Syn Jazdona/Tom III/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn Jazdona
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.



Klucznik na zamku w Sieradzu, stary Wrzos, z siwą, krótko postrzyżoną szczecinowatą brodą, który w niejakim porządku puste jego izby utrzymywał — przechadzał się czasem po nich niemając nic do czynienia, rozmyślając o przeszłych latach, które tu przeżył. Były to jedyne dni żywota, po któych pozostały mu pamiątki.
Patrzał tu na dwór i życie osobliwe Leszka z Gryfiną, którą poufale Rusinką nazywał a nie bardzo ją lubił; dwa razy pilnował przywożonego tu Biskupa, różnemi wygody dlań wymaganemi, których nastarczyć nie mógł, niecierpliwiony. Budził on w nim z pewnych względów poszanowanie jako pasterz duchowy, niby książę a kapłan razem, z drugiej wielką ciekawość i wstręt pewien, iż się mógł dopuścić przestępstw, za które aż do więzienia popadł.
Dla prostego człowieka jakim był Wrzos, Biskup ten do żołnierza podobny, krzykliwy, nakazujący, wcale nie pobożny, był nierozwikłaną zagadką.
Wiedział on o tem, że go tu za jakieś przewinienie osadzono, a potem musiano wypuścić, płacąc mu z niewolę. To mu się w głowie nie mogło pomieścić — ani co Biskup popełnił, ani jeźli winnym był, czemu go nie ukarano a przepraszać musiano.
O nim też, o Leszku i Gryfinie, stary Wrzos ludziom załogi i niestałym zamku mieszkańcom, gdy tylko mógł, opowiadać lubił.
Stary był już ten Wrzos, dawniej trochę żołnierz, ale gdy mu nogę Prusak czy Litwin nadwerężył oszczepem i nakuliwać na nią zaczął — dano mu schronienie łaskawe w Sieradziu, zkąd był rodem. Dostał się do posługi przy zamku, a że wiernym był, powierzono mu straż jego wewnętrzną.
Teraz nie było tu kogo i czego pilnować, komnaty pustkami stały, gdzieniegdzie w nich zboże zsypywano, na dole nawet w izbach opróżnionych składano siano i słomę.
W innych wylegała się załoga, składając oręż swój, węzełki i do życia zapasy.
Lepsze izby, pańskiemi zwane, które książe, księżna a później Biskup zajmował, pyłem okryte odpoczywały i chyba je przejeżdżający wojewoda lub kasztelan na dzień jaki zamieszkał.
Obyczajem, który długo się potem w zamkach podobnych utrzymał, sprzęt ich był bardzo prosty: stoły od siekiery, u ścian ławy, drzwi ledwie niektóre ze skoblami, nie we wszystkich oknach błony, ozdób żadnych, chyba gdzie polica górą, aby na niej coś złożyć można, i haki do wieszania.
A że okna nie zawsze zamykane były, w wielu z izb jaskółki blizko framug gniazda lepiły i wróble zajeżdżały na popasy. Na górnych poddaszach wiedział Wrzos o sowach, ale tym nic nie czynił, podejrzywając je ze strasznych wejrzeń, iż mścićby się mogły. Tak samo gościnnie przyjmowany był co roku bocian, który na jednej z baszt usłał sobie gniazdo ogromne, i przybyciem swem wiosnę pewną wróżył.
Wrzos nieżonaty, samotnik, nie miał nikogo z kimby żył, całą rozrywkę dlań stanowiło przejście się do gospody na podzamcze, gdzie mieszczanie się schodzili i ludzie z okolicy na targ przybywający.
Tu piwo pijąc stary prawił co słyszał, co widział, o Czarnym jak uchodził od żony, o Gryfinie jak za nim goniła, i o tym Biskupie, który klął jak prosty ciura, a czasem własną ręką za drzwi wypychał.
Nudziło się teraz Wrzosowi, bo albo nic do czynienia nie miał i spał dużo, albo nawał roboty, gdy kto na zamek zajechał, tak, że spocząć mu nie dawano. Skarżył się też, iż mu jego osyp, mąkę, krupy, piwo wyznaczone i sól nie wydawano w porze, skąpo, złą miarą i nie najlepsze.
Sam sobie jedzenie prażył, w czem mu zwykle jedna ze stróżek zamkowych, które z przedmieścia tygodniami na służbę przychodziły — pomocą bywała.
Niekiedy w braku innego zajęcia, Wrzos łyżki strugał z lipiny, a miał to przekonanie, że piękniejszych nad nie, nikt na świecie robić nie mógł.
Jednego wieczora, gdy Wrzos na stopniach siadłszy u bramy, rozpowiadał dwom pachołkom z załogi o tych dawnych czasach, gdy to tu ludno bywało, a zapalił się mocno w opowieści swojej — zatętniało, zahuczało, i pięciu konnych wpadło na podwórze zamkowe, a jeden z nich wprost na niego, wołając kędy klucznik był.
Wstał uchylając wytartej z futrem czapczyny Wrzos — (bo jesień już była i w uszy marzł).
— Izby oporządzać! ognia zapalić! — wołał przybyły. — Gościa mieć będziecie lada godzinę. Tylko go patrzeć!
Wrzos ośmielił się spytać, jaki to miał być gość, bo się przyjęcie dostojeństwem mierzyło.
— E! stary! — odparł przybyły — wy jeźliście tu nie od dzisiaj, może go i znacie... Nie pierwszy to raz on tu przybędzie!
Leszek już był naówczas zmarł, zdziwił się Wrzos, o kim mowa być mogła — bo o Biskupie ani myślał.
Nie śmiał nawet pytać więcej, lecz zaraz stróżów wziąwszy i stróżkę z miotłą szedł odmykać, pyły oczyszczać, umiatać, myśleć o ogrzaniu.
W duchu jednak ciągle się pytał sam siebie, ktoby to mógł być?
Pośpiech, z jakim oczyszczano dawno nie zamieszkane izby, podniósł w nich straszne pyłu tumany, które jeszcze czasu osiąść nie miały, gdy przez okno zobaczył Wrzos wielki wóz okryty, do koła zbrojnemi ludźmi otoczony, a na wozie pół siedzącego, pół leżącego mężczyznę starego, otyłego, z twarzą rozlaną, okrytego kożuchem dostatnim, w czapce sobolej.
Chociaż długi przeciąg czasu upłynął od ostatniej biskupa niewoli, a ks. Paweł zmienił się mocno (on to był bowiem), Wrzos aż zakrzyknął, poznając swego więźnia dawnego.
Tak mu się to zdało dziwnem, iż nieopatrzny człek popadł tu raz trzeci, iż ręce załamał.
— Trzeci raz! — zawołał — no! teraz mu tu koniec będzie!
Gdy to mówił, słychać już było i ciężki chód Biskupa i głosy tych, co go prowadzili, aż w progu ukazała się postać dumna, z twarzą pomarszczoną, wlokąca się ciężko na nogach obrzmiałych, opierająca się o ściany.
Wrzos schylił się przed nią nizko — ale Biskup zbyt sobą był zajęty, aby nań spojrzał nawet.
Widok tych miejsc przypominał mu cały szereg wypadków długiego życia — aż do tej ostatniej godziny.
— Być zwyciężonym, zawsze zwyciężonym być! — powtarzał w duszy. — Czuć się silnym i zgniecionym być przez karłów, którzy ani rozumu, ni przebiegłości mej nie mają! Przeznaczenie!
Z tą myślą przygnębiającą rzucił się Biskup na ławę w rogu izby, i nieruchomy na niej pozostał.
Jeden kapelan Mikołaj miał pozwolenie towarzyszenia mu... Kaczor przywlókł się jako sługa.
Na nim znać też było lata przeżyte, wesołość jego nie tą dawną była, zdała się przymuszoną, powtarzała jednostajnie. Dla pobudzenia jej, napijać się musiał, roztył się i ociężał.
Kapelan i Ochmistrz, bo tak mianowano Kaczora, zaczęli myśleć o zapewnieniu wygód Biskupowi; gdy on, zobojętniały o nic się nie upominał, na nic się nie zdawał zważać. Dawną gwałtowność i wybuchy, zastąpiło odrętwienie.
Widząc go w takim ducha upadku, ksiądz Mikołaj, pokorny bardzo i łagodny człek, czuł się w obowiązku przyjść mu w pomoc duchowną pociechą.
— Nie potrzebujemy się tu bardzo rozgaszczać — rzekł — niewola nasza nie potrwa długo. Arcybiskup Gnieźnieński lub Rzym, ujmie się za nas.
Bóg łaskaw, miłosierny, a my wszyscy do niego gorące zanosiemy modlitwy.
Biskup wzruszył ramionami.
— Nie obchodzi mnie już nic — odparł chłodno — nic! nic! Skończone życie moje, nadzieje utopione na wieki! Wszystko, czego pragnąłem, czego największym kosztem dopiąć chciałem — przepadło!.. Niech się sobie świat kończy!
Napróżno kapelan usiłował mu poddać myśl weselszą — Biskup głowę spuściwszy nic nie odpowiadał.
Wieczorem gdy sami pozostali, kazał sobie czytać pismo święte, którego czy słuchał, czy pod ten czas o czem innem myślał, nie mógł ks. Mikołaj zmiarkować, choć często nań spoglądał. Oczy miał stojące słupem, nieruchome, twarz skamieniałą.
Kaczor mocno się zafrasował tem niezwyczajnem pogrążeniem w sobie pana, a gdy nazajutrz podano jadło, które biskup ledwie tknął, o nic się nie upomniawszy — szepnął Ochmistrz po cichu Kapelanowi, iż źle być z ks. Pawłem musiało, bo się bardzo odmienił.
Jest zaś u ludu wiarą powszechną, iż zmiana taka coś groźnego zwiastuje.
Dawniej w więzieniu rwał się i narzekał, niecierpliwił, spodziewał, teraz przyjmował niewolę z obojętnością zimną, nic się nie domagając i nie skarżąc się na nic.
Rozmowa z Kapelanem zagajana z różnych tonów — nie dawała się zawiązać. Słuchał niby co doń mówiono, na nic prawie nie odpowiadając.
Ksiądz Mikołaj powtarzał ciągle, iż Biskupa rychło musiano puścić, że Bolesław Mazowiecki powinien był przemódz Wrocławskiego Henryka, objąć Kraków i ks. Pawła wyzwolić.
Nawet ta nadzieja zwycięztwa Mazowieckiego książęcia, którego ród zawsze Biskup chciał na stolicę krakowską wprowadzić, nie rozjaśniła czoła ks. Pawłowi.
Milczał i milczał długo, aż późno w noc, przy psalmach pokutnych, które sobie czytać kazał, nagle wybuchnął.
— Bóg niech się ulituje nad duszą moją! Więcej już na ziemi nie pragnę nic! Rzadko o tej grzesznej duszy myślałem wśród życia. Dwu wrogów miałem, Pudyka i Czarnego, pogrzebałem ich obu, niezwyciężyłem żadnego! Kraj ten nieszczęśliwy porozpada się w kawały i pochłoną go niemcy!
Zalewają go, opanowują, zawojują bez żelaza!
Oczy moje już smutnej jej doli widzieć nie będą — na tę nieszczęsną ziemię patrzeć nie chcę..
Zamknąć je wolę na wieki!
Wielkim grzesznikiem jestem!
Westchnął i dodał:
— Czytaj psalmy pokutne!
Ks. Mikołaj ciągnął dalej, zadumał się Paweł.
— Ręka Boża! — zamruczał po skończeniu psalmu. — Tak! w tem wszystkiem była dłoń wszechmocnego! Ci ludzie nie sprostali mi w niczem, a pognębili mnie. Nie zmogłem losu, bo los był w ręku Boga!!
Czytaj psalmy!
Wśród westchnień i wykrzykników, kapelan znowu powolnie psalmy odmawiał głosem płaczliwym.
— Tak! — mówił biskup przerywając mu. — Smutna jest dusza moja, aż do śmierci! Pociechy nie mam żadnej... Nic się nie ziściło!
Ziemie te rwą teraz pomiędzy sobą, Henryk Ślązki co pieśni niemieckie śpiewa, Bolko Mazowiecki, którego się krakowianie boją i mały ten karzeł, Władek... i Przemyśl może i Wacław Czeski, któremu Gryfina darowała czego nie miała!!
— Widzisz ty! Mikołaju! — dodał porywając się z pościeli. — Widzisz ty to? Krzyżacy z jednej, Litwa z drugiej strony, Tatarzy, Ruś, Prusacy, Czechy.. Węgry.. wszyscy na tę nieszczęśliwą ziemię — nielicząc mrówia niemieckiego co ją już zalewa...
Widzisz to spustoszenie? a naszych Piastowiczów poniemczałych, gryzących się jak psy z sobą, o to, aby na jak najmniejsze sztuki rozerwać królestwo, co niegdyś jednem i potężnem było!
A! czytaj psalmy...
Zaledwie głos ks. Mikołaja dał się słyszeć opłakujący grzechy, Biskup w piersi się uderzywszy przerwał.
— A! tak! tak, wielkie są grzechy moje, wielką była ślepota! Burzliwą falą rzucała się krew we mnie, pożądałem więcej niżeli człowiekowi mieć wolno!
Próżne a nienasycone było serce to, którego pragnienia nic ukoić nie mogło!
I dziś — dziś tam taż bezdnia co w dniach młodości! W tę przepaść wpadło ludzi tyle, krwi, łez mych własnych — a stoi tak czarna, pusta, przepaścista jak była!
Módlmy się!
Kapelan przerwany wiersz rozpoczynał znowu, a Biskup ledwie mu dając dokończyć, wołał wzruszony:
— Długie życie było a próżne! Przeciw woli Bożej, nic... Quis ut Deus? Quis contra Deum? Niezbadane wyroki Jego!
Co On chce uczynić z tą ziemią obcym ją dając na pastwę? słabym na igraszkę, ślepym do rządzenia? Czem więcej nad inne zgrzeszyła ona, i za czyje winy srogą pokutę biczowania i więzów ponosi? A! niezbadane wyroki Jego!
Zamilkł...
Ks. Mikołaj zwolna próbował dalej czytać psalmy, w których każda dusza zbolała a skruszona, swojego cierpienia znajduje odbicie. Biskup jęczał, słowa niektóre powtarzał, wpadał w zadumę, lub boleściwie wzdychał, jakby ran jego dotknięto.
Tak część nocy przetrwali na tej modlitwie smutnej i narzekaniu. Kaganek się dopalał, ks. Mikołaj zamknął księgę.
— Boże, bądź miłościw duszy mojej! — szepnął Biskup.
Nazajutrz pogodny, zimny wstał dzień jesienny, Biskup wyjrzał oknem na ranny szron okrywający ziemię. Pora ta roku, łowy mu przypominała, z pod wczoraj pokutującego grzesznika, dziś namiętny łowiec wystąpił.
Patrzał na łąki rozległe, na lasy w dali i westchnął.
— A! — szepnął — takiego ranka, z dobremi psy póść[1] w las — co to za rozkosz?
Otworzył okno.
— Co za powietrze orzeźwiające! a jaki zaduch w tej przemierzłej izbie! Cóżbym dał, gdybym mógł, gdybym siłę miał na konia siąść z oszczepem...
W tem na myśl przyszło mu wspomnienie Werchańca, którego na łowach ubił ręką własną, zobaczył oszczep ten krwawy tkwiący w jego piersi, — a oczy mu zaszły mgłą, zamilkł upokorzony — i głowa na piersi zwisła.
Wieczorem wrócić kazał do psalmów pokutnych, lecz czytania ich spokojniej słuchał, nie przerywając.
Uspokajała się powoli dusza, do nawałnic przywykła, czuła w tym spokoju błogość jakąś więcej obiecującą się, niż zdobytą.
Zrana, gdy podano jedzenie, oznajmiono razem Biskupowi, duchownego przybywającego z Krakowa. Wszedł, stary jak ks. Paweł, Dziekan krakowski, który raz już do klejenia zgody między Biskupem a Leszkiem należał.
Ks. Paweł łatwo przewidzieć mógł, że i teraz mu przynosi warunki przejednania, nie wzruszyło go to bynajmniej. Witał go uprzejmie ale obojętnie.
W istocie Dziekan przychodził ze słowem zgody od księcia Henryka. Od oznajmienia tego zaczął — Paweł nie poruszony jak był pozostał.
— Książe Henryk? — odparł powoli — Henryk niemiec mieć za sobą będzie mieszczaństwo krakowskie, ci przecież nie o wszystkim stanowią! Uda im się zdać mu Kraków, ziemianie się opatrzą, że i oni tu coś znaczyć powinni. Od czegóż by się ziemianami zwali, gdyby ta ziemia nie ich była??
Uwolni mnie dziś Henryk, a jutro — —
Zadumał się.
— Nie pilno mi! — dodał. — Nie widzę w przyszłości nic oprócz zamętu strasznego, z którego by chyba dłoń silna wyratować mogła. — Gdzież ona jest?
— A Bolko Mazowiecki? — odparł Dziekan.
Biskup zbył milczeniem.
Zdziwił się ks. Wojciech, zdawna znając go, znajdując tak zobojętniałym na wszystko... Niewidział go takim nigdy. Przez cały dzień probując czemś wywieść z tej odrętwiałości, nie zdołał ani odżywić, ni wydobyć stanowczego słowa.
— Do Krakowa powracać? — Co mi po tem? Mazowieccy zechcą się mną posłużyć, bo wiedzą, że im sprzyjałem i sprzyjam; dla tego, że wiele serca mieli i siły więcej niż drudzy. A utrzymająż się oni przeciwko Ślązakom i Czechom, a innym chciwym Krakowa, choć go utrzymać nie potrafią?
Pokoju nie dożyję — wojny więc nie pragnę już...
Wieczorem, Dziekan zdumiał się znowu, słysząc, że Biskup od kapelana psalmów pokutnych zażądał.
— To moje najmilsze czytanie, najlepsza modlitwa! — rzekł z westchnieniem.
Ks. Mikołaj otworzył księgę i zwolna psalmy czytać począł, które ks. Paweł cicho za nim powtarzał. Stary Dziekan nie mógł od tego nowego dlań widoku oczów odwrócić. Nie znał Biskupa tak usposobionym do skruchy i pokuty.
Niektóre wiersze psalmów kazał sobie powtarzać, bo mu mocniej do serca przypadały... Jęczał i wzdychał. Do późnej nocy siedzieli tak na modlitwie.
Gdy nazajutrz Dziekan, nic nie sprawiwszy, do odjazdu się sposobił, rzekł mu ks. Paweł żegnając się z nim.
— Proszę was, powiedźcie tam we dworze, niech starego mojego psa Pogońca, dobrze karmią. Zasłużył on na to. On stary i ja, nie pójdziemy już w las ze sobą, ale niech głodu nie cierpi.
Ta czułość dla psa, gdy Biskup nigdy jej nie okazywał nawet dla ludzi, — jeszcze raz wprawiła w zdumienie ks. Wojciecha. Nie poznawał człowieka.
W progu dorzucił żegnając się z nim.
— Jeźli żyw, pozdrówcie odemnie O. Serafina u.[2] św. Franciszka.
Mąż jest święty.
Drzwi się zamknęły. Płynęło w tem więzieniu życie prawie klasztornym trybem.
Kaczor, który na pociechę pił, a podpiwszy czuł się w obowiązku przychodzić Biskupa rozrywać, znajdował go głuchym i obojętnym. Często nawet odprawiał go, okazując niesmak i wstręt.
— Zły to znak, — szeptał Kaczor, — kiedy stary człek jak ten nasz, z dnia na dzień się odmieni. Nie daj Boże nieszczęścia!
Pode drzwiami psalmom się przysłuchując, sługa odchodził markotny. Zaczynał myśleć o sobie co pocznie, gdy Biskup zemrze, bo czuł, że śmierć musiała być blizką.
Na przekór tej przepowiedni Kaczora, ks. Paweł, którego tu przywieziono osłabłym i cierpiącym mocno, widocznie spokój ducha odzyskawszy i na zdrowiu lepiej być poczynał...
Twarz mu zbladła, pomarszczyła się, krwawe oczy zbielały, mowa stała się łagodną.
Gniew rzadko i na krótko się zjawiał.
Kilka tygodni trwała ta niewola Biskupa, klątwą zagrożono z Gniezna, musiał być na wolność puszczony. Jednego ranka znalazł się bez straży, oznajmiono mu, że może się udać gdzie zechce — ale o zgodzie i przejednaniach, mówić z kim nie było.
Łoktek walczył właśnie o Kraków z Henrykiem.
Ks. Paweł oswobodzony nie wiedział dobrze gdzie się obróci. Do Krakowa jechać nie chciał, Kunów i Łagów mu zbrzydły. Kaczor, który natychmiast do wyjazdu się sposobić zaczął, sądząc że panu wyrwać się ztąd będzie pilno — nie zrozumiał go, gdy mu powiedział, iż sam nie wie jeszcze dokąd i kiedy pojedzie.
Sposobiono przecież wozy, a ks. Wojciech przyjechał z Krakowa z pieniądzmi i odzieżą, która mogła być na drogę potrzebną.
Namawiał do stolicy, wahał się ks. Paweł, parę dni tak upłynęło. Gdy nań nalegano, odezwał się.
— Wieźcież mnie dokąd chcecie! Jedno mi już gdzie siedzieć będę, bylebym kościół miał... Nadeszły dni pokuty. Niewiele już czasu wedle przepowiedni zostało mi na nią.
Stan ten człowieka, który dawniej nie dawał sobą rządzić nikomu, a na samą myśl, że ktoś mógł mu swą wolę narzucać oburzał się, na przekór czyniąc — obudzała litość w otaczającem go duchowieństwie.
Mąż woli potężnej był całkiem złamany.
Dziekan za Krakowem był, a choć ks. Paweł nie życzył go sobie dla mieszczaństwa niemieckiego, które górę w nim brało — nie sprzeciwił się.
— Wieźcie i do Krakowa, gdy chcecie — odparł obojętnie. Wszystko mi jedno...
Na pół już drogi, Kaczor dobył z milczącego pana życzenie spoczynku. — Zatrzymano się w Tarczku.
Był tam niewielki dwór, w którym przesiedzieć czas jakiś było można. Został nie dbając o wygodę i ruszać się dalej nieokazywał ochoty.
Na zamku Sieradzkim pusto było i smutno lecz bezpiecznie i zaciszno na zimę, gdy w Tarczku, gdzie się Biskupa nie spodziewano, dom nieopatrzony, zimny, mały, pusty, ledwie go z ludźmi mógł pomieścić.
Jedną izbą dla siebie ograniczając się, drugą ks. Paweł na kaplicę przeznaczył. — Zostali tu, bo się czuł znużonym i słabym. Czytano mu znowu psalmy pokutne, ale teraz żadne narzekanie i wspomnienia przeszłości modlitwy tej nie przerywały.
Rozprawiali się książęta, dobijając o Kraków, Paweł nawet Mazowieckim, z któremi trzymał, odmówił wszelkiego poparcia.
— Zostawcie mnie w pokoju — odpowiadał — walczyłem długo!
Z rana odprawiał mszę świętą w kaplicy, potem czytać sobie kazał albo modlił się siedząc, bo już dla boleści w nogach i obrzęknieniu klęczeć nie mógł. Cierpienia przyjmował nie skarżąc się na nie, prawie radośnie.
Trzy lata całe trwało to powolne konanie. Niekiedy gdy mu przynoszono wiadomości o zwycięztwach łokciowego Włodka, to o przewadze Ślązaka, to o groźnych nowych sporach i zatargach — zgasłe oko błysło mu jeszcze, ruszył się, drgnął. Stary człowiek chciał dawne w nim prawa odzyskać, ale wnet go pokutnik zwyciężał. Spuszczał źrenice powtarzając cicho.
— Bądź wola Twoja!
Sluchał[3] potem ostygły prawie, opowiadań o burzach, które się po kraju rozpościerały.
W roku 1292 przestał się już o swej mocy podnosić, milczał, mruczał modlitwy, siły coraz bardziej go opuszczały. Sam rachował miesiące i tygodnie, które mu wedle przepowiedni, do życia pozostawały. Ostatnią troską jego był niepokój o wybór następcy po sobie.
Dnia jednego ks. Mikołaj, który go nie opuszczał, znalazłszy słabszym niż zwykle, chciał wezwać mnicha Cystersa, który tu czasem przybywał z radą lekarską, a raz już zagrożonego śmiercią uratował.
Biskup się temu sprzeciwił.
— Przeciw woli Bożej, żaden lekarz nie poradzi — rzekł — godzina moja nadchodzi.
Otwarto drzwi drugiej izby, która za kapliczkę służyła. Ks. Mikołaj wyszedł ze mszą świętą.
Zwykle gdy ona się tu odprawiała, wpuszczano domowników a nawet obcych, jeźli jacy do Tarczka przybyli.
Dnia tego nacisnęło się pobożnych więcej niż zwykle, zwabionych może tem, iż o pogorszeniu zdrowia Biskupa słyszeli.
Wśród ciżby, która małą zapełniała izdebkę, na wpół już zgasłe oczy chorego, dostrzegły niewiastę w sukni zakonu św. Franciszka, z twarzą osłoniętą, klęczącą za wszystkiemi u progu... Niepokój go ogarnął, obumarłe zabłysły źrenice.
Pokutnica modliła się gorąco cała zatopiona w sobie.
Ks. Paweł oczów od niej nie mógł oderwać — drżał.
Wzrok z pod grubej zasłony raz tylko padł na niego, było to przy końcu mszy, gdy kapłan od ołtarza przeżegnał przytomnych.
Biskup Paweł zwolna pochylił się na poduszki, powieki się przymknęły, krzyżyk, który trzymał w ręku, przycisnął do piersi.
Zwolna wszyscy do kaplicy wpuszczeni wychodzić zaczęli, a niewiasta klęczała u progu, ku łożu spoglądając.
Kaczor z lekka za ramię ją ująwszy wskazał, że i ona wyjść była powinna.
Pochyliła się ku ziemi, całując ją, podniosła i zawołała głosem wielkim
— Wieczne odpocznienie racz mu dać Panie!!
Ks. Mikołaj przelękły, nie mając czasu alby zrzucić, przybliżył się ku łożu...
Biskup nie żył.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pójść.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędna kropka.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Słuchał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.