Swaty na Rusi (Kaczkowski)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kaczkowski
Tytuł Swaty na Rusi
Pochodzenie Ostatni z Nieczujów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.



W wigilią Ś. Michała, rozkazawszy mój skarbniczek podróżny obejrzeć i konie pokuć na nowo, poszedłem sobie z moim Węgrzynkiem dla krotochwili w las, ażeby swego szczęścia na zającu spróbować i starym psom moim, wyspoczywanym przez całą wiosnę i lato, sprawić upragnioną igraszkę. I poszczęściło nam się doskonale: bo ani dwóch godzin nie minęło, ubiliśmy dwa szaraki i lisa półroczniaka, wykurzonego z jamy, do któréj się przed psami był schował, utłukliśmy przy samym wstępie do jego mizernéj fortecy. Powracając z tego polowania, byłem wcale dobréj myśli i dziękowałem Bogu w głębi méj duszy, że mi choć na chwilę zajaśniał firmament, tak dawno już grubemi chmurami pokrytego umysłu mego. Tegoż wieczora oczekiwałem Ołtarzowskiego u siebie i myślałem: niech no mi jeszcze da Pan Bóg tę podróż Ruską odprawić szczęśliwie, to kiedy już umrzeć nie mogę, przynajmniéj cokolwiek odżyję i choć do lada jakiéj wysługi będę jeszcze komu przydatnym. A ty, Zosiu moja najdroższa, nieoceniona i nigdy nieopłakana, a królująca dzisiaj z aniołami u podnóża tronu Nieśmiertelnego, nie miéj mi tego za złe, iż od żałoby i modlitwy za tobą powstawam, i oczy na nowo ku światu podnoszę.... nie odrywa się dusza moja przeto od twojéj, ani oko moje zapomina widoku kamiennego pomieszkania twojego, — jestem twoim przez całe życie tu ziemskie i tam zaświatowe i na wieki wieków istnienia mizernego ducha mojego.
Kiedy to sobie mówię i dochodzę do drogi wiodącéj już ku dworowi, patrzę, ciągnie Ołtarzowski od Myczkowiec ale pieszo i sam jeden.
— Cóż to? per pedes apostolorum pielgrzymujesz panie Janie? zawołałem do niego, czy jeno nie ślubowałeś sobie na intencyę dobrego sukcesu piechotą iść aż do Błonia?
Si szkapka deest, piechotare debes, stare to przysłowie i najprawdziwsze ze wszystkich, odpowiedział, przybywając.
— Cóż to jest, panie bracie? — zapytałem ze smutkiem.
— Nic tak wielkiego, konie mi się zbrykały na przeciwko Myczkowieckiego młyna i pogruchotały mi wozik.
— No to chwała Bogu, bo przyznam ci się, żem się trochę był przeląkł, ujrzawszy ciebie spieszonego — bo to nieszczęścia po ludziach chodzą.
— Nie, tak źle jeszcze nie jest, odpowie on, ale i do tego przyjść może niebawem i snać już idzie do tego, bo nie wiele podobno sobie obiecywać można po takiéj podróży, która się od pogruchotania wozu poczyna.
— Ej! to przesąd, panie bracie, a lubo czasami się sprawdza, to jednak poganinem by trzeba być i w Pana Boga nie wierzyć, żeby myśleć, że los ludzki od złamania koła albo przebiegania zająca zawisł z kretesem.
— Nie tak to się tłómaczy, panie Marcinie, żeby właśnie od tego cóś w życiu ludzkiém zawisło, ale po prostu tak, że kiedy się komu wiedzie, to mu się wszystko wiedzie, a kiedy się zły początek w czem robi, to i zły koniec tam bywa zwyczajnie.
— Et! zabawki ludzkiego serca! Więc gotów jesteś panie bracie, i nic tam nie zaszło nowego w téj sprawie?
— Nic zgoła, tak jak było, tak jest.
— No, to dobrze. Więc jutro wyjedziemy, twój wozik zostanie się u mnie a ja ci pożyczę mego, lubo-by właściwie żadnego brać nie potrzeba, bo ja biorę ze sobą skarbniczek o czterech koniach i podjezdka do tego, bez którego się nigdy nie ruszam, — to byśmy się zabrali.
— Zapewne, że dla oszczędności możnaby i jedną furmanką tę podróż odprawić, ale ja wezmę moje konie także ze sobą, bo kto wie co gdzie wypaść może na drodze.
I na tém stanęło, a na drugi dzień rano, poleciwszy się Panu Bogu, ruszyliśmy w tę podróż przesławną i trzeciego dnia po południu stanęliśmy na miejscu; — lubo ta droga ani półtora dnia czasu nie wymagała, ale że nas nic nie goniło, a zawsze lepiéj i wygodniéj nocować u szlachcica we dworze, niż w lada jakiéj gospodzie, więc nas to zabawiło.
Wieś Błonie leży o półtoréj mili od miasta Stryja i należała niegdy do Stryjskiego Starostwa. Jakim sposobem przeszła w dziedzictwo Młockich, tego już nie pamiętam, ale zdaje mi się, że to dziedzictwo było tylko jakieś czasowe, albo warunkowe, bo wioska ta w parę lat potém przeszła przez kupno w dom Pietruskich i przyłączoną została do państwa Łubienieckiego. Wioska ta jest małą i nie wiem ażali obejmuje dwieście morgów ornego pola, ale tak jest piękną, jak mało wiosek w tym kraju. Wszystko pole w jedném ręku, równiusieńkie jakby stół czworograniasty, a właśnie tyle do południa pochylone, ile potrzeba dla ścieku wody i dobréj operacyi słońca. Na około wioski zresztą równina i to taka równina, że pomimo półtoro-milowéj długości, miasto Stryj widać z okna, jakby na dłoni. Ku południowi, zaraz za drogą wiodącą ku Węgierskiéj granicy, płynie rączy Stryj, mając obadwa brzegi gęstą umajone wikliną, — za rzeką widać Żulin, majątek Młockich, i kilka innych jeszcze włości z pięknemi od słońca błyszczącemi dworami, za których plecyma, jak gdyby ręką ludzką postawione, piętrzą się wspaniałe Tatry, czarnemi lasami pokryte. W samym środku Błońskich gruntów, które prawie doskonały czworogran formują, na maleńkiém podniesieniu stał mały dworek z ganeczkiem na słupach, z dwóch boków jego rozpościerał się sad wonny z pasieką, z drugiéj strony stało kilka niewielkich stodółek i lamusik im odpowiedni, a przed gankiem, jakby jaki kobierzec gładki, leżał rozścielony dziedziniec, na którego środku stało dwie lipy rozsochate i dwa dęby, stare jak świat, w czworokąt zasadzone, w których środku podnosiła się smukła jak panna młoda, szeleszcząca topola.
Wjechawszy w tę piękną okolicę, jeszcze na gościńcu wyleźliśmy ze skarbniczka i szliśmy pieszo ku dworowi, przystawając co chwila i z prawdziwém nabożeństwem rozmawiając o pięknościach błogosławionéj téj ziemi.
— Boże! rzekłem, toż dopiéro dzisiaj dajesz nam widzieć z najpiękniejszéj strony tę własność naszą! dopiéro dzisiaj otwierasz nam oczy na wszystkie jéj ozdoby i krasy, iżbyśmy głębiéj uczuli wielkość dobrodziejstwa Twojego i nigdy nie odpokutowaną lekkość rozumów naszych! Pięknyż to kraj, panie bracie! piękny, że mi aż serce bije do niego i oddech łamie się w piersi.
— Niema co mówić, bardzo piękny, wiele piękniejszy jak nasza Pińszczyzna, luboć i tamta ziemia, chociaż w niéj same wody i lasy i błota, także ma swój urok i nie wiem ażaliby mi nad Prypecią tężéj nie uderzyło serce, jak tutaj nad Stryjem.
— Chociaż tutaj najduje się najmilsza twojemu sercu Anulka, i pewnie milsza niż wszystkie lasy i pola i błota całego świata...
Westchnął głęboko Ołtarzowski, a w tém weszliśmy w bramę. Na przywitanie dwa psy nas opadły, mizerne i chude jak haki, i poczęły szczekać i rzucać się na nas, ale skoro poznały znajomego sobie gościa, umilkły i jęły się łaśić koło niego i lizać mu ręce, chcąc tem mu dowieść szczeréj radości, którą im jego przybycie sprawiło; w skutek czego i mnie się dostało po troszę tych psich komplementów. Weszliśmy na ganek i do sieni, ale cicho było jakby w klasztorze: bo tylko tam gdzie szczęście zamieszkiwa, gdzie pieniądze się sypią i wino się leje, tam gwar jest i łoskot, tam przyjaciele, tam uciecha, tam pieśni, — ale gdzie nieszczęście i nędza i głód czasami, tam jest zwykle cisza jak w grobie, bo nędza ziemska to prawdziwy grób dla żyjących.
Otworzyliśmy drzwi od izby na lewo, ta była wielka ale próżna, wszakże w alkierzu dały nam się widzić dwie niewiasty, które przy oknie zastawioném doniczkami z kwiatami siedziały i młodsza z nich dźwięcznym głosem czytała Żywoty Świętych Pańskich. Widać, że się nikogo nie spodziewały, bo pomimo żeśmy weszli do pierwszéj izby, nie przerywały swego czytania. Za krótką chwilę dopiéro Anulka rzuciwszy książkę, z krzykiem rzuciła się mojemu towarzyszowi w ramiona, który ze łzami w oczach lekko ją odsunął od siebie i całował jéj rękę. Po téj scenie, którą matka Anulki zdawała się być trochę zmięszaną, Ołtarzowski prezentował mnie damom, dając już zaraz z lekka do poznania pocośmy przyjechali. Wtedy matka prosiła nas siedzieć i zaczęła się obojętna rozmowa.
Pani Ostrowska była to kobieta średnich lat wieku, ale twarz jéj była tak zmarszczkami i zastygłemi cierpieniami poorana, że o wiele się starszą wydawała niż była w rzeczy. Spokojna, cicha, poważna, zdawała mi się tak świątobliwą, jak gdyby do nas nie z alkierza ale z ksiąg księdza Skargi wystąpiła, — w jéj każdém zdaniu, w jéj każdém słowie przebijała się dusza tak piękna i czysta, jakby nie z ludźmi, tylko z samym Bogiem całe życie strawiła... a tymczasem ona je przeżyła z szatanem. Ale bo tak jest w życiu naszém, że im większe cierpienia, im większe boleści karmią nas tutaj na ziemi, to lubo ciało w nich się przedwcześnie starzeje i upada, dusza tylko czyściejszą i podnioślejszą stawać się musi; — tylko przez ziemskie ognie wiedzie droga do nieba. Podczas gdy mój towarzysz rozmawiał ze swoją narzeczoną, ja rozmawiałem z jéj matką. Śród téj rozmowy często oglądała się ona po izbie, a im częściéj to czyniła, tém większy smutek wybijał się na jéj twarzy; parę razy nawet zdawało mi się, że jéj łzy połykane głos przytłumiały. Odgadłem zaraz, że ubóstwo i nędza prawie, które z każdego kąta téj alkowy wyglądały, w obec obcego człowieka tak ją dojmowały głęboko; odgadłem to zaraz i tak mnie to silnie zchwyciło za moje i tak już dość rozdraźnione serce, żem postanowił wszystko poświęcić, aby przyjść w pomoc téj cnocie, przygniecionéj taką boleścią.
Po krótkiéj rozmowie o rzeczach zwyczajnych, pochwyciłem dobrą sposobność i rzekę:
— Pana Pułkownika, któremu chciałem złożyć moje uszanowanie, zapewne nie zastaliśmy w domu?
— Mego męża niemasz w domu; po ukończonych żniwach wyjechał do pana Starosty Bachtyńskiego, i snać z parę tygodni tam się zabawi.
— To mnie mocno frasuje, bo Waszmość Pani się zapewne domyślasz, jaki mógł być zamiar naszego do domu Asaństwa Dobrodziejstwa przybycia.
— Łatwo mi się domyśleć rzeczy; która jest tak jak na jawie, ale przyznam się Waszmość Panu, że ile mnie to mocno cieszy, żeś się ofiarował na pośrednika i protektora sprawy, która jest najprzedniejszém mego serca życzeniem, o tyle mnie to smuci zarazem, bo nic pewniejszego nad to, że jego najlepsze chęci i usiłowania żadnym nie będą uwieńczone skutkiem.
— Jak to? sądzisz-że Waszmość Pani, że żadnemi sposobami nie potrafimy nakłonić ojca, aby nadal już nie zagradzał przyszłości swéj córce?
— Ja sądzę, że nie. Próbowaliśmy już wszystkiego, ale mój mąż jest tak wytrwały w opinii swojéj, że snać go już nic w niéj nie zwichnie.
— Tedy przecie jeszcze raz tentować będziemy téj niefortunnéj imprezy... może teraz Pan Bóg odmieni to uparte złe, i pocieszy nas szczęśliwszym okoliczności obrotem.
— Daj Boże!... a lubo wątpię, jednak w razie będę Waszmości wdzięczną za jego szczerą przyjaźń, nie dla nas wyświadczoną, których nie znałeś i ani tak ani owak dla nas ujętym być możesz, ale dla pana Jana, któremu wiele winnam wdzięczności i zarówno go w sercu mojém kładę, jak moje najdroższe dziecię. Wielkiego to serca człowiek, — dodała ciszéj matka, — i będzie mu to kiedyś wysoko policzone u Pana Boga, nie dla mnie, która nie mając już nic przed sobą, chętnie i bez szemrania deklaruję się cierpieć i cierpieć i tak umrzeć w cierpieniu, ale dla mojéj Anulki, która w kwiecie swojego wieku tylko truciznami i bólem się poi. Nie znała ona od kolebki jeszcze żadnego szczęścia na tym świecie...
To wymówiwszy, otarła sobie chustką łzę oka i westchnęła; ja milczałem. Tymczasem matka znowu, jakby tą łzą pokrzepiona, odezwała się do mnie:
— Nie wątpię, że Waszmość szczerym przyjacielem jesteś pana Jana... wszakże nie mogę nieusprawiedliwić się przed nim z łez, które w oczach jego nie wyglądają inaczéj, jedno jakby nieme przeklęstwa rzucane przezemnie na głowę mojego męża!... Panie, tak nie jest! nikt go tak nie zna jak ja... to jest najlepszy człowiek... mało ludzi w gruncie mają tak dobre serce, jak on... ale nieszczęście! przez wojny i szalone poświęcenia się z jego strony, utraciliśmy znaczną fortunę... wpadliśmy w ubóstwo... rozpacz... i zapomniał się! ale nigdy słowo żalu nie wyjdzie z ust moich ku niemu, — ja go całkiem rozumiem i nie obwiniam.
Słuchałem tych słów z prawdziwą boleścią i politowaniem, ale nie miałem innych na pocieszenie. Milczałem więc i oglądałem się po alkowie, w któréj tém wyraźniejsza wybijała się nędza, ile że każdy sprzęt, każdy grat drobny świadczył o dawnéj zamożności. Kilka kobierców bardzo starych i wypłowiałych, ale starannie pozszywanych i schludnie utrzymanych, pokrywało wilgotne ściany, — do machoniowego i podruzgotanego stolika były dwie nogi białe bukowe dorabiane, — kanapa stara, na któréj czerwony adamaszek całemi szmatami zdarł się i powylatywał, była czerwoném płótnem połatana, stołki jedne cycem, drugie worowiną pokryte, — na komodzie resztki niedotłuczonych filiżanek, — źwierciadło potłuczone i poklejone, — szafa odrapana i stara, ale z całym zamkiem i zawiasami; — w drugim pokoju tylko było znać wprawdzie ubóstwo, ale nie było znać nędzy, bo dwa łóżka były czystą bielizną pokryte, firanki u okien jak śnieg bieluteńkie, w doniczkach kwiaty starannie wypielęgnowane i obraz Matki Boskiéj wiszący nad stolikiem pomiędzy łóżkami, za którego ramami zatknięte były palmy poświęcane i wianeczki ususzone a paciorki różańcowe wisiały na jednym rogu.
Późniéj rozmawialiśmy cokolwiek obszerniéj z panią Pułkownikową o ich domowych stosunkach, bo wchodząc w sprawę tę więcéj jako patron Ołtarzowskiego niżeli dziewosłąb, potrzebowałem o tém wszystkiem wiedzieć dokładnie, cokolwiek należało do rzeczy. Państwo młodzi, wygadawszy pomiędzy sobą wszystkie swoje ważne rzeczy, których to kochankowie zawsze mają bez końca, przysiedli się także do nas i rozmowa stała się ogólną. Śród niéj znalazłem i to, że panna Anna głową i sercem kubek w kubek była taką jak matka, co mnie bardzo pocieszyło; przekonałem się także, że córka, pomimo to, że z winy ojca daleko może więcéj cierpiała jak matka, równie nie widziała w nim żadnéj swoich cierpień przyczyny, źródło ich widząc więcéj w fatalnych okolicznościach kraju, które ich fortuny pozbawiły, w woli Bożéj i ślepym losie. Ale ja mogłem tego dostrzedz dość jasno, że prócz woli Bożéj, rozpusta i lekki umysł, jeżeli nie gruntowne zepsucie ojca, były tu wszystkiego przyczyną, — a o ile wiedziałem to dokładnie, że pan Pułkownik, lubo majątek stracił podczas konfederacyi, jednak nie stracił go z żadnego poświęcenia dla kraju, tylko dla pychy swojéj i chęci wyniesienia siebie nad innych; o tyle widoczną było rzeczą, że już nawet utraciwszy fortunę, jeszcze z témi resztkami, które mu się zostały i z któremi posiadł dzierżawę Błonia, przy pracy i prawdziwéj miłości dla żony i córki, byłby i siebie i ich mógł uczynić dość szczęśliwemi. Tymczasem cale inaczéj się stało, — a lekkość ducha i nieufność ni swoim siłom ni Panu Bogu, doprowadziły los téj rodziny do najopłakańszego dziś stanu, — i nie było nic smutniejszego, jak słuchać te obiedwie kobiety, kiedy z wiarą w miłosierdzie Boże i w to, że im Bóg we mnie zesłał i pociechę i ratunek, opowiadały wszystkie dni życia swego, podobne do wielkiego wieńca uplecionego z samych cierni, łez i modlitwy. Poczciwość, pokora i niewolnicze a prawdziwie religijne poddanie się woli Bożéj, z którém mi one to wszystko opowiadały, szczerze mnie do nich przywiązały, a jako to pomiędzy nieszczęściem a nieszczęściem zawsze jest jakiś pociąg wzajemny i wielka sympatya, tedy i mnie się pomału rozwiązywały usta i opowiadałem im, jako i ja niedawno, mając młodziutką i najukochańszą a wielkim trudem i poświęceniem uzyskaną żonę, wraz z dwojgiem najmilszych dzieciątek, postradałem na wieki.... jako miłość moja ku téj kobiecie, zagaszona w najpiękniejszym swym kwiecie, powaliła tak ducha mego, żem się stał nieszczęśliwszym od wszystkich nędzarzy na świecie.... jako już lat kilka trwa ta żałoba moja i dotychczas jeszcze się Bóg nie zlitował nademną i nie zesłał mi ani jednego promienia pociechy....
Matka słuchała tego opowiadania mojego z zajęciem, a podczas kiedy Anulka przerażona prawie, z dwiema wielkiemi łzami w jéj pięknych oczach, tuliła się mimowolnie do swego ulubionego, tak nas to wszystkich rozczuliło, żeśmy się popłakali jak dzieci, i bez pożegnania rozszedłszy się, każdy łzy swoje utopił w téj przeczystéj krynicy, która jest jedyną pocieszycielką we wszystkich bolach i utrapieniach, i która płynąc z serca naszego do Nieba, zwie się po ziemsku: modlitwą.
Na drugi dzień posiliwszy się jako tako i otrzymawszy szczere błogosławieństwa od matki, wyjechaliśmy do Starosty Bachtyńskiego, gdzieśmy się spodziewali zastać pana Pułkownika.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kaczkowski.