, Lucyna wzruszyła ramionami.
— Moja droga pani Blanchet — powiedziała — zdajesz mi się pani być źle usposobioną względom pana de Villers... Co on pani złego zrobił, czem panią obraził, abyś go pani tak niecierpiała?...
Dama do towarzystwa nie zadowolniła się podniesieniem oczu w sufit, lecz równocześnie wzniosła w górę i ręce.
— Co on mi zrobił?... — wykrzyknęła — ależ, Ojcze niebieski, nic mi nie zrobił ten młody człowiek, nie zarzucam mu nic... nie mam do niego żadnej urazy, i nie nienawidzę go wcale, ani bardzo, ani mało!... Rozumiem to dobrze, że to nie jego wina, iż nie posiada elegancji i dystynkcji jaką mieć należy, i że jest pospolity aż do obrzydzenia!... Bezustanne obcowanie z robotnikami i z pospólstwem... nie może być innym!... Zakłady fabryczne i przemysłowe, nigdy nie uchodziły za szkołę dobrych manierów i elegancyi. Jedna rzecz usposabia mnie przeciw niemu, jedna rzecz ważna...
— Jaka?...
— Jego zarozumiałość... jego pyszałkowatość... Lucyna patrzyła na panią Blanchet zdziwiona...
— Co pani chcesz przez to powiedzieć? — spytała.
— Czy się pani nie domyśla?...
— Nie domyślam się niczego, i proszę pani, wytłomacz się.
— Pani mnie prosisz, panno Lucyno, to jest dla mnie rozkazem... Muszę więc powiedzieć, że nie lubię tego, aby jakiś prosty subiekt, ni z pierza ni z mięsa, mały urzędniczek, spadły na ziemię Bóg wie zkąd, goły jak święty turecki, wychudły jak szczur kościelny, pozwalał na wytwarzanie w mózgu swoim i wzrastanie najdziwaczniejszym nadziejom, i śmiał podnosić swój hardy wzrok na osobę, którą powinien tyle szanować, aby módz zrozumieć, że przestrzeń jaka go od niej dzieli jest nieprzebytą!...
Zachwycona tym pracowitym frazesem, którego budowa zdawała jej się bez zarzutu, pani Blanchet zatrzymała się, wyciągnęła tabakierkę z kieszeni i zanurzyła w niej swoje grube palce...
Lekki różowy cień, powlókł piękną twarzyczkę młodego dziewczęcia, a jej długie rzęsy opuściły się na dół...
Pani Blanchet, której posągowy nos wciągnął w siebie ogromny niuch tabaki, przybrała postawę tryumfującą.
— Aha!... — powiedziała głosem basowym — zdaje mi się, że mnie pani zaczyna rozumieć...
— Sądząc tak, pani się myli!... — odpowiedziała sucho Lucyna. — Jeżeli pani chce abym panią zrozumiała, nazwij rzeczy poprostu, właściwem mianem, nie dwuznacznie i bez wykrętów...
— Mnie się zdawało, że jestem dostatecznie zrozumianą — mruczała ochmistrzyni — ale ponieważ się omyliłam, muszę postawić kropki nad i!...
— Pan Andrzej de Villers pozwala sobie względem pani uczuć nietolerowanych na jego stanowisku, człowieka słabo zabezpieczonego!... jednem słowem, pani, ten młody a niedelikatny człowiek jest w pani zakochany...
Mówiliśmy, że od pewnej chwili Lucyna była różowa. Po tych słowach stała się purpurową.
— Zakochany we mnie!... — powtórzyła głosem cichym i wzruszonym. — Nie mogę w to uwierzyć!.. pani się myli pani Blanchet...
— Najprzód, proszę pani, ja się nigdy nie mylę! — odpowiedziała tłusta kobieta — moje doświadczenie, moje obycie w świecie, i ośmielam się powiedzieć, pewien takt wrodzony, istotnie większy i pełniejszy niż u innych osób mojej płci, nie pozwalają mi dać się zwieść fałszywemi pozorami... Wreszcie nie jest to wielką zasługą widzieć jasno w biały dzień, a tutaj rzuca się to samo, w oczy!... Aby to widzieć, dosyć patrzeć: a ani ja, dzięki niebu, nie mam krótkiego wzroku, ani też pan Andrzej de Villers nie ukrywa wcale swych płomieni!... Wzdycha tak, że mógłby wprowadzić w ruch skrzydła wiatraka... jest roztargniony w pani obecności, co jest jasnym dowodem, iż jest tylko nią zajęty... Głos mu drży gdy do pani mówi... czerwieni gdy się pani do niego zwraca... krótko mówiąc, robi wszystkie grymasy zakochanych starej szkoły; a to wstyd na jego miejscu, bo powinien to dobrze wiedzieć, że pan Verdier, ojciec pani, człowiek który posiada miljony, i który jak powiadają sam nie zna cyfry swego majątku, nie zrobiłby nigdy takiego głupstwa, żeby miał zgodzić się na przyjęcie za zięcia, jakiegoś chudopachołka subjekta, który nie miałby nawet za co kupić sobie nowego fraka na dzień ślubu... Ah! gdyby się to tyczyło pana Alberta Maugiron, to co innego!... to jest młodzieniec dystyngowany!... to kawaler skończony!... Oto co się nazywa dobra partya!... Temu nie będzie trudno znaleść bogatą i dystyngowaną osobę na żonę, za to ręczę, tylko słówko piśnie a znajdzie co zechce!...
Gdybyś pani tylko chciała zadać sobie trochę trudu, jestem pewną żeby nie poszedł gdzieindziej!... Podchwyciłam kilka spojrzeń jakie rzucił na panią, i w których malowało się uwielbienie prawdziwe... Gdyby mu tak dodać trochę odwagi, uwielbienie to zmieniłoby się łatwo w uczucie najczulsze, najgorętsze!... Na pani miejscu, spróbowałabym... Do licha!... ten motyl wart aby mu podciąć skrzydełka, a miałabyś panno Lucyno małżonka, którymbyś się poszczycić mogła, i z powodu którego, twoja miłość własna nie cierpiałaby nigdy!...
Gdy lokomotywa jest puszczona całą siłą pary, nie ma żadnej racyi aby się zatrzymała, dopóki jej nie zbraknie wody i materyi palnych.
Tak samo było z panią Blanchet.
Dobra ta kobieta, mogłaby była tak mówić bardzo długo jeszcze, a nie zbrakłoby jej słów, chybaby prędzej, tchu jej niestało.
Od kilku chwil, żywy rumieniec Lucyny zniknął, a jej twarz wyrażała zwykły spokój, z przymieszką wzgardy.
— Pani Blanchet — rzekła głosem stanowczym — pozwoliłam pani mówić nie przeszkadzając jej, co dowodzi z mojej strony wielkiej cierpliwości i chęci nie zrobienia jej przykrości... Teraz, kiedy pani skończyła, proszę panią, wstrzymaj się na przyszłość, i oszczędź mi wynurzeń swych marzeń bezzasadnych, oraz wstrzymaj się od szalonych porywów elokwencyi o panu Andrzeju de Villers i panu Albercie Maugiron. Ani jeden ani drugi nie myśli o mnie... Uczucia, które im przypisujesz, istnieją tylko w pani bujnej wyobraźni, i ja nie życzę sobie, zechciej mnie pani zrozumieć, nie życzę sobie abyś mi pani kiedykolwiek jeszcze wyrażała swoje zdanie o tych młodych ludziach...
Pani Blanchet, schyliła głowę jak winowajca, który się poddaje swemu losowi.
— Dosyć, pani, to wystarczy... — jęknęła boleśnie — znam moje obowiązki, i będę umiała je spełnić!... Nakazuje mi pani milczenie... będę milczała!... Zachowam w łonie swojem, pod troistą pieczęcią, myśli rozsądne i poważne, które pani nazywasz marzeniami i wybrykami elokwencyi!... Jak się jest u obcych, tak jak ja... jak się je chleb cudzy, tak jak ja, trzeba przyjąć z uległością najokrutniejsze zapoznania i zawody... Trzeba umieć słuchać!... i być posłuszną!...
— A teraz — powiedziała Lucyna uśmiechając się — ponieważ pan de Villers może nie wrócić tak prędko, byłabym zrozpaczoną gdybym naraziła pani żołądek osłabiony przez całodzienne omdlenie, na dłuższe wyczekiwanie... Chodźmy na śniadanie, moja droga pani Blanchet... chodźmy na śniadanie...
— Co do tego, i co do wszystkich innych rzeczy jestem na pani rozkazy.
Lucyna wychyliła się przez okno, i głosem najsłodszym przywołała podmajstrzego.
Nie był on daleko, przybiegł więc na to wezwanie, natychmiast jakby na nie czekał.
— Pani mnie woła, panno Lucyno? — spytał, a na twarzy jego radość jaśniała...
— Chcę cię tylko uprzedzić, mój dobry Piotrze, że ja i pani Blanchet opuszczamy biuro; strzeż go więc dobrze, proszę cię, a jeżeliby kto przyszedł z interesem i chciał mówić zemną lub z panem de Villers proszę zawiadom mnie natychmiast...
— Niech pani będzie spokojną, panno Lucyno, będę czuwał...
— Jestem zawsze spokojna, mój dobry Piotrze, jak się w czem tobą wyręczam... — odpowiedziała młoda panienka, uśmiechając się do robotnika... — Mogę rachować na ciebie tyle przynajmniej ile na siebie samą, wiem to dobrze.
Potem poszła ku domowi mieszkalnemu, w towarzystwie pani Blanchet, która nie mówiła ani słowa, ale której fizyognomia wyrażała zupełnie to samo, co fizyognomia psa, któremu wydarto obgryzaną kość.
Podmajstrzy przeprowadził młodą dziewczynę wzrokiem rozczulonym aż do trzech schodków na ganku.
— To anioł!... — szeptał potem — to prawdziwy anioł z nieba!... Jak się na nią patrzę... jak ją widzę uśmiechającą się do mnie... jak ją słyszę mówiącą do mnie tym swoim głosikiem harmonijnym jak śpiew aniołów, to mi się zdaje, że nie jestem na ziemi, i że niebo otworzyło się przedemną!
W kwandrans potem, czarny koń znakomity kłusak, zaprzężony do prześlicznego małego kabrioletu pana Alberta Maugiron, okropny sprawił turkot na nierównym bruku, portu morskiego, i zatrzymał się wprost przed kratą domu Achilesa Verdier.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.