Tajemnica Tytana/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Inkasent.

Mitologia, często niedorzeczna, popełniła jeden z najcięższych błędów, kładąc opaskę na oczy Amorowi.
Amor nie jest wcale ślepym. Jakżeby nim był? Idzie tylko o sposób widzenia — widzi on zwykle źle, i prawie zawsze jego promień oczny powiększa bez granic wdzięki i przymioty ukochanego przedmiotu, i zmniejsza w tym samym stosunku nie mniej przesadnie, niedoskonałości i błędy tegoż samego przedmiotu. To jest ogólna zasada, chociaż niemożna jej uważać za nieomylną.
Tak na przykład Andrzej de Villers, potwierdzając zasadę przez wyjątek, nie przesadził ani promieniejącej piękności, ani powabu, ani mianowicie uroku, otaczającego pannę Verdier, uroku któremu się oprzeć nie było można.
Nic bardziej zachwycającego wyobrazić sobie nie można, nad Lucynę, gdy na drugi dzień rano, trochę po dziewiątej, przestąpiła próg pawilonu, w którym mieściło się biuro.
Suknia bardzo prosta, z białego w niebieskie paski muślinu, uwydatniała jej jakby utoczoną, gibką figurę, i klasyczne kontury piersi i ramion.
Twarz jej o rysach delikatnych i czystych, jaśniała niezrównanem światłem, i nigdy Boucher ani Latour, w swych cudownych pastelach, nie stworzyli delikatniejszej gry kolorów, białego i różowego na policzkach, przebranej za pasterkę margrabiny, albo księżniczki w nimfę przedzierżgniętej.
Jej duże niebieskie oczy, z wyrazem słodkim i badawczym, zdawały się prawie czarne pod cieniem długich hebanowych rzęs... Jej piękne blond włosy, podniesione w grubych warkoczach nad małemi uszkami, wiły się na szyi, w tak ciężkiej masie, iż się zdawało, że ugina się pod ich ciężarem, pełna wdzięku główka Lucyny.
Całą ozdobą, tych bujnych włosów, była niebieska wstążka przewleczona bez pretensyi pomiędzy splotami. Od wstążeczki tej odbijał prześlicznie popielaty równy odcień cudownych jej włosów.
Młoda dziewczyna weszła bardzo prędko, i przybliżyła się do biurka, przy którem kassyer schylony nad masą książek okutych w mosiądz po rogach, pisał.
— Panie Andrzeju — rzekła.
Młody człowiek zerwał się szybko, lekko zarumieniony i zapytał głosem, który byłby z pewnością drżącym, gdyby niebył umyślnie stłumionym.
— Czy mnie pani potrzebuje, panno Lucyno?
— Jest list od ojca — odpowiedziała Lucyna — listonosz co tylko go przyniósł...
— I zapewne — spytał Andrzej — pan Verdier potwierdza nadzieję jaką nam zrobił, swojego blizkiego powrotu?...
— Ojciec mnie zawiadamia, że przybędzie tu jutro, na statku „Tytan.“
— Czy zdrów jest pan Verdier?
— Sądzę... nic mi o tem nie pisze... Pan wie, że jak pisze, to w ogólności mówi bardzo mało o sobie... Wreszcie oto jego list, jest on tak dobrze do pana jak do mnie pisany...
De Villers rzucił okiem na papier, który mu podała młoda dziewica.
Achiles Verdier pisał kilka tylko wierszy rozporządzeń w interesie zakładu, i kończył jedną z tych zwyczajnych form zimnej czułości, których zwykle używał.
Andrzej, jak to już wiemy, nie mógł się przyzwyczaić do tej oziębłości. Zapewne na twarzy, zbyt wyraźnie odbiła się myśl jego, gdyż Lucyna rzekła, żywo spuszczając oczy, z widocznem zakłopotaniem.
— Poczciwy i dobry ojciec, on tak zajęty... tak pochłonięty interesami, że zaledwie pozostaje mu dosyć czasu na kochanie córki, a przynajmniej na powiedzenie jej tego; bo w głębi serca... jestem tego zupełnie pewną, kocha mnie on bardzo i jego serce w zupełności należy do mnie...
— Jakżeby mogło być inaczej, panno Lucyno? — wykrzyknął Andrzej prawie mimowoli — jakżeby pan Verdier mógł pani nie kochać, nie uwielbiać!
Lucyna nie spostrzegła wcale z jakiem uniesieniem i zapałem, mówił to pan de Villers, ale zmieniając przedmiot rozmowy zapytała.
— To jutro dzień wypłaty?...
— Tak, pani...
Czy jesteśmy sami w możności odpowiedzieć zobowiązaniom, czy też potrzebujemy pomocy bankiera, mojego ojca?
— Niczyjej pomocy potrzebować nie będziemy... Niech pani raczy oto zobaczyć sama...
De Villers, przewrócił dwie czy trzy karty wielkiej księgi i pokazał palcem cyfrę stanowiącą sumę, wypadły z dodawania całej kolumny cyfr i u jej dołu postawiony.
— Nasza wypłata jutrzejsza, jedna z najmniejszych jakie sobie przypominam — kończył — wynosi sześćdziesiąt trzy tysiące franków... W tej chwili mamy w kassie dwadzieścia tysięcy, a wczoraj wieczorem dałem Thibautowi inkasentowi, weksli i rachunków na sumę pięćdziesięciu tysięcy, których natychmiastowa wypłata jest pewną... Będziemy więc mieli w kassie, przed południem, siedemdziesiąt tysięcy franków, siedem tysięcy, przez ostrożność, więcej niż nam potrzeba.
— To dobrze... — powiedziała Lucyna uśmiechając, się. — Jesteś pan przykładnym kassyerem, panie de Villers!...
Andrzej byłby zapewne odpowiedział, ale nie miał na to czasu; jakaś kobieta z ludu, bardzo czysto ubrana, weszła a raczej wpadła do biura.
Kobieta była mocno zapłakana... Trzymała w lewej ręce ogromny portfel, zawieszony na łańcuszku stalowym, a w prawej chustkę od nosa w kraty, którą ocierała łzy, jakie jej spływały po twarzy...
— Co to jest? — wykrzyknął de Villers — to Małgorzata, żona naszego inkasenta...
— Tak... panie... tak.. panienko... — jąkała nowo przybyła, głosem zaledwie zrozumiałym — tak... to ja... Małgorzata.. Ah! co za nieszczęście!... mój Boże!... co za nieszczęście!...
— Co się stało? — spytali na raz Lucyna i Andrzej.
— Mój mąż... mój biedny mąż...
— Cóż takiego, co się stało?!
— Złamał nogę...
— Kiedyż to?
— Przed chwilą...
— Gdzie?
— W domu naszym!... Ah! biedny poczciwy stary!... spadł ze schodów z samej góry na dół w chwili gdy miał wychodzić na miasto dla zainkasowania pieniędzy... Oto są wszystkie pańskie papiery, które odsyła... niech je pan przejrzy... nic nie brakuje... to go tak niepokoiło, że o mało nie oszalał!... Powiedział mi: „Żono, weź portefel i idź jaknajprędzej do zakładu, do pana Andrzeja...” Przez całą drogę biegłam, i oto jestem...
Małgorzata badana przez Lucynę, wpadła w nieskończone opowiadanie, którego powtarzać nie będziemy. Młoda dziewczyna, po wysłuchaniu pożegnała ją, jeżeli nie pocieszoną, to przynajmniej uspokojoną. Odeszła unosząc znaczną sumkę pieniędzy, list do jednego z pierwszorzędnych chirurgów paryzkich, i nakoniec obietnicą, że w ciągu dnia, panna Verdier odwiedzi nieszczęśliwego inkasenta.
— Ten wypadek jest podwójnie nieszczęśliwym!... — rzekła panna Lucyna po wyjściu Małgorzaty — nieszczęśliwy sam przez się... i nieszczęśliwy, że się zdarzył dziś... Kimże my zastąpiemy Thibauta?...
— Nie ma wcale kłopotu, panno Lucyno — odpowiedział de Villers. — Pójdę sam, zainkasuję weksle i rachunki...
— Pan, panie Andrzeju?...
— A dlaczegóżby nie?...
— Ależ to czynność inkasenta, nie pańska...
— Cóż to szkodzi, proszę pani?... Korona mi z głowy nie spadnie i nic nie ucierpi na tem moja godność kassyerska od tej chwilowej zamiany czynności, zapewniam panią; a wreszcie, gdyby to było potrzebnem dla domu Verdier, nie wahałbym się wziąć w rękę topór, i pracować razem z robotnikami przy wyładowywaniu statków ojca pani...
Lucyna zarumieniła się lekko, i spuściła oczy pod palącym wzrokiem, jaki utkwił w niej młody człowiek.
— O! znamy pańskie przywiązanie dla nas, panie Andrzeju... — wyszeptała — wiemy, że ono jest bez granic i jesteśmy panu, mój ojciec i ja, bardzo wdzięczni...
— Pani, nie spełniam nic więcej nad obowiązek — odpowiedział pan de Villers — a chciałbym mieć sposobność i módz spełnić go w całem znaczeniu tego wyrazu.
Chwila milczenia nastąpiła po tych ostatnich słowach.
Milczenie to zostało przerwanem przez Andrzeja.
— Pójdę na górę wziąść kapelusz — powiedział — i wychodzę natychmiast...
— Czy to tak pilne? — spytała Lucyna.
— Nic nie nagli, zapewne; ale jeżeli się spieszę z wyjściem, to dla tego, aby panią krócej pozostawić samą w zakładzie, w wypadku gdyby przybyli kupujący...
— Pan wie, że to mnie nic nie żenuje w żadnym razie, a wreszcie podmajstrzy Piotr, przyszedłby mi w razie potrzeby z pomocą... A propos kupujących — dodała — czy pan sądzisz, że będziemy mieli dziś wizytę pana Alberta Maugiron?
— O! nie wątpię o tem, pani...
— Z czego pan tak wnosisz?...
— Pan Maugiron, powiedział mi wczoraj, że będzie miał zaszczyt widzieć panią dzisiejszego ranka...
— Ah! tem lepiej!... — wykrzyknęła Lucyna, której śliczna twarzyczka rozjaśniła się.
Ta radość, tak widoczna, wywarła na panu de Villers wrażenie bardzo przykre, i po raz pierwszy dała mu poznać boleść większą nad wszystkie boleści, której nie znał jeszcze, boleść podrażnionej zazdrości...
— Pani się zdaje być bardzo uszczęśliwioną z tej wizyty? — wyjąkał z wyrazem pomięszania, i prawie nie mając świadomości tego co mówi.
Z tym instynktem we wszystkiem co serca dotyczy, tak rozwiniętym u Ewy, nawet u najnaiwniejszych, Lucyna zrozumiała, a raczej odgadła cierpienia ukryte, Andrzeja. Była niemi wzruszoną, i w tej chwili chciała uspokoić młodego człowieka.
— Z małem zastrzeżeniem, pan ma racyę — odpowiedziała uśmiechając się. — Nie jestem uszczęśliwioną, jak to pan mówisz, ale jestem zachwyconą...
— Ah! — wymówił Andrzej, dając tej prostej sylabie nacisk wymownie pytający.
— Ależ tak!... zachwyconą!... — kończyła Lucyna — i nic naturalniejszego w świecie... Wczoraj, kiedy pan Maugiron odchodził, byłam blizką zawarcia ugody co do tego wielkiego interesu, który go tu tak często sprowadza, a który ja, niemniej dobrze jak on chcę doprowadzić do skutku. Mam nadzieję, że dziś dobijemy targu i jestem już zdecydowaną do małych ustępstw, których do tej pory odmawiałam, aby tylko przyjść do rezultatu...
Pomyśl pan jak będę dumną i szczęśliwą, gdy jutro oznajmię ojcu, żem zawarła w jego nieobecności, bardzo korzystny interes, który jestem pewną, przyniesie piękne zyski!... Bez wątpienia, widząc jak jego interesa są mi drogie, mój ojciec zrozumie do jakiego stopnia moje myśli, moje wszystkie czynności odnoszą się do niego — bo dla mnie samej... cóż mnie obchodzą pieniądze — i okaże mi wtedy więcej miłości...
— Ma pani racyę, zawsze racyę!... — szeptał de Villers, którego obawy stopniały jak śnieg od promienia słońca. — Ah! jak szczęśliwym jest ojciec, który ma córkę taką jak pani!...
— I ja także jestem szczęśliwą mając takiego ojca jak mój! — odpowiedziała Lucyna żywo, ale z zapałem trochę przymuszonym. Niepodobna mi nie wierzyć w to przywiązanie, którego bezustanne daje mi dowody, bo jeżeli pracuje bez wytchnienia, nie odpoczywając nigdy ani chwili, to dla mnie, to dla mnie jednej... On nie lubi ani zbytków ani wydatków... na coby mu się przydało gromadzenie pieniędzy? Ale chce abym ja była bogatą, i pan widzisz iż poświęcił życie swoje na spełnienie tych pragnień...
Andrzej zamilkł. Odpowiedź na to co usłyszał była bardzo łatwa, ale nie mógł jej dać... Jakżeż w istocie powiedzieć mógłby tej młodej dziewczynie, która pomimo całej obojętności ojca chciała koniecznie wierzyć w jego uczucie: — Nie, ojciec panią nie kocha!... On nic nie kocha na tym świecie, tylko pieniądze, a to co pani uważasz za miłość, jest obrzydliwą nienasyconą chciwością!...
— Pozwól pani abym cię opuścił — odpowiedział po chwili młody kassyer — czas uchodzi, a pani wie, że jest zwyczaj przedstawiać weksle i rachunki do inkassy rano...
Mówiąc to, Andrzej wszedł szybko na schody, które prowadziły do jego pokoju, i wrócił z kapeluszem w ręku.
— Wezmę powóz — kończył — aby wrócić prędzej...
— A ja — odpowiedziała Lucyna — zasiadam w biurze aż do pańskiego powrotu... Jeżeli przyjdą klijenci to ich przyjmę, a jeżeli trzeba będzie coś zapisać, bądź pan spokojny, załatwię wszystko sumiennie; znajdzie pan dziennik w doskonałym porządku...
— Dowidzenia, z panią... Oto klucz od kassy...
— Idź pan, panie Andrzeju... i bądź pan pewnym, że mój ojciec będzie panu wdzięcznym za przysługę, jaką nam dziś oddajesz...
De Villers wyszedł z biura, i udał się prędko do bramy zakładu, która wychodziła na port morski. Była to godzina odpoczynku robotników. Jedni jedli śniadanie w samym zakładzie; inni, w dosyć dużej liczbie, nie mogli się oprzeć pokusie, napicia się kiepskiego wina, i wydawali w szynku część zapłaty, jaka im za dzień przypadała.
Piotr, stary podmajstrzy, siedząc na ławce obok bramy, miał przy sobie wszystko, co stanowiło jego śniadanie, to jest, połowę bochenka chleba razowego, kawałek wędliny i szklankę wody czystej; ale nie jadł i zdawał się być pogrążonym w głębokich rozmyślaniach.
Odgłos kroków pana de Villers wyprowadził go z tej zadumy; podniósł się i przystąpił do młodego człowieka.
— Pan wychodzi, panie Andrzeju? — spytał go z tą poufałością i uszanowaniem jak to miał zwyczaj.
— Jak widzicie, mój zacny Piotrze... Wiecie o wypadku jaki się zdarzył Thibautowi?
— Wiem aż nadto dobrze... Widziałem przed chwilą biedną Małgorzatę.
— A więc, idę po odbiór pieniędzy w miejsce Thibauta.
— A czybyś nie mógł, panie Andrzeju, posłać kogo innego w swoje miejsce?
— O nie!... niemam nikogo... ale z jakiej racyi robicie mi tę uwagę?...
— Bo nie chciałbym, abyś pan wychodził tego rana...
— Nie chcielibyście?... — powtórzył pan de Villers, bardzo zdziwiony.
— Nie chciałbym!... Powiedziawszy prawdę... wcale mi to nie na rękę!...
— Ależ dlaczego?
— Bo... widzi pan... włożyłbym rękę w ogień i dałbym sobie głowę uciąć za to, że w dziesięć minut po pańskiem wyjściu, zjawi się tu elegancik, w swojem pudle na czterech kołach, zaprzężonym w długą czarną wywlokę... wychudzoną i wyciągniętą... a jak teraz mówią w rasowego angielczyka!... Nie znoszę, tego fanfarona z przedziałem włosów na tyle głowy, w kołnierzyku jak gilotyna, z faworytami jak płetwy u morskiego węgorza, z szybką w oku...
— Aha! — spytał kassyer tonem surowym — czy to o panu Maugiron mówisz?
— O panu Maugiron... tak, tak.. o kimżeby innym...
— Jeśli o nim mówisz, to co ma znaczyć ten ton, i ten sposób wyrażania się, proszę cię?
— To znaczy, że jestem człowiek otwarty, i jak niecierpię jakiej osobistości, to już nie przemogę tego na sobie abym mógł się na nią patrzeć spokojnie!...
— Więc nienawidzisz pana Maugiron?
— Serdecznie?
— Ależ to niedorzeczność?...
— Albo co?...
— Cóż wam zrobił złego?...
— Mnie?... nic zupełnie... Niechciałbym nawet żeby raczył spojrzeć na mnie przechodząc... Ale po co on tu przyjeżdża co dzień?
— Traktujemy z nim w bardzo ważnym interesie...
— Ważny interes, który ma się zawsze zakończyć... jutro, nieprawdaż, i który się nie kończy nigdy!... Pretekst wcale nie zły; ale ja mam instynkt... psi węch... i nigdy się nie mylę...
— Cóż więc przypuszczacie?...
— Ja sobie myślę poprostu, że fanfaron ten kręci się około panny Lucyny i zawraca jej głowę.
— W jakim celu?
— Chciałby się z nią ożenić!... i basta!...
— Dajcie pokój, dajcie pokój, mój Piotrze, to szaleństwo!...
— Nie tak wielkie jak się panu zdaje!.. Ona kiedyś będzie bardzo bogata, nasza kochana panienka, a worki talarów, portefele wypchane biletami bankowemi, są to jak świece przyciągające motyli... Wcale mi się niepodoba ten wiercipięta, panie Andrzeju!... Przystojny chłop... nie przeczę... ale z jego oczu dobrego nic nie widać!... Gdyby mi kto powiedział że to łotr z pod ciemnej gwiazdy nie zdziwiłby mnie tem wcale!...
— Łotr!... pan Maugiron!?...
— Dlaczegóżby nie?...
— Ależ on jest bogaty... bardzo bogaty...
— To on sam panu o tem powiedział...
— Jego powierzchowność, jego utrzymanie domu, jego obejście, wszystko przekonywa...
— Niech pan daruje panie Andrzeju, ale wszystko to, według mnie, niczego nie dowodzi..
— Jakto?...
— Że się tam w pokojach u niego świeci!... ale kto wie czy to zapłacone!?... Przecież umeblowanie, pudło czterokołowe, kogut angielski i piękne ubranie, to może być wszystko wzięte na kredyt....
Pan de Villers wzruszył ramionami.
— Oto — rzekł — przypuszczenia niesprawiedliwe i najzupełniej bezzasadne!... Stanowisko pana Alberta Maugiron jest znane... Stoi on na czele bardzo znacznego przedsiębiorstwa...
Stary Piotr nie odpowiedział nic, ale się skrzywił znacząco.
Andrzej kończył.
— Wreszcie mam pewność, że cel tych jego u nas wizyt jest zupełnie poważny i nie ukrywa, żadnych wstecznych myśli, a pan Maugiron nie myśli wcale ubiegać się o pannę Lucynę Verdier...
— Pan masz tę pewność, panie Andrzeju? — spytał podmajstrzy, wpatrując się badawczo w młodego człowieka.
— Tak — odpowiedział Andrzej — mam pewność materyalną... Proszę więc zatem, Piotrze, powściągajcie się co do niego, od wszystkich niegrzecznych uwag; zranilibyście mnie osobiście, bo pan Maugiron bardzo się żywo mną zajmuje, i właśnie ma mi oddać wielką przysługę, która będzie miała znaczny wpływ na moje przyszłe szczęście...
— Ale, tej przysługi jeszcze panu nie oddał — dorzucił cicho podmajstrzy.
— Od dziś za trzy dni odda mi ją...
— I nic nie żąda w zamian za to od pana?
— Nic...
— Kiedy tak, to tem lepiej... jestem stary warjat... Pomyliłem się pewnie... Nie powiem nic już więcej — mruczał Piotr.
Potem dodał zupełnie cicho:
— Ale ja swoją drogą będę go miał na oku!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.