Syn Jazdona/Tom III/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn Jazdona
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.



Jak dzień, nie sama starszyzna, ale posłani od nich i wybrani ziemianie, tacy, którzy niemców znali i mir u nich mieli — stali już pod wrotami czekając na odpowiedź, chcąc go nastraszyć i do poddania się przymusić.
Długo na ich wołania, bicie kamieniami i obuchami do wrót, nikt się nie ukazywał. Krzyczano i hałasowano, wysuwała czasem głowa, poczynała rozmowa, ale Wójta Maxa nie było.
Znany w całem mieście wesołek, który niemcom na biesiadach przyśpiewywał, przez polaków zwany Lumpą, pocieszny garbus z głową dużą, włosem umyślnie najeżonym, parę razy się z za blanków ukazał z wywieszonym językiem.
Być może, iż go wójt naumyślnie wyprawił, aby zabawiał natrętów, a pokazał, iż na zamku strachu wielkiego niema.
Lumpa żartami odpowiadał na krzyki.
— Klucze się od zamku gdzieś zatrzęsły, — wołał, — nie ma ich, probujcie palcem otworzyć.
Rzucano nań grudkami ziemi, znikał w jednem miejscu, biegł i gdzieindziej się pokazywał.
— Chce się wam zamku — mówił — łatwa rzecz się dostać do niego, pożyczcie skrzydeł od ptaków!
Zobaczywszy znajomego ziemianina pocałunek mu od ust posyłał, czapkę z kukawką podnosił i znikał.
Gniewali się niektórzy, że im błazna do rozmowy przysłano, u wrót coraz się bardziej burzyło, gdy Max Sas wyszedł w swym hełmie, na obuszku się opierając.
— Słuchaj niemcze! — krzyknął rękę w górę podnosząc, Drogomir wysłany od księcia. — My z wami w długie rozhowory wdawać się nie myślemy... Nie poddacie zamku? no, to wasze miasto dziś jeszcze podpalemy, na cztery rogi, a domostwa w popiół obrócim!
Chwila milczenia była.
— A co wam przyjdzie z tego? — odparł wójt zimno. — Kto życie stawi ten domu nie pożałuje.
Spalicie własne miasto, dacie tem znak, że siły nie macie.
Kiedy nam pożarem grozicie, powiem dziś jeszcze mocniej niż wczora — nie poddamy się — palcie.
Gdybyście moc w sobie czuli, nie ogniem, ale szturmem byście grozili!
Drogomir zamilkł trochę, poczuwszy, że niemiec może miał słuszność. — Wybuchnął potem krzykiem okrutnym, który tylko złość znaczył.
— Spalemy miasto, potem was! chłopy jakieś! włóczęgi! Nie stało wam własnej ziemi, żeście do nas po chleb przyszli i myślicie z nami wojować!
— Nie żebrać my do was przyszliśmy, ale pracować na chleb — to prawda! — odparł Sas dumnie. — I my żebraki jesteśmy panu wierni, gdy wy jego dzieci, sprzedaliście go jak Judasz Chrystusa Pana.
Na ten wyrzut krzyk powstał wielki. — Wójt zaczerwieniony gniewem, wołał.
— Zamku nie damy!
Zszedł zaraz z wyżek. Ukazała się głowa Lumpy, który czapką się kłaniał.
— Jeżeli krzesiwa i huby na podpał brak — odezwał się — pan wójt oświadcza, że go wam dostarczy. Pod jego dom pierwsza głownia...
Spalcie i mój jeśli znajdziecie!
Posypały się kamienie miasto odpowiedzi. Lumpa znikł, gniew na dole wrzał srogi.
Drogomir jeszcze nie dając za wygraną, stał u wrót ze swemi, choć już nadziei zastraszenia niemców nie było...
Kilku zbiegło do Wojewody i Biskupa, bo tam na odpowiedź niemców oczekiwano.
Gdy ją przyniesiono, wszystkim oprócz ks. Pawła, oblicza się zasępiły.
— Wiedziałem ja z góry, — rzekł Warsz, — iż z niemcami sprawa nie będzie łatwa. Tylko głodem ich wziąć możemy.
— A szturmem?
— Wątpliwa, — odparł Wojewoda. — Nie jeden ani dwa razy drapać się trzeba będzie na wały i dużo ludzi stracimy. Bieda i to już, gdy prawowity pan, krwią się musi stolicy dobijać!
— Palić więc miasto! palić! — wołał Biskup w gniewie. — Znam tych ludzi, gdy zobaczą płomienie, a swoje dobro zniszczone, ustraszą się.
— Gdy w rozpacz wpadną, — rzekł Warsz — nie mając nic do stracenia, tem zajadlej walczyć będą.
Żegota zdanie to zdał się podzielać.
— Pójdzie płomień po mieście — dodał kasztelan, — może i wasz dworzec spłonąć i kościoły, które są na chwałę Bożą wzniesione, i klasztory i kupców gospoda.
— Kościoły z muru są znaczniejsze, — odparł Biskup gwałtownie — nic się im nie stanie. Spłoną dachy, to je na nowo ołowiem pokryjemy. Niech się mój dwór pali! byle raz z Leszkiem skończyć i niemiał tu do czego powracać!
Widząc, że kasztelan i Wojewoda wahali się, Biskup natychmiast wybrał się do księcia Konrada. Żądał aby miasto spalono! domagał się tego.
A że on tu był duszą wszystkiego i słuchano go dotąd, siłę miał wielką, głos mocen — przewidzieć było można, iż na swem postawi.
Warszowi i wielu z nim żal było pięknego miasta. Wiedzieli oni, że nie tak łatwo wznieść na nowo co lata budowały, wstyd im było po tatarsku żagwią wojować. Resztki polskich mieszczan, biednych ludzi litowano się. — Płomienia wstrzymać trudno, rozumu on niema, mówiono, spali niemieckie, ale nie oszczędzi co swoje.
Tego wszystkiego nie chcąc słuchać Biskup, za paleniem gardłował. Wracała mu dawna jego zapalczywość i namiętność, — powtarzał jedno ciągle:
— Nie poddają się! palić!
Oprócz żołdaków mazowieckich i Litwy sprzymierzonej, którzy się spodziewali rabunkiem obłowić przy pożarze — nikomu się ognia tego nie chciało. Wstręt do niego mieli wszyscy.
Warsz i to miał przeciw zniszczeniu, że wojsku miało zabraknąć, dachu i przytułku, i zmuszone będzie leżeć na niewygodnych pogorzeliskach.
Lecz z Biskupem, gdy roznamiętniony był, wojować nikt nie mógł. Powtarzał swoje, im mu się więcej sprzeciwiano, zajadlej stojąc przy niem.
— Palić! — wołał.
Nie chciał się cofnąć raz to wyrzekłszy, a na wszystkich następował tak, że ich do milczenia zmuszał. Upor ten jego wpływał na innych, — więcej złamać się nim niż przekonać dali.
O południu już godzili się wszyscy na to aby miasto spalone zostało.
Warsz posłał jeszcze z tą groźbą do Wójta, który zbył przybyłego dwoma słowy.
— Zamku nie damy!
Nad wieczór otrąbiono na znak, aby żołnierze domostwa podpalali.
Skwar letni właśnie był je wysuszył, deszczu od dawna nie widziano, lada skra starczyła by pożar wzniecić wielki. Nie dano nawet znać o wyroku pozostałym mieszkańcom, a ciury zawsze rade dzikiemu szaleństwu, rozbiegli się nad wieczór z żagwiami i głowniami z ognisk pochwyconemi.
Starszyzna na koń powsiadawszy, niespokojna trochę, pojechała strzedz, aby ogień przynajmniej świątynie i klasztory oszczędził.
Z Biskupiego dworu powybiegało co żyło, przyglądać się zapowiedzianemu ogniowi.
Biskup Paweł sam jeden, opuszczony o wieczornej godzinie w izbie swej siedział. Nikogo przy nim nie było.
Postawił na swem, lecz teraz, gdy lada chwila zaskwierczyć miał ogień, na który on skazał miasto, gdy tylko co w oknach nie zaświeciła łuna pożarna — serce namiętnością zburzone, ściskało mu się uczuciem dziwnem. —
Żałował prawie, że tego zapragnął i że się to dokonać miało.
Siedział oparty na dłoni obrzękłej, zły i zachmurzony, drgając na najmniejszy szmer, który od ulicy dochodził. Złe jakieś przeczucia i myśli zawładły nim. Zwyciężca nie czuł się jeszcze u celu. Znał Leszka.
Lekko go sobie cenił jako męża w radzie, ale jako wojaka nie pokonanego lękał się. Tu na oręż i siłę szło wszystko.
Kumany i Węgrowie mogli się ściągnąć tłumami — a ziemianie na pierwszy postrach spustoszenia i pomsty, księcia Konrada opuścić.
Mrok się zwolna po izbie rozpościerał. Z kilku otwartych okien wpadało do niej światło coraz słabsze uchodzącego dnia.
W kątach i załamach izby już nic dojrzeć nie było można.
Sprzęty i ściany zlewały się w jedną ciemność, w szare mroki.
Na mieście wrzawę daleką słychać było, której znaczenie dobrze ks. Paweł rozumiał.
Niekiedy wśród niej głośniejszy wykrzyk brzmiał jak wyrok zagłady.
Ludzie szli podpalać...
Dalej gdzieś, już paliło się może...
Tak zadumany, gdy siedział Biskup, szelest się dał słyszeć u drzwi, którego z początku nie zrozumiał. Mógł wnijść ktoś z domowych — nie obrócił się nawet, bo niechciał widzieć nikogo.
W tem westchnienie głębokie, nie zbyt już opodal, zniecierpliwiło go, jakby wyrzutem było — odwrócił się chcąc łajać za nie, gdy przed sobą o parę kroków postrzegł klęczącą, z rękami złożonemi, Bietę.
Widywał on ją w ciągu lat tych dosyć często ale zdaleka, inną niż była, pokorną, modlącą się, nie natrętną. Nawykł już był do tego zjawiska, które czyniło na nim wrażenie zawsze, lecz przestało go niepokoić i gniewać.
Nigdy jednak od bardzo dawna nie ośmieliła się Bieta, wśliznąć aż do niego. Ks. Paweł przeraził się i zagniewał.
Spojrzał na nią groźnie.
Była to inna niewiasta, którą pokuta odrodziła. Zestarzała, wybladła, z oczyma głęboko wpadłemi, z policzkami wychudłemi, z wyrazem błagającym i rozbolałym a cierpliwym razem — obudzała litość i trwogę.. Miała na sobie suknię zakonu Św. Franciszka, pas i zasłonę na głowie. Klęczała przed nim modląc się, patrzała nań w milczeniu.
Ta modlitwa cicha w końcu jak żar i ogień palić go zaczęła, wiała od niej gorącem nieznośnem, oblewała go jakby łzy rozpalonemi...
Zerwał się z siedzenia.
— Czego ty chcesz! nędznico! — zawołał.
— Litości! — odpowiedziała słabym, ale odważnym, spokojnym głosem. — Litości!
Biskup zamruczał coś niezrozumiałego.
— Litości, ale nie dla mnie... — litości — abyś ją miał nad samym sobą! Pawle! Pawle! godziny twe policzone! czas do pokuty krótki. — Duszę swą ratuj! Pawle!
Przymuszonym śmiechem parsknął Biskup.
— Ty! wszeteczna! — krzyknął — mnie, pasterza najwyższego do pokuty będziesz nawracała! Ty! Ja mam siłę wiązania i rozwiązywania — ja.
Głos jego potoczył się w gardło nazad i słowa zmieniły w niezrozumiałe łkanie. — Upadł na siedzenie. Poruszony był mocniej, niż chciał pokazać po sobie.., walczył z sobą, by się nie zdradzić.
— Pawle, — mówiła klęcząca łagodnie. — Bóg cię przez moje grzeszne usta ostrzega! Żałuj i pokutuj! Nowe występki bierzesz na sumienie swoje. — Krew, ogień, mordy, zdradę...
I twarzą padła na ziemię, lecz podniosła się zaraz, a lice jej coraz silniej gorzało...
W tejże chwili przez jedno z okien zamiast blasku dnia gasnącego, wpadł pomarańczowy odblask płomieni i drżąc po izbie się rozlał.., jakby słowom Biety chciał dodać siły.
Miasto gorzało.
— Oto tysiące ludzi do Boga o pomstę za ten ogień wołać będzie, — ten ogień, który ty podłożyłeś!
Cierpliwy Pan – czeka! Dał ci więzy jako upomnienie, dał ci klęski na upamiętanie, dał upokorzenie jako znak, że cię woła do siebie... Tyś głuchy i ślepy, Pawle! Słuchaj głosu Bożego...
Ja grzeszna, ja nędznica, skalana i uwiedziona, miłuję cię jeszcze, ale miłością, która zbawić pragnie! Wyrwij duszę moją z płomieni, ocal swoją! Masz lat jeszcze siedm do pokuty... — objawił mi to Bóg na modlitwie, iż tyle ci życia zostało! A! mało to na grzechy twoje... Widzę je jak czarne plamy, któremi okryta jest dusza twoja...
Biskup słuchał głowę kryjąc w dłonie, ze trwogą razem i gniewem. Wstrzymywał się by nie wybuchnąć. — Miękł a stary nałóg grzechu wznawiał w nim opór i skruchę odpędzał.
Blask pożaru już teraz wszystkiemi wpadał oknami, izba cała się nim rozjaśniała; twarz Biety oblana nim była. Widok tego ognia zamiast w nim obudzić żal — w szał jakiś wprowadzał. —
— Precz! — zawołał, — precz, nędznico, co mi nie dajesz pokoju... Nie do pokuty chcesz mnie przywieść, ale do grzechu, wszeteczna!
Idź mi z oczów, lub każę cię pachołkom — —
— Nie uczynią mi nic pachołkowie twoi, bo Bóg mnie obroni! — rzekła spokojnie. — Nie na grzech, ale do skruchy cię prowadzę..; Pawle! miej litość nad sobą!
Jęk ten zamiast poruszyć ks. Pawła, gniew w nim obudził większy jeszcze. Chciał krzyknąć na ludzi, wstyd mu było. Nie wiedząc, co począć, z podniesionemi pięściami rzucił się do niej i już ją chciał bić. — Bieta oczy zamknąwszy nie drgnęła nawet nieulękniona. Klęczała modląc się.
Paweł zmierzywszy się już na nią, cofnął się, ręce mu opadły.
W gniewie jak obłąkany, chciał uciekać, gdy Bieta chwyciła go za suknię i strzymała.
— Zabij mnie! jeśli krew przelana ma skruchę i pokutę wywołać! Zabij mnie! — jęknęła.
Coraz bardziej strwożony, Biskup szarpnął tak mocno suknię, wyrywając ją Biecie, iż ta padła na ziemię. Słyszał, jak głową uderzyła o twardą podłogę, lecz spojrzeć już nie śmiejąc, biegł zamknąć się do izby swej i na łoże padł prawie bezprzytomny. —
Dyszał oglądając się jeszcze do koła — lękając pogoni. —
I tu już blask płomieni coraz był silniejszy.
Podwórze oświecone stało całe, miasto gorzało płomieniem ogromnym, wiatr, który się zerwał, roznosił iskry i głównie, tam gdzie drzewa budynki ochraniały.
Biskup słyszał już trzask niedaleko palących się domostw, wrzawę żołdactwa, które nowe płomienie witało okrzykami — a w duszy czuł dreszcz jakiś śmiertelny. —
Zdawało mu się, że tam, w tej izbie od której się zaryglował, musiał leżeć trup kobiety...
Nie łatwo się on strwożyć dawał, teraz — teraz nie poznawał siebie.
Proroctwo siedmiu lat życia brzmiało mu w uszach natrętnie.
Miałaż ta niewiasta odsłonioną tajemnicę przyszłości?
Siedem — siedem lat pokuty!
Cała przyszłość stanęła mu przed oczyma — serce zapłonęło goryczą.
Życie wydało mu się zmarnowane, czarne, zbrukane, nieszczęśliwe, ale pokutę odpychał...
— Na pokutę, niewiem, zawcześnie czy zapóźno — ale na zemstę czas jeszcze.
Chciał się śmiać, a łzy płynęły mu z oczów.
W tem do drzwi, które był zaparł za sobą, gwałtownie się dobijać zaczęło[1]. Za niemi poznał głosy swoich dworzan, kapelana i Kaczora. Uląkł się, czy nie znaleźli zabitej...
Wołano coraz głośniej.
— Gore! gore!
Ks. Paweł zerwał się. Oknem już wskakiwały iskry, parł się do środka dym gorzki. Pobiegł do drzwi, które otworzywszy ujrzał wielką izbę w płomieniach.. Oknami wpadały do niej języki ogniste i lizały ściany.
Do koła zwijali się ludzie wynoszący sprzęty i rzeczy, czeladź wyciągała z szop konie. Dwór i zabudowania blizkie gorzały.
Sam on ten wyrok — na stos — wydał na siebie.
Nie spostrzeżono, gdy drewniane pokrycia gorzeć zaczęły, a gdy je objął ogień, ratować już było za późno.
Biskup spojrzał w głąb izby. Na oświeconej podłodze, tam gdzie klęczała Bieta, postrzegł plamę krwi, w której blask ognia odbijał się rubinowo.
Trupa nie było.
Paweł odzyskał przytomność i z ludźmi, którzy go pochwycili wybiegł życie ratując. Ci co go prowadzili, nie widząc krwi na podłodze, wprost na nią go wiedli. — Ośliznęła się noga — ale wnet znalazł się ocalony w podwórzu.
Biegli tu już Żegota, Warsz i inni o swojego wodza niespokojni, a ujrzawszy, otoczyli z radosnemi okrzyki.
Biskup lekceważąc pożar swojego dworca, gdy o wóz trudno było, konia sobie podać kazał. Do koła widok się rozpościerał straszliwy, lecz majestatycznie piękny.
Morze płomieni, obłoki dymów krwawych, gwiazdy iskier tysiąca.. Pożar jak smok chciwy pastwy, poruszał się, wyciągał szyje ogniste, chwytał i pożerał czego dotknął.
Na tem tle złotem wieże kościołów, mury nie tknięte jeszcze, stały jak czarne olbrzymy. W dali widać było Wawel łuną oświecony, a na wałach jego tysiące głów, rąk załamanych tysiące.
Ludzie ci patrzali na zgorzelisko swych dachów, pracy swej, mienia — i płakali.
Żołnierstwo, które każda klęska nieprzyjaciela dzikszem czyni, upojone tym widokiem zagłady biegało jak oszalałe, — krzycząc ogniowi zachętę by palił, sypiąc mu oklaski jak sprzymierzeńcowi.
Ciury jak pożar się rozpasywały. — Szyderskie śmiechy i śpiewy tłumów wtórowały syczeniu płomieni. Wskazywano na zamek, gdzie jak skamienieli stali ludzie z boleścią w sercu.
Ztamtąd nie było słychać głosu, ni jęku, ni przekleństwa.
Ci, co biegli napawać się tą boleścią, znajdowali ją niemą, straszną i — cofali się.
Całą tak noc płonął niedawno odbudowany Kraków, naprzód jak ogromne ognisko, potem jak pogorzel krwawa, nad którą gęste kłębiły się dymy. Wśród jasności tych, ogorzałe drzewa z gałęźmi opalonemi, jak zeschłemi sterczały trupami. Gdzieniegdzie niedopalony słup, ściana muru..., lub drzewa, które glina ocaliła, padały, gdy im podpory nie stało.. i iskry rozpryskiwały do koła.
W ulicach garstki ludzi siedząc płakały, a ciury włócząc się — śpiewały. Inni powytaczawszy beczki pili na cześć przyszłego pana, który poczynał rządy od palenia stolicy.
Jeszcze ogień nie wygasł, gdy dnieć zaczęło.
Ocalało niewiele. Biskup czujący się mocno znużonym, szukał miejsca dla spoczynku — swojego domu już nie miał.
Spłonęła i ta niewiasta z nim? pytał się w duchu i żądał, aby tak było.
Niemając się dokąd schronić, pojechał do klasztoru św. Franciszka. Tam dzwoniono już na jutrznię i razem odzywał się dzwonek dominikański, bo między dwoma zakonami trwało współzawodnictwo prawie w walkę przechodzące — kto pierwszy na jutrznię dzwonić ma prawo. Spór o to później wytoczył się aż do duchownej zwierzchności, która rozstrzygnęła go trochę szydersko.
Gdy ks. Paweł stanął u furty Ś. Franciszka, ujrzał w niej jakby na swe spotkanie wychodzącego mnicha.
Starzec był wychudły, którego szyja z habitu wystająca, żółta, pomarszczona, głowa wygolona, roda[2] siwiejąca, czoło poorane, suknia połatana różnobarwnie i wytarta, czyniły podobnym do jednego z pierwszych uczniów świętego z Assyżu. W obliczu tem czuć było oderwanie się ascetyczne od świata, gorejącą pobożność i pogardę ziemskich rzeczy.
Poznawszy Biskupa ks. Serafin, ukląkł pokornie.
Ojciec ten, czech, rodem z Pragi, ale od pierwszego założenia klasztoru przebywający w Krakowie, był już prawie polakiem.., nauczył się mowy, kraj pokochał...
Był to kaznodzieja słynny, na którego głos tysiącami lud bieżał, tak, że nie w szczupłym naówczas kościele, ale zewnątrz z przystawionej doń ambonki opowiadać musiał słowo Boże...
Głoszono cuda jego, — lękano się nieubłaganej surowości. —
Biskup też wolałby był spotkać u progu kogo innego, nie jego.
Prawdomówność i ostrość człowieka tego nie miłe mu były.
— Ojcze mój, odezwał się Biskup, przybierając umyślnie ton lekki i wesoły. — Otom bez schronienia, pastuch bez szałasu, przychodzę was prosić o celę w klasztorze.
Mnich pokłonił się ręce obie krzyżując na piersiach — lecz milczeniem tylko odpowiedział. Tym czasem biskupa z konia zsadzano, wszedł w korytarze wiodąc za sobą Serafina.
Ten spieszył za nim z głową spuszczoną, otworzył drzwi pustej, dosyć przestronnej izby i stanąwszy w progu, wskazał wnijście ks. Pawłowi.
I to uparte milczenie O. Serafina, choć z pewnych względów dogadzało Biskupowi, z innych nieprzyjemnem mu było. Wytłumaczył je sobie jakimś wstrętem.
Wchodząc więc do środka, wezwał z sobą zakonnika, który nieco się zawahawszy, usłuchał.
Tak miał głowę pełną ks. Paweł spraw dzisiejszych, iż nie znalazł innej treści do rozpoczęcia rozmowy nad nie.
— Teraz, — odezwał się do niego — spodziewam się, iż Wawel poddać się musi! Niemcy przekonali się, iż żartować nie będziemy. —
Spłonęło miasto!
— Tak! — powoli ozwał się stłumionym głosem O. Serafin — dotknął je Bóg, aby z grzechu oczyścił płomieniem.. — ale i niewinnych ucierpiało wielu.
Westchnął starzec.
— Potrzeba było tej klęski, aby dokonać dzieło — wtrącił Paweł.
Unikając rozmowy o tym przedmiocie, O. Serafin dodał tylko, iż Bóg łaskaw świątynie swoje ocalił.
To mówiąc spoglądał na drzwi, jakby mu oddalić się pilno było.
Biskup wstrzymywał go wejrzeniem,
— Ciężkie są czasem konieczności, nieuniknione! — szepnął cicho.
— Bez woli Bożej nic się nie dzieje — odparł mnich — bo i wola ludzka w rękach Jego.
To mówiąc spojrzał na Biskupa tak przenikającym wzrokiem, iż ten oczy spuścić musiał. O. Serafin złożył ręce jak do cichej modlitwy.
Rozdrażniony Biskup i w tym ruchu upatrzył coś wymierzonego przeciw sobie. Pomyślał, iż się modli może o jego nawrócenie, tak jak ta, co go niedawno upominała. Zburzyło go to i wbiło w dumę.
— Modlicie się widzę, O. Serafinie — wtrącił — może i za mnie biednego grzesznika?
Chociaż w głosie brzmiał gniew, staruszek się nie zmieszał, blade oczy zwrócił ku mówiącemu.
— Tak jest — rzekł — modlę się i za was, Pasterzu! boć nie ma, ktoby nie potrzebował modlitwy...
— Mnie zaś macie pewnie za najzatwardzialszego z grzeszników? — dorzucił Paweł prędko z szyderstwem dobitem.
— A któżby z nas śmiał być Psychostatą, okrom tego, który szalę sprawiedliwości w straszny dzień sądu trzymać będzie? — smutnie odezwał się O. Serafin. —
Nie wiem czy najgrzeszniejszym jesteś, Pawle Biskupie — ale jako człowiek grzesznym jesteś, a jako grzesznik pokutować powinieneś.
Bóg łaskaw temu, którego na Biskupa namaścił — da czas do obmycia się... Lat siedem jeszcze masz przed sobą...
Usłyszawszy po raz wtóry o tych siedmiu leciech, wstrząsnął się i drgnął ks. Paweł. Wprędce jednak duma wróciła, podniósł głowę.
— Co to mi prawisz? — odezwał się. — Rozmawiałeś z Panem Bogiem?
— Tak jest! — rzekł chłodno O. Serafin. — Dusza moja codzień rozmawia z Nim na modlitwie...
Maluczki jestem i grzeszny... ale małych Chrystus litościwy Pan przypuszcza do siebie! Gdym za duszę twoją modlił się, jako za pasterza naszego, słyszałem głos z góry: „Siedem lat dano mu do pokuty.“
Pokorny mnich rósł i potężniał mówiąc.
— Siedem lat! — dodał natchniony. — Użyjcież ich nie na pożogę miast, nie na zemstę i rozlew krwi, ale na przebłaganie Boga, na oczyszczenie siebie...
Zamilkł, Biskup próżno chciał przybrać ton i twarz lekceważącą, wpadł w zadumę... Korzystając z wrażenia O. Serafin kończył.
— Bóg nie chce zguby grzesznika, a dla ciebie łaskawym jest, boś dostojeństwo piastował w kościele i postawił cię na świeczniku... I chce aby światło to co gorzało światu, płomieniem się wzbiło ku niebu...
Nie mając siły odpowiedzieć mu, Biskup, którego śmiałość mnicha oburzała coraz mocniej, dumnie pokazał na drzwi.
O. Serafin uchylił głowę, złożył ręce na piersiach... i wyszedł. Okno izby było zaparte, Biskup gwałtownie otworzył je. Zamiast świeżego powietrza poranku, wpadła niem zgorzelizna i dymy.
W chórze śpiewały mnichy — dalej na pogorzelach słychać było krzyki żołnierstwa, dzwonki kościelne mięszały swe dźwięki z odgłosem oręży i tententem koni.
— Raz że jeszcze mam być pokonany? — zawołał w duszy swej Paweł — i jeszcze raz upokorzony?
Spojrzał z wyrzutem i skargą ku niebiosom... okrytym dymami sinemi.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zaczęto.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – broda.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.