Swaty na Rusi (Kaczkowski)/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kaczkowski
Tytuł Swaty na Rusi
Pochodzenie Ostatni z Nieczujów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



SWATY NA RUSI.



I.



Lata po ukończeniu Konfederacyi Barskiéj i wypełnionych jéj skutkach, nie były pod żadnym względem ani wesołe, ani szczęśliwe, i nie wiem, czy to tylko mnie się tak wydawało, czy było tak w rzeczy, ale do dziś dnia mam to przekonanie, że się naówczas cały świat naokoło, w skutek jakichś nadzwyczajnych przyczyn, z samego gruntu odmieniał tak nagle, jak owe lasy zielone kiedy im piérwszy mróz liście powarzy. Wszakże bądź co bądź, to jest niezaprzeczona, że na starszą szlachtę wielka nadeszła śmiertelność, majątki szlacheckie przechodziły w nieznane ręce; dorobkiewicze i różne inne całkiem nowe imiona wyrastały jak trawki na wiosnę, kraj się coraz bardziéj cudzoziemcami napełniał, i tak jakoś wszystko smutniało, niemiało i słabło. W takich konjunkturach rzeczy publicznych, kto miał jeszcze swoje własne, domowe albo rodzinne zgryzoty, temu lepiéj przysługiwał się ten, kto mu życzył spokojnego grobu i zbawienia wiecznego, niżeli dobrego zdrowia i pomyślności. A ja właśnie byłem w tém położeniu.
Przed kilku laty bowiem pochowałem był najdroższą żonę moją i dwoje najukochańszych niemowląt, i zostałem sam, sam jeden na tym wielkim, szerokim świecie, pełnym łez i krwi niezaschniętéj, i nędzy, i domów zburzonych i wsi zapadniętych, i wielkiego sieroctwa. A serce mając miękkie i z przyrodzenia draźliwe, cierpiałem tak, żem aż cały ścierpnął jak drewno, i ani mogłem ani chciałem już szukać dla siebie ulgi ni pociechy. Zamknąłem się też w Bóbrce mojéj, jakby w jakiéj pustelni, i puściwszy wszystko na los i łaskę sług moich, żyłem życiem więcéj roślinném niż ludzkiém, a modlitwa o śmierć i połączenie się z najdroższemi mnie istotami, była codzienną treścią wszystkiéj duszy mojéj. Mało téż wiém co się gdzie działo naówczas; wszakże opowiadając mniéj więcéj wszystko, co mi moja pamięć z lat dawnych przynosi, niepowinienem omijać i tych kilku wydarzeń, które pomimo mojego smutku i zamknięcia się w samym sobie, potrafiły mnie na nowo ocucić i przynajmniéj na chwilę wciągnąć w świat żyjący i po staremu krzykliwy. Owóż jedno takie zdarzenie.
Działo się to w miesiącu sierpniu, roku już niepamiętam którego, ale w ośm lub dziesięć lat po ukończeniu wojny konfederackiéj. Był wieczór, słońce już miało zachodzić i posępno czerwoną barwą oblekało ziemię i zachodni kraniec niebiosów, na wschodzie siniała już ziemia a na szarawém niebie czerniało chmur kilka i brunatnemi grzbietami chwytało ostatnie promienie konającego już słońca. Na ziemi woń okwitłego zboża falowała z powietrzem i mieszała się z zapachami ciężkich kwiatów letnich, — roje owadów i muszek to wznosiły się, to upadały na krzewiny i trawy pod upałami słońca omdlałe, jesienne ptastwo poczęło się pokazywać na polach i przysiadało ściernie i półkopki, — wieśniacy z naładowanemi zbożem wozami powracali do zagród swoich i gwarzyli wesoło, jak zwyczajnie o żniwie, — tylko San stary, wysuszony przez lato, piskliwie szumiał po zaostrzonych kamykach i domagał się deszczu z nieba, mało dbając o to, że jak się upije i w pijaństwie rozhula, to i otawy i półkopki ze zbożem pozabiera rolnikom i zaniesie je głodnym Pomorzanom, aby łakomiąc się na nie, topili się w nieubłaganych falach jego przewoźnicy — Wisły.
Ja moim codziennym zwyczajem siedziałem pod kościołkiem, na głazie grobowym mojéj najdroższéj Zosi, i po odmówionych za jéj duszę pacierzach, głowe oparłszy na ręku, patrzałem tak prosto w świat; patrzałem i czułem moją starą boleść, i mój żal i moją tęsknotę i różne rzeczy mi się snuły przez głowę, ale nie myślałem nic, bom już był odwykł myśleć o czemkolwiek z tego świata, a nie odchodziłem z cmentarza, bom może nawet i nie wiedział w téj chwili, gdzie i dla czegom tam siedział. Tymczasem nagle coś mi zaczerniało u furtki, — spojrzę, — Węgrzynek mój. Pytam więc:
— Czego chcesz?
— Gość jakiś przyjechał.
— Mówiłem ci raz na zawsze, — ofuknę się z gniewem, — że mnie niema i niema i nigdy niema, żem wyjechał precz za morze, — rozumiesz?
Węgrzynek nic nie odpowiedział, tylko się usunął na stronę, a tuż za nim wszedł przez furtkę szlachcic jakiś, przyzwoicie ubrany, z nahajką w ręku, ale że już się na dobre szarzało, więc nie mogłem rozpoznać, który jest. Ale którykolwiek by to miał być, gdybym był mógł, byłbym się zaraz zapadł w grób, tak mi nieznośną była wtedy każda ludzka twarz, oprócz jednego Księdza Missyonarza św. Wincentego a Paulo, jedynego pocieszyciela mojego i duszy mojéj lekarza. Ale już trudno było, bo szlachcic stał tuż przedemną, i pokłoniwszy się bardzo grzecznie, odezwał się w te słowa:
— Mocno przepraszam Waszmość Dobrodzieja, że go śmiem niepokoić w jego świętéj spokojności, która mi jest wiadomą, ale są temu przyczyny, które kiedy Waszmość wysłuchasz, to ani się mnie dziwić, ani gniewać nie będziesz.
— Ja się i tak nie gniewam, — odpowiedziałem, — i to mnie nawet bardzo kontentuje.... ale przyznam się Waszmość Panu, że nie mogę sobie przypomnieć, ażebym był miał honor być kiedykolwiek mu znanym. — Tedy rzeknie on:
— Waszmość mnie może nie pamiętasz, bo to nie mało lat upłynęło od tego czasu, kiedyśmy się po raz ostatni widzieli, ale ja mam przecie nadzieję, że sobie przypomnisz. Jestem Ołtarzowski.... zdybaliśmy się niegdy w karczmie przy rozstajnéj drodze pod samym Lublinem, trzeciego roku wojny konfederackiéj.
— Ołtarzowski!.. — zawołam — a niech-że ci Bóg sekunduje! Jak się masz Pińczuku! przecie tośmy z pół roku się wałęsali za konfederacyą! a co się to biedy najadło pospołu! a co nędzy! a co przyjaźni doświadczyło od ciebie! Bardzo ci rad jestem, z duszy rad jestem, — ale powiedz-że mi, cóż znow za zły albo dobry los zapędził ciebie w te strony?
— Jakto zapędził? a wżdy ja tu mieszkam w téj Ziemi już od lat czterech. Trzymam Buków dzierżawą od JW. Bukowskiego, waszego niegdyś Podkomorzego.
— A pan Bukowski-że gdzie ?
— W Nozdrcu już mieszka od kilku lat.
— A cóż się stało z waszą fortuną? przecież to ojciec twój, jak pomnę, tęgą wieś miał w Pińszczyźnie, a nie było was tylko dwoje u niego.
— Ot! długo by to gadać, — odparł Ołtarzowski z westchnieniem, — krótko mówiąc, rodzice nas odumarli, siostra wyszła za chudego pachołka, były długi, przygnieciono nas, taj wioskę djabli wzięli.
— Pomarli rodzice? wioska poszła? odpowiedziałem szlachcicowi prawie nieprzytomnie, bom duszą cały był na owych polach, kędy uwijaliśmy się z Ołtarzowskim obadwa.
Wszakże tak rozmawiając i przystawając co chwila, szliśmy do dworu, w któréj to podróży wlokły się za nami dwa olbrzymie cienie, które jasny księżyc od nas odbijał, a za cieniami sunął powolnym krokiem Węgrzynek.
Ołtarzowski, był to szlachcic około trzydziestu lat wieku, miernego wzrostu i niesilnéj budowy, i dusza w nim nie bardzo była silna, ale za to tak piękna i czuła, że jakby magnes pociągała ku sobie, i serce tak poczciwe, że kiedy wojując pospołu, nie raz najdowaliśmy się w takich pozycyach, że i głód i nędza i niebezpieczeństwa nas niepomału trapiły, to on zawsze prawie więcéj myślał o tém, jakby mnie w czém dogodzić albo w nagłym razie sobą zasłonić, niż siebie. Rozumie się przez się, iż nie będąc papinkiem, ani znowu bojąc się tak lada czego, umiałem delikatnie odsuwać od siebie te jego grzeczności, albo przynajmniéj zawsze dobre oddawać mu za nadobne, — ale tak mnie tém swojém postępowaniem podczas wojny był do siebie przywiązał, że kiedy nas ostatecznie rozbito i ja musiałem już do domu powracać, to nie tyle mnie żal było wojny, ile rozdzielenia się z moim nieocenionym Ołtarzowskim. W téj chwili atoli, gdziem był tak nieszczęśliwy i cała dusza moja tak potargana, że mnie już życie nawet obrzydło z kretesem, nie bardzo wielką mnie i tego tak zacnego człowieka przybycie zrządziło uciechę; — miłe mi były przypomnienia z lat owych, gdzie człowiek zaledwie z pod ojcowskiéj wyrwawszy się ręki, prościuteńko szedł k’temu, aby co najmniéj zostać wielkim, historycznym człowiekiem, miłe mi były te przypomnienia — miłe, najmilsze! bo to życie wtedy było tak czyste, jako łza dziecięcia uroniona przed Bogiem, i takie piękne, jako pora kwitnienia dla każdéj krzewiny, i tak podniosłe, jako życie niektórego z bohaterów w Homerowskich pieśniach odmalowanych; — ale tą razą jeszcze milszy mi był grób mój, i żal mój, i boleść moja, bo to mnie najwięcéj przybliżało do nigdy nieodżałowanéj Zosi mojéj.





II.



Przybywszy do dworu i posiliwszy się cokolwiek, przecie ciekawy byłem, jaka to mogła być tak ważna sprawa, która tego człowieka przypędziła dziś do mnie, pomimo to, iż wiedział, żem jest już od lat kilku martwy i nieużyty dla nikogo i że mnie z tego powodu nawet malancholikiem ogłoszono po kraju. Owóż rzeknę do niego:
— Mój kochany Ołtarzowski! wierz mnie, że ci tak rad jestem, jak tylko w moim niniejszym stanie komukolwiek najukochańszemu być mogę; a lubo chłodnym mnie widzisz i nie wiele mówiącym, to nie licz proszę tego na karb mojego obojętnienia do ciebie, jedno bierz na rachunek téj ciężkiéj boleści, którą mnie Pan Bóg w nieprzebranéj dobroci swojéj nawidzić raczył. Ale przecie cię prosić muszę, abyś mi odpowiedział, albo: czemuś, kiedy już tutaj od czterech lat mieszkasz, ani razu dotąd mnie nie nawidził? albo, co ciebie dzisiaj przypędziło tu do mnie? — Na to on smutno:
— Żem cię dotychczas nie nawidził, rzecz bardzo prosta: zrazum cię nie najeżdżał, bom ja także miał nie mało spraw ważnych na karku i prawie bezustannie jeździłem to do Pińska, to nazad, — a potém, zarówno jak inni przyjaciele twoi wolałem poświęcić ukontentowanie widzenia ciebie, niż stawać ci przeszkodą w modlitwach i jeszcze pomnażać utrapienia twoje. Dla czegom zaś teraz przyjechał?... ot! tak... przyjechałem, bom sądził, żeś już odżył potrochę.
— Ej! nie prawdę ty mówisz, widzę ci to z oczu; wszakżeś mówił dopiero, że cię tu ważne przyprowadziły powody.
— To prawda — odpowie on, — ale, jako teraz widzę, mówić o nich, cale jest nie na czasie.
— Ale mów, proszę ciebie. Jeżeli o pomoc jaką idzie, to mów śmiało i bądź pewnym, że niema rzeczy, któréjbym tobie odmówił.
— Tedy powiem; oto mam taką sprawę, że mi potrzeba było, abyś był jechał ze mną w Ziemię Ruską.
Przykro mi się zrobiło, bo od lat dwóch przeszło nieruszałem się z domu i za największe nieszczęście miałem to sobie, choćby na chwilę tylko opuszczać miejsce najwyższego szczęścia i najogromniejszego nieszczęścia mojego, — jednak nie dając tego po sobie poznać, rzekłem zaraz:
— Wprawdzie by mnie to bardzo nie na rękę było, teraz ruszać się z domu, ale kiedy tego potrzeba, to z ochotą pojadę.
— Gdyby nie taka ważna sprawa, od któréj prawie cała moja przyszłość zależy, to pewniebym zmilczał...
— Mówże, proszę cię bardzo. Do kogóż to jechać?
— Cała rzecz tak się ma. Poczem usiadł i opowiadał jak następuje:
— Cztery lat temu z górą, jak zgromadziwszy całą gotowiznę po ojcu moim pozostałą, i podzieliwszy się nią ze siostrą moją, porzuciłem Pińszczyznę na zawsze, bo już mnie nic do niéj nie wiązało. Siostra moja wraz z mężem zamieszkała w powiecie Pilznieńskim; krewnych już żadnych nie miałem, a miejsce urodzenia mojego, z którego wywłaszczony zostałem, tylko śladami nieszczęść i żałobą już do mnie gadało. Przyjechawszy do siostry mojéj i pobawiwszy jeden miesiąc i drugi, począłem się oglądać za jaką dzierżawą, bo już o kupnie jakiego kawałka ziemi ani myśleć nie mogłem, tak się stałem ubogim. Jeżdżąc zatém, zajechałem i tutaj w ziemię Sanocką i oglądałem Buków, który mi narajono. Wioska mi się dość podobała, bo nie wielka, grunta wszystkie w kupie i ziemia dobra, a i sąsiedztwa mi się podobały, bo się między niemi nalazł nie jeden znajomy jeszcze z czasów konfederacyi. Wziąłem tedy i zamieszkałem. I byłbym sobie tam siedział jak u Pana Boga za drzwiami, może i do śmierci, albo choć przynajmniéj póty, póki się znowu gdzie co nie ruszy... gdyby nie przypadek, który mnie zniepokoił na wieki. Przyjechawszy raz do Sielnicy, do pana Józefa Dydyńskiego, tego który był niegdy Pisarzem Ziemskim, ba! i do pana Stanisława, bo oni tam razem mieszkają, zastałem tam pannę Ostrowskę, krewniaczkę jego. Jéj ojciec...
— Znam, znam... odezwałem się na to, — jéj ojciec miał niczego substancyę na Podolu, był Cześnikiem Bracławskim, a potém bił się za konfederacyi i sławne burdy wyrabiał pod panem Kossakowskim; przypisują mu nawet niejakie szalbierstwa, które, o ile mają prawdy w sobie, niewiem, ale to wiem, że mają słowo godnych ludzi za sobą.
— Otóż ten Ostrowski...
— Poczekajże; otóż ten Ostrowski całą prawie substancyę utracił, ale że miał pewne relacye z domem Młockich z Mazowsza, a nawet jakieś na ich majątku zapisy... bo trzeba ci wiedzieć, że to nie jest prawdziwy Ostrowski, tylko jakiś podszewka, Bóg wie zkąd, który za młodych lat uczepił się był JW. Młockiego, jeszcze ojca Kasztelana, i długi czas był z razu pokojowcem a późniéj dworzaninem u niego, a że był chłop sprytny i burdowaty a do tego wysłużny, więc jakoś mu się nie trudno było wkraść w łaskę pańską, z czego potém przyszedł do znacznéj fortuny, która, ile że podobno nie bardzo godziwie nabyta, nie tylko do trzeciego pokolenia nie dotrwała, ale nawet zaraz z rąk nabywcy rozeszła się na cztery wiatry... Otóż ten Ostrowski, mając do Młockich jakieś pretensye, czy nawet po prostu od nieboszczyka zapisy, udał się po konfederacyi do Kasztelana i dostał od niego czterdzieści tysięcy gotówką i wioskę Błonie na lat dziesięć w dzierżawę. Czy tak?
— Tak, co do joty, — odpowiedział Ołtarzowski, ale to nie prawdziwy Ostrowski, powiadasz?...
— Jak dwa a dwa cztery; powiadał mi to pan Błoński nieboszczyk, a na niego się pewniéj można spuścić, niż na Paprockiego, lubo nie jest drukowany.
— Nie prawdziwy? powtórzył Ołtarzowski i zamyślił się.
— No, ale opowiadajże daléj.
— Otóż poznawszy pannę, widzę panna młoda, dziwnie piękna, a taka rozumna jakby Senator jaki — podobała mi się. Więc ja do niéj; dzień jeden jako tako, drugi już mnie coś do niéj ciągnęło, a trzeciego, ba! niewiedziałem już nawet, żali mam głowę na karku.
— O tak — to tak — rzeknę ja na to, — oko w oko jak u mnie.
— Panna bawiła się tutaj z jaki miesiąc; to już przez ten czas w Bukowie sam Pan Bóg gospodarował, a ja jak na załodze w Sielnicy.
— Oko w oko jak u mnie.
— Nareszcie widzę, że nie z ukosa spogląda na mnie, więc postanowiłem wyjechać nakoniec przed nią z tém, co mnie tak już ciężyło jak kamień młyński na sercu. A ona mi na to: Wprawdzie jeszcze za mało się znamy, abyśmy mogli wiedziéć, czy się zdamy jedno dla drugiego, czy nie; ale wiedz Waszmość Pan o tem, że choćbyśmy i wcale się sobie podobali, to ja mam rodziców, którzy o moim losie rozstrzygać będą. — Nie było to źle, tedy ja do pana pisarza, jako do jéj wujaszka. «Trudna to sprawa Mospanie», odpowiedział mi pan Dydyński, — «ojciec górno patrzy ze swoją jedynaczką, z Panami żyje i podobno nic z tego nie będzie.» Smutno mnie się zrobiło, ale nie straciłem przeto nadziei. Za parę dni potém przyjechała jéj matka, aby ją zabrać ze sobą i zabawiła się tu z jaki tydzień. Poznałem ją bliżéj. Boże! cóż to za kobieta, ta matka! Spokojna, cicha, nabożna, — jak święta! Nieudając nic ani przybierając sobie, Pan Bóg mi poszczęścił, żem się jéj dosyć podobał, — i nie tylko podobał, — ale nawet tak dalece do niéj ośmielił, żem po wszelkiéj formie prosił o rękę panny. «Waszmość masz mało co,» — odrzekła mi matka, — «moja córka zapewnie nic mieć nie będzie, cóż jeść będziecie?» — Ej! przy pomocy Boskiéj, — odpowiem, — przy pracy i oszczędności mam nadzieję, żeby nam chleba nie brakło. — «Pięknie to bardzo,» — odpowiedziała znów matka, — «ale zawsze ja wątpię, ażeby z tego cokolwiek być mogło; wszystko od mojego męża zależy, a on zdaje mi się będzie temu przeciwny; jednak Błonie ztąd nie daleko... czas poda sposobność, a Pan Bóg w najwyższéj łasce swojéj tę sprawę rozstrzygnie».
— Więc pojechałeś do Błonia?
— Więc pojechałem do Błonia. Ale cóż tam zastałem? Ojciec pijak i burda, trzyma wprawdzie Błonie za darmo, ale i zimę i lato siedzi w Dzieduszycach i pije ze Starostą Bachtyńskim i jego gośćmi, grając z nimi w karty i dokazując. Żona i córka siedzą w Błoniu, i niepowiadam już, że ani sukien ani trzewików, ale często nawet mąki na chleb nie mają. Z owych czterdziestu tysięcy złotych, pan Pułkownik (bo tak tam wszyscy pana Ostrowskiego tytułują, ale on takim był Pułkownikiem, jak ja Chińskim Cesarzem,) dwadzieścia tysięcy puścił na cztery wiatry, a drugie dwadzieścia ulokował u Starosty Bachtyńskiego, od których prowizyę odjada i odpija na zamku swojego dłużnika, — a żona i córka w samotności, we łzach, w niedostatku. Cóż powiesz na to panie Marcinie, że ja rok w Błoniu bywając, ani razu się z nim nie zjechałem? — aż po roku, kiedy mnie raz zastał u siebie, a był pijany jak zwyczajnie, i powiedziano mu, że jestem Ołtarzowski, rzecze zaraz mnie w oczy: — «Powiedziano mnie, że Waść się starasz o moją córkę, otóż powiadam Waści, że nic z tego nie będzie! Nazywasz się Ołtarzowski i musisz być synkiem jakiego organisty, a ja za takiego familianta córki nie wydam. Kiedy chcesz tutaj jeździć, to jeźdź sobie na złamanie karku i pleć babom duby smalone, aby się nie nudziły, albo i módl się z nimi kiedyś Ołtarzowski, ale jak mnie kiedy na dobrą fantazyę trafisz, to cię omłócę jak kota w worze i nie za San, ale aż za Wisłę wyrzucę!» — Héj! słuchaj, żeby to nie był ojciec mojéj Anulki i mąż jéj świątobliwéj matki, których jedną chwilę spokoju połową mojego życia zarazbym zapłacił, byłbym ja jemu dał takiego organistę, żeby go pewnie na cmentarz wyprawił!... ale tak... zamilczałem i rzekłem z pokorą: Panie Boże! wiesz że nie z tchórzowstwa to czynię, że się daję plamić temu pijanicy, — nie policz-że mi tego w rachunek grzechów moich! — Bo i cóż było robić?...
Ołtarzowski umilknął na chwilę i ciężko westchnął, poczém daléj tak opowiadał:
— Po takiém przywitaniu, pan Pułkownik plunął i poszedł spać, a na drugi dzień rano jak wyjechał, tak znowu na miesiąc. A kobiety zostały znowu tylko przy swoich łzach i modlitwach.... Krótko mówiąc, ta historya już trwa trzy lata i ani na jotę się w niczém nie odmieniła. Niech to zostanie w sekrecie pomiędzy nami, ale kiedy ci się już tak spowiadam, to i to dodać muszę, co jest rzeczą dla mnie nie mało ważną, że widząc te kobiety prawie w nędzy, a mając jaki taki grosz gotowy w kalécie....
— Rozumiem, rozumiem....
— A to nie mała rzecz! trzy lata cały dwór Błoński stoi na moim worku, ja może jeszcze z rok jaki pociągnę, ale cóż daléj będzie? ja, jak tobie wiadomo, człek nie bogaty, całéj fortuny mojéj niebyło ni czterdziestu tysięcy! Więc gdybym te kobiety miał już u siebie, to by się jakoś przy pracy połatało jedno przy drugiém, ale tak?... ja w domu nie siedzę, bo mnie serce ciągnie do Błonia, tu mnie gospodarstwo upada, a tam go nie podnoszę; bo pana Pułkownika cały rok niema w domu, ale jak zboże stanie w kłosie, zaraz się jawi, żydów przywozi ze sobą i wszystko sprzedaje. A niechby mu się żona z czém odezwała, sąd Boży zarazby zrobił w Błoniu.... i tak niewiem, co się tam dzieje z żoną i córką za każdém jego przybyciem!
— I nie ma na to żadnéj rady? spytałem.
— Próbowałem wszystkiego, odpowiedział Ołtarzowski. W całéj okolicy jeden tylko Starosta Bachtyński ma niejaki wpływ na Pułkownika, ale do niego przystęp nie łatwy, bo raz, że prawie zawsze pijany, a powtóre, że u niego szlachcic partykularny, a chłop, a bydle, albo rzecz jaka, to wszystko jedno. Przecie raz trafiłem tak do niego, żem mógł z nim mówić swobodnie. Ale cóż z tego? wysłuchawszy mnie, rzecze: «Co się Waści przyśniło, starać się o córkę Pułkownika? to pańskie dziecko, skolligacone z najpierwszemi domami, a Waść szlachcic ot sobie, i to ledwie że szlachcic. Ja nie mogę pana Pułkownika do tego namawiać.» A kiedym mu przekładał, że takie życie ojca Anulki już ich do ostatniéj doprowadziło ruiny i że ich jeszcze wraz z ojcem w najokropniejszą nędzę zawiedzie, to mi odpowiedział: «A cóż Waści do tego? Pan Ostrowski hula sobie, bo mu się tak podoba, a co Panom wolno, od tego błaznom zasie. A kiedy jego żonie i córce źle jest na Błoniu, to niech do mnie przyjadą, mają do tego prawo, bo ich ojciec ma u mnie kapitał. Tedy będą miały i jeść co i pić i muzyka im grać będzie od wieczora do świtu, tak jak wszystkim.» Ale już żeby z głodu miały pomrzeć w Błoniu, tobym nigdy na to nie pozwolił, żeby tam jechały.... niech Bóg broni co się tam dzieje. Tymczasem rzeczy idą wciąż po staremu i to mnie już tak zmęczyło, żem już raz sobie pomyślał: Po co mnie zdrową głowę kłaść pod Ewanielię! porzucę wszystko, niech się tam dzieje wola Boża. Ale dalibóg nie mogę. Takie mam przywiązanie do Anulki i taką cześć dla jéj matki, że nie przeżyłbym téj chwili, w któréjby mi przyszło je żegnać na zawsze. A zresztą, — jak ich tam zostawić w téj nędzy, powiedz sam, jak ich tak pozostawić?
— To wszystko prawda, rzeknę ja na to, ale jeżeli ich tam nie można tak samym sobie zostawić, to i téj całéj sprawy, tak jak teraz jest, nadal zostawić nie można — bo niechno jeszcze tak ze trzy lata pociągniesz, to tylko taką w skutkach uczynisz odmianę, że zamiast co ich miało dwie wyjść z torbami dzisiaj, to za trzy lata troje was pójdzie z torbami.
— Otóż to jest najgorsza, że to koniec taki, jakbym go widział. Z tém wszystkiém jedną jeszcze miałem nadzieję, a to w Kasztelanie. Jest to Pan mądry, cnotliwy, mający poważanie u szlachty i niepodobna, ażeby jego słowa za nic były u Ostrowskiego; — nie mieszkał tutaj dotychczas i tylko czasami nadjeżdżał, a ja ani razu nie miałem szczęścia być wtedy w Błoniu, kiedy on był w Żarlinie, — ale teraz dowiedziałem się właśnie, że przyjechał i będzie tutaj zimował. Teraz pora jest rzecz rozstrzygnąć, tak albo owak, niech się dzieje wola Boża. A że w każdéj ważnéj sprawie człowiek sam jeden jakoś nie koniecznie pewny jest siebie, a ja do tego jeszcze żadnéj konfidencyi ani nawet znajomości nie mam u Kasztelana, więc naszéj staréj ufając przyjaźni i znając twoją przytomność i obrotność we wszelkiego gatunku imprezach....
— Ale z największą chęcią; — odpowiedziałem. — Możesz być pewnym, że ci nie odmówię mojéj pomocy; dałby tylko Bóg, żeby się na co przydała. Ja pana Kasztelana znam osobiście, bo podczas konfederacyi biegałem do niego z relacyą i brałem z jego rąk dla naszéj kassy pieniądze, ale to już dawno temu, wątpię nawet, ażeby mnie sobie przypomniał, — wszakże jakoś sobie w tém damy radę.
— Więc kiedy tak łaskaw na mnie jesteś, — rzeknie Ołtarzowski, — że mi nie odmawiasz swojéj pomocy, to chciéj-że zadecydować sam, jak i kiedy to mamy zrobić, bo muszę cię jeszcze raz na to uważnym zrobić, że pan Pułkownik jest burda i nie trudno tam będzie o jaką nieprzyjemną przeprawę, w któréj nie tylko oko albo ucho, ale i szyję dać by można w złym razie. — A ja na to:
— Ej! Panie bracie, nie z takimi ja miewał sprawy jak pan Ostrowski, a przecie jeszcze panu Bogu na chwałę mam i oczy, i uszy, i szyję nietkniętą.... nie taki to djabeł straszny! Wojna wielka i długa, a kiedy się na niéj zdarzy dostać raz i drugi po grzbiecie albo po udach, albo jaki znaczek oberwać po gębie, to już casus wielki, a cóż dopiero w izbie pomiędzy cztérma ścianami! a od czegoż to rozum i szabla przy boku?....
— Och! przy boku!.... rzeknie Ołtarzowski z westchnieniem, — kiedy będzie w woziku to i to dobrze, — takie to czasy dziś przyszły.
— Ej! jeździłem ja z szablą wszędzie i teraz z nią jeździć będę. A czy to ja następuję na kogo, czy rozbijam po drogach? a jak na mnie kto napadnie, to jakże, gołą ręką będę się bronił?.... co?
— I ja tak zresztą myślę, panie bracie, ale to potém o tem, a teraz uspokój mnie już do reszty i rzeknij, jak sobie poczniemy w téj sprawie.
— Ja myślę tak. Jeżeli mam z tobą jechać, to muszę przybrać przecie na siebie jakiś charakter, a kiedy mam co czynić, tedy od początku zaczynać, rzecz prowadzić porządnie i prowadzić do końca.
— Tak, tak, panie bracie.
— Więc pojadę z tobą, jako twój przyjaciel i swat. I pojedziemy najpierwéj do Błonia i oświadczymy się pani matce i pannie, i będziemy prosić o rękę; — one nas odeślą do ojca, my jego poszukamy, a kiedy go dopadniemy, będziemy prosić jego po wszelkiéj formie. Dopiéro obaczywszy co on odpowie, będziemy wiedzieć co daléj robić, a zresztą zdamy się na Pana Boga. Owóż cały nasz plan. — Smutno mnie, smutno trochę porzucać dom i grobek mój, ale już inaczéj nie może być, może to zresztą i dobrze, bo się trochę odżyję.
— Jeżeli nas nie pozabijają, to pewnie odżyjemy, bo choćby i nie wiedzieć jak szczęśliwie nam szło, to bez obrotów się tam nie obejdzie.
— No! to daremna rzecz! już to podobno wszędzie nasz taki los, nie obracają nas tu, to tam, a nie tam, to gdzieindziéj. Wszystko to jedno, panie bracie, wszędzie obroty.
— A kiedyż jechać?
— Mnie wszystko jedno, ale myślę tak, że najlepiéj-by aż po żniwach, — mnie tam bardzo o żniwa nie idzie, bo u mnie Pan Bóg sieje, Pan Bóg i zbiera, a Podstarości z dyspozytorem podobno kradną, — ale niech ich tam djabli.... ja już ani pieniędzy, ani zboża nie potrzebuję. Żony nie ma, dzieciątek nie ma, dla kogoż to będę chował?
— Prawdę masz, panie Marcinie, — odpowie Ołtarzowski, — że kiedy się nie wie na co i dla kogo, to się i nie rado pracuje, ale zawsze to szkoda tego, bo jużci i na Dom Boży lepiéj by oddać, niż mają rozkraść złodzieje.
— Dałem ja już na Dom Boży nie mało, dam i jeszcze, a zresztą mam siostrę w Sandomirskiém, która ma dzieci, to sobie to kiedyś zabierze, ale i jéj nie bardzo pilno, bo ma dość z łaski Boga.
Więc tak rozmawiając jeszcze do późna wieczorem, ułożyliśmy sobie tak: ażeby on na Ś. Michał przyjechał do mnie, więc się wybierzemy i pojedziemy, — tymczasem zaś na drugi dzień zabrał się i odjechał, zostawiając mnie nazad w żalu moim i w aspekcie podróży w Ziemię Ruską, pomiędzy jakieś Pułkowniki i pijaki.





III.



W wigilią Ś. Michała, rozkazawszy mój skarbniczek podróżny obejrzeć i konie pokuć na nowo, poszedłem sobie z moim Węgrzynkiem dla krotochwili w las, ażeby swego szczęścia na zającu spróbować i starym psom moim, wyspoczywanym przez całą wiosnę i lato, sprawić upragnioną igraszkę. I poszczęściło nam się doskonale: bo ani dwóch godzin nie minęło, ubiliśmy dwa szaraki i lisa półroczniaka, wykurzonego z jamy, do któréj się przed psami był schował, utłukliśmy przy samym wstępie do jego mizernéj fortecy. Powracając z tego polowania, byłem wcale dobréj myśli i dziękowałem Bogu w głębi méj duszy, że mi choć na chwilę zajaśniał firmament, tak dawno już grubemi chmurami pokrytego umysłu mego. Tegoż wieczora oczekiwałem Ołtarzowskiego u siebie i myślałem: niech no mi jeszcze da Pan Bóg tę podróż Ruską odprawić szczęśliwie, to kiedy już umrzeć nie mogę, przynajmniéj cokolwiek odżyję i choć do lada jakiéj wysługi będę jeszcze komu przydatnym. A ty, Zosiu moja najdroższa, nieoceniona i nigdy nieopłakana, a królująca dzisiaj z aniołami u podnóża tronu Nieśmiertelnego, nie miéj mi tego za złe, iż od żałoby i modlitwy za tobą powstawam, i oczy na nowo ku światu podnoszę.... nie odrywa się dusza moja przeto od twojéj, ani oko moje zapomina widoku kamiennego pomieszkania twojego, — jestem twoim przez całe życie tu ziemskie i tam zaświatowe i na wieki wieków istnienia mizernego ducha mojego.
Kiedy to sobie mówię i dochodzę do drogi wiodącéj już ku dworowi, patrzę, ciągnie Ołtarzowski od Myczkowiec ale pieszo i sam jeden.
— Cóż to? per pedes apostolorum pielgrzymujesz panie Janie? zawołałem do niego, czy jeno nie ślubowałeś sobie na intencyę dobrego sukcesu piechotą iść aż do Błonia?
Si szkapka deest, piechotare debes, stare to przysłowie i najprawdziwsze ze wszystkich, odpowiedział, przybywając.
— Cóż to jest, panie bracie? — zapytałem ze smutkiem.
— Nic tak wielkiego, konie mi się zbrykały na przeciwko Myczkowieckiego młyna i pogruchotały mi wozik.
— No to chwała Bogu, bo przyznam ci się, żem się trochę był przeląkł, ujrzawszy ciebie spieszonego — bo to nieszczęścia po ludziach chodzą.
— Nie, tak źle jeszcze nie jest, odpowie on, ale i do tego przyjść może niebawem i snać już idzie do tego, bo nie wiele podobno sobie obiecywać można po takiéj podróży, która się od pogruchotania wozu poczyna.
— Ej! to przesąd, panie bracie, a lubo czasami się sprawdza, to jednak poganinem by trzeba być i w Pana Boga nie wierzyć, żeby myśleć, że los ludzki od złamania koła albo przebiegania zająca zawisł z kretesem.
— Nie tak to się tłómaczy, panie Marcinie, żeby właśnie od tego cóś w życiu ludzkiém zawisło, ale po prostu tak, że kiedy się komu wiedzie, to mu się wszystko wiedzie, a kiedy się zły początek w czem robi, to i zły koniec tam bywa zwyczajnie.
— Et! zabawki ludzkiego serca! Więc gotów jesteś panie bracie, i nic tam nie zaszło nowego w téj sprawie?
— Nic zgoła, tak jak było, tak jest.
— No, to dobrze. Więc jutro wyjedziemy, twój wozik zostanie się u mnie a ja ci pożyczę mego, lubo-by właściwie żadnego brać nie potrzeba, bo ja biorę ze sobą skarbniczek o czterech koniach i podjezdka do tego, bez którego się nigdy nie ruszam, — to byśmy się zabrali.
— Zapewne, że dla oszczędności możnaby i jedną furmanką tę podróż odprawić, ale ja wezmę moje konie także ze sobą, bo kto wie co gdzie wypaść może na drodze.
I na tém stanęło, a na drugi dzień rano, poleciwszy się Panu Bogu, ruszyliśmy w tę podróż przesławną i trzeciego dnia po południu stanęliśmy na miejscu; — lubo ta droga ani półtora dnia czasu nie wymagała, ale że nas nic nie goniło, a zawsze lepiéj i wygodniéj nocować u szlachcica we dworze, niż w lada jakiéj gospodzie, więc nas to zabawiło.
Wieś Błonie leży o półtoréj mili od miasta Stryja i należała niegdy do Stryjskiego Starostwa. Jakim sposobem przeszła w dziedzictwo Młockich, tego już nie pamiętam, ale zdaje mi się, że to dziedzictwo było tylko jakieś czasowe, albo warunkowe, bo wioska ta w parę lat potém przeszła przez kupno w dom Pietruskich i przyłączoną została do państwa Łubienieckiego. Wioska ta jest małą i nie wiem ażali obejmuje dwieście morgów ornego pola, ale tak jest piękną, jak mało wiosek w tym kraju. Wszystko pole w jedném ręku, równiusieńkie jakby stół czworograniasty, a właśnie tyle do południa pochylone, ile potrzeba dla ścieku wody i dobréj operacyi słońca. Na około wioski zresztą równina i to taka równina, że pomimo półtoro-milowéj długości, miasto Stryj widać z okna, jakby na dłoni. Ku południowi, zaraz za drogą wiodącą ku Węgierskiéj granicy, płynie rączy Stryj, mając obadwa brzegi gęstą umajone wikliną, — za rzeką widać Żulin, majątek Młockich, i kilka innych jeszcze włości z pięknemi od słońca błyszczącemi dworami, za których plecyma, jak gdyby ręką ludzką postawione, piętrzą się wspaniałe Tatry, czarnemi lasami pokryte. W samym środku Błońskich gruntów, które prawie doskonały czworogran formują, na maleńkiém podniesieniu stał mały dworek z ganeczkiem na słupach, z dwóch boków jego rozpościerał się sad wonny z pasieką, z drugiéj strony stało kilka niewielkich stodółek i lamusik im odpowiedni, a przed gankiem, jakby jaki kobierzec gładki, leżał rozścielony dziedziniec, na którego środku stało dwie lipy rozsochate i dwa dęby, stare jak świat, w czworokąt zasadzone, w których środku podnosiła się smukła jak panna młoda, szeleszcząca topola.
Wjechawszy w tę piękną okolicę, jeszcze na gościńcu wyleźliśmy ze skarbniczka i szliśmy pieszo ku dworowi, przystawając co chwila i z prawdziwém nabożeństwem rozmawiając o pięknościach błogosławionéj téj ziemi.
— Boże! rzekłem, toż dopiéro dzisiaj dajesz nam widzieć z najpiękniejszéj strony tę własność naszą! dopiéro dzisiaj otwierasz nam oczy na wszystkie jéj ozdoby i krasy, iżbyśmy głębiéj uczuli wielkość dobrodziejstwa Twojego i nigdy nie odpokutowaną lekkość rozumów naszych! Pięknyż to kraj, panie bracie! piękny, że mi aż serce bije do niego i oddech łamie się w piersi.
— Niema co mówić, bardzo piękny, wiele piękniejszy jak nasza Pińszczyzna, luboć i tamta ziemia, chociaż w niéj same wody i lasy i błota, także ma swój urok i nie wiem ażaliby mi nad Prypecią tężéj nie uderzyło serce, jak tutaj nad Stryjem.
— Chociaż tutaj najduje się najmilsza twojemu sercu Anulka, i pewnie milsza niż wszystkie lasy i pola i błota całego świata...
Westchnął głęboko Ołtarzowski, a w tém weszliśmy w bramę. Na przywitanie dwa psy nas opadły, mizerne i chude jak haki, i poczęły szczekać i rzucać się na nas, ale skoro poznały znajomego sobie gościa, umilkły i jęły się łaśić koło niego i lizać mu ręce, chcąc tem mu dowieść szczeréj radości, którą im jego przybycie sprawiło; w skutek czego i mnie się dostało po troszę tych psich komplementów. Weszliśmy na ganek i do sieni, ale cicho było jakby w klasztorze: bo tylko tam gdzie szczęście zamieszkiwa, gdzie pieniądze się sypią i wino się leje, tam gwar jest i łoskot, tam przyjaciele, tam uciecha, tam pieśni, — ale gdzie nieszczęście i nędza i głód czasami, tam jest zwykle cisza jak w grobie, bo nędza ziemska to prawdziwy grób dla żyjących.
Otworzyliśmy drzwi od izby na lewo, ta była wielka ale próżna, wszakże w alkierzu dały nam się widzić dwie niewiasty, które przy oknie zastawioném doniczkami z kwiatami siedziały i młodsza z nich dźwięcznym głosem czytała Żywoty Świętych Pańskich. Widać, że się nikogo nie spodziewały, bo pomimo żeśmy weszli do pierwszéj izby, nie przerywały swego czytania. Za krótką chwilę dopiéro Anulka rzuciwszy książkę, z krzykiem rzuciła się mojemu towarzyszowi w ramiona, który ze łzami w oczach lekko ją odsunął od siebie i całował jéj rękę. Po téj scenie, którą matka Anulki zdawała się być trochę zmięszaną, Ołtarzowski prezentował mnie damom, dając już zaraz z lekka do poznania pocośmy przyjechali. Wtedy matka prosiła nas siedzieć i zaczęła się obojętna rozmowa.
Pani Ostrowska była to kobieta średnich lat wieku, ale twarz jéj była tak zmarszczkami i zastygłemi cierpieniami poorana, że o wiele się starszą wydawała niż była w rzeczy. Spokojna, cicha, poważna, zdawała mi się tak świątobliwą, jak gdyby do nas nie z alkierza ale z ksiąg księdza Skargi wystąpiła, — w jéj każdém zdaniu, w jéj każdém słowie przebijała się dusza tak piękna i czysta, jakby nie z ludźmi, tylko z samym Bogiem całe życie strawiła... a tymczasem ona je przeżyła z szatanem. Ale bo tak jest w życiu naszém, że im większe cierpienia, im większe boleści karmią nas tutaj na ziemi, to lubo ciało w nich się przedwcześnie starzeje i upada, dusza tylko czyściejszą i podnioślejszą stawać się musi; — tylko przez ziemskie ognie wiedzie droga do nieba. Podczas gdy mój towarzysz rozmawiał ze swoją narzeczoną, ja rozmawiałem z jéj matką. Śród téj rozmowy często oglądała się ona po izbie, a im częściéj to czyniła, tém większy smutek wybijał się na jéj twarzy; parę razy nawet zdawało mi się, że jéj łzy połykane głos przytłumiały. Odgadłem zaraz, że ubóstwo i nędza prawie, które z każdego kąta téj alkowy wyglądały, w obec obcego człowieka tak ją dojmowały głęboko; odgadłem to zaraz i tak mnie to silnie zchwyciło za moje i tak już dość rozdraźnione serce, żem postanowił wszystko poświęcić, aby przyjść w pomoc téj cnocie, przygniecionéj taką boleścią.
Po krótkiéj rozmowie o rzeczach zwyczajnych, pochwyciłem dobrą sposobność i rzekę:
— Pana Pułkownika, któremu chciałem złożyć moje uszanowanie, zapewne nie zastaliśmy w domu?
— Mego męża niemasz w domu; po ukończonych żniwach wyjechał do pana Starosty Bachtyńskiego, i snać z parę tygodni tam się zabawi.
— To mnie mocno frasuje, bo Waszmość Pani się zapewne domyślasz, jaki mógł być zamiar naszego do domu Asaństwa Dobrodziejstwa przybycia.
— Łatwo mi się domyśleć rzeczy; która jest tak jak na jawie, ale przyznam się Waszmość Panu, że ile mnie to mocno cieszy, żeś się ofiarował na pośrednika i protektora sprawy, która jest najprzedniejszém mego serca życzeniem, o tyle mnie to smuci zarazem, bo nic pewniejszego nad to, że jego najlepsze chęci i usiłowania żadnym nie będą uwieńczone skutkiem.
— Jak to? sądzisz-że Waszmość Pani, że żadnemi sposobami nie potrafimy nakłonić ojca, aby nadal już nie zagradzał przyszłości swéj córce?
— Ja sądzę, że nie. Próbowaliśmy już wszystkiego, ale mój mąż jest tak wytrwały w opinii swojéj, że snać go już nic w niéj nie zwichnie.
— Tedy przecie jeszcze raz tentować będziemy téj niefortunnéj imprezy... może teraz Pan Bóg odmieni to uparte złe, i pocieszy nas szczęśliwszym okoliczności obrotem.
— Daj Boże!... a lubo wątpię, jednak w razie będę Waszmości wdzięczną za jego szczerą przyjaźń, nie dla nas wyświadczoną, których nie znałeś i ani tak ani owak dla nas ujętym być możesz, ale dla pana Jana, któremu wiele winnam wdzięczności i zarówno go w sercu mojém kładę, jak moje najdroższe dziecię. Wielkiego to serca człowiek, — dodała ciszéj matka, — i będzie mu to kiedyś wysoko policzone u Pana Boga, nie dla mnie, która nie mając już nic przed sobą, chętnie i bez szemrania deklaruję się cierpieć i cierpieć i tak umrzeć w cierpieniu, ale dla mojéj Anulki, która w kwiecie swojego wieku tylko truciznami i bólem się poi. Nie znała ona od kolebki jeszcze żadnego szczęścia na tym świecie...
To wymówiwszy, otarła sobie chustką łzę oka i westchnęła; ja milczałem. Tymczasem matka znowu, jakby tą łzą pokrzepiona, odezwała się do mnie:
— Nie wątpię, że Waszmość szczerym przyjacielem jesteś pana Jana... wszakże nie mogę nieusprawiedliwić się przed nim z łez, które w oczach jego nie wyglądają inaczéj, jedno jakby nieme przeklęstwa rzucane przezemnie na głowę mojego męża!... Panie, tak nie jest! nikt go tak nie zna jak ja... to jest najlepszy człowiek... mało ludzi w gruncie mają tak dobre serce, jak on... ale nieszczęście! przez wojny i szalone poświęcenia się z jego strony, utraciliśmy znaczną fortunę... wpadliśmy w ubóstwo... rozpacz... i zapomniał się! ale nigdy słowo żalu nie wyjdzie z ust moich ku niemu, — ja go całkiem rozumiem i nie obwiniam.
Słuchałem tych słów z prawdziwą boleścią i politowaniem, ale nie miałem innych na pocieszenie. Milczałem więc i oglądałem się po alkowie, w któréj tém wyraźniejsza wybijała się nędza, ile że każdy sprzęt, każdy grat drobny świadczył o dawnéj zamożności. Kilka kobierców bardzo starych i wypłowiałych, ale starannie pozszywanych i schludnie utrzymanych, pokrywało wilgotne ściany, — do machoniowego i podruzgotanego stolika były dwie nogi białe bukowe dorabiane, — kanapa stara, na któréj czerwony adamaszek całemi szmatami zdarł się i powylatywał, była czerwoném płótnem połatana, stołki jedne cycem, drugie worowiną pokryte, — na komodzie resztki niedotłuczonych filiżanek, — źwierciadło potłuczone i poklejone, — szafa odrapana i stara, ale z całym zamkiem i zawiasami; — w drugim pokoju tylko było znać wprawdzie ubóstwo, ale nie było znać nędzy, bo dwa łóżka były czystą bielizną pokryte, firanki u okien jak śnieg bieluteńkie, w doniczkach kwiaty starannie wypielęgnowane i obraz Matki Boskiéj wiszący nad stolikiem pomiędzy łóżkami, za którego ramami zatknięte były palmy poświęcane i wianeczki ususzone a paciorki różańcowe wisiały na jednym rogu.
Późniéj rozmawialiśmy cokolwiek obszerniéj z panią Pułkownikową o ich domowych stosunkach, bo wchodząc w sprawę tę więcéj jako patron Ołtarzowskiego niżeli dziewosłąb, potrzebowałem o tém wszystkiem wiedzieć dokładnie, cokolwiek należało do rzeczy. Państwo młodzi, wygadawszy pomiędzy sobą wszystkie swoje ważne rzeczy, których to kochankowie zawsze mają bez końca, przysiedli się także do nas i rozmowa stała się ogólną. Śród niéj znalazłem i to, że panna Anna głową i sercem kubek w kubek była taką jak matka, co mnie bardzo pocieszyło; przekonałem się także, że córka, pomimo to, że z winy ojca daleko może więcéj cierpiała jak matka, równie nie widziała w nim żadnéj swoich cierpień przyczyny, źródło ich widząc więcéj w fatalnych okolicznościach kraju, które ich fortuny pozbawiły, w woli Bożéj i ślepym losie. Ale ja mogłem tego dostrzedz dość jasno, że prócz woli Bożéj, rozpusta i lekki umysł, jeżeli nie gruntowne zepsucie ojca, były tu wszystkiego przyczyną, — a o ile wiedziałem to dokładnie, że pan Pułkownik, lubo majątek stracił podczas konfederacyi, jednak nie stracił go z żadnego poświęcenia dla kraju, tylko dla pychy swojéj i chęci wyniesienia siebie nad innych; o tyle widoczną było rzeczą, że już nawet utraciwszy fortunę, jeszcze z témi resztkami, które mu się zostały i z któremi posiadł dzierżawę Błonia, przy pracy i prawdziwéj miłości dla żony i córki, byłby i siebie i ich mógł uczynić dość szczęśliwemi. Tymczasem cale inaczéj się stało, — a lekkość ducha i nieufność ni swoim siłom ni Panu Bogu, doprowadziły los téj rodziny do najopłakańszego dziś stanu, — i nie było nic smutniejszego, jak słuchać te obiedwie kobiety, kiedy z wiarą w miłosierdzie Boże i w to, że im Bóg we mnie zesłał i pociechę i ratunek, opowiadały wszystkie dni życia swego, podobne do wielkiego wieńca uplecionego z samych cierni, łez i modlitwy. Poczciwość, pokora i niewolnicze a prawdziwie religijne poddanie się woli Bożéj, z którém mi one to wszystko opowiadały, szczerze mnie do nich przywiązały, a jako to pomiędzy nieszczęściem a nieszczęściem zawsze jest jakiś pociąg wzajemny i wielka sympatya, tedy i mnie się pomału rozwiązywały usta i opowiadałem im, jako i ja niedawno, mając młodziutką i najukochańszą a wielkim trudem i poświęceniem uzyskaną żonę, wraz z dwojgiem najmilszych dzieciątek, postradałem na wieki.... jako miłość moja ku téj kobiecie, zagaszona w najpiękniejszym swym kwiecie, powaliła tak ducha mego, żem się stał nieszczęśliwszym od wszystkich nędzarzy na świecie.... jako już lat kilka trwa ta żałoba moja i dotychczas jeszcze się Bóg nie zlitował nademną i nie zesłał mi ani jednego promienia pociechy....
Matka słuchała tego opowiadania mojego z zajęciem, a podczas kiedy Anulka przerażona prawie, z dwiema wielkiemi łzami w jéj pięknych oczach, tuliła się mimowolnie do swego ulubionego, tak nas to wszystkich rozczuliło, żeśmy się popłakali jak dzieci, i bez pożegnania rozszedłszy się, każdy łzy swoje utopił w téj przeczystéj krynicy, która jest jedyną pocieszycielką we wszystkich bolach i utrapieniach, i która płynąc z serca naszego do Nieba, zwie się po ziemsku: modlitwą.
Na drugi dzień posiliwszy się jako tako i otrzymawszy szczere błogosławieństwa od matki, wyjechaliśmy do Starosty Bachtyńskiego, gdzieśmy się spodziewali zastać pana Pułkownika.





IV.



Pan Starosta Bachtyński, mąż na znakomitéj lubo nie na olbrzymiéj osiadły fortunie, był potomkiem równie znakomitego rodu. Jego prapraszczur, magnat Węgierski, a nazywający się Huyd de Mikesasa, przyszedłszy w wieku XIII któremuś z Książąt ruskich z nadworném wojskiem swojém na sukurs, osiadł na Rusi i na zawsze pozostał; a o ile dom jego w późniejszych czasach zawsze przy posiadaniu ziem obszernych się utrzymywał, o tyle tak starożytnością krwi własnéj, jako i pokrewieństwami z domami Czuryłów, Daniłowiczów, Jabłonowskich i innych, żadnemu z pierwszych rodów w Polsce nie ustępował. Kto zna dokładnie historyę pojedyńczych rodzin Rzeczypospolitéj polskiéj, temu nie może być niewiadomo, że każdy dom starożytny, mniéj czy wiecéj zamożny, tak jakby to jaki dom panujący w którém z Państw zagranicznych, posiadał osobne swoje tradycye, osobne zwyczaje i pod każdym względem od niepamiętnych czasów wytknięty tryb postępowania i zachowania się, tak wewnątrz jak na zewnątrz, to jest, że każdy z nich miał po prostu swoją własną domową politykę, od któréj nigdy nie odstępował. I tak, można uważać na przykład, że niektóre domy przez kilka wieków ustawicznie, wszelkim trudem i pracą dążą do osiągnienia władzy w narodzie, a ta dążność tak jest głęboko wkorzeniona w duchu ich rodzin, iż starzy konając na łożu śmierci, testamentami ante omnia alia przykazują swym synom wypełnianie albo dalsze prowadzenie rozpoczętego politycznego zawodu; — drugich rodzin tendencyą jest gromadzenie majątków, a praca ta, rozpoczęta Bóg wie kiedy, kontynuowana jest z taką sumiennością przez wszystkich następców, iż przez kilka wieków nie trafia się ani jeden, który by był lekkim, albo rozrzutnym; — inni mają to za główną swojéj polityki domowéj maxymę, aby zawsze jeden zostawał Xiędzem w ich rodzie, — jedni nigdy, drudzy zaś zawsze wydają córki za cudzoziemców, — inni od lat kilkuset ustawicznie pielęgnują w swym domu nauki, — a pośród najróżniejszych jeszcze familijnych tendencyj, wiele rodów trafiało się takich, u których to było regułą, żeby się nigdy o żadne publiczne urzędy nie starać, jedno strzegąc swojéj dziedzicznéj fortuny, na niéj siedzieć i spokojnie intra penates daléj prowadzić życie. Takich domów wiele się znajdowało na Podolu, a nie jeden z nich dzisiaj, lubo z tytułami Wojewodów i Senatorów nie świecą się jego przodkowie na każdéj karcie historyi, starożytnością swoją zakasowałby wiele późniejszemi czasami błyszczących. Takim był także ród Bachtyńskiego Starosty, z tą tylko od innych różnicą, że deklarowanych mu przez Króla urzędów nigdy od siebie nie odsuwał, ale nie starając się o nie, wolał się bijać z Ordą albo Wołoszą i nie małą sławę w tém rzemiośle posiadał. Starosta Bachtyński atoli, lubo w tém był podobny do swoich przodków, że się o żadne urzędy nie starał, jednak zresztą we wszystkiem tak się od nich odrodził, że im w niczém nie był podobny; — bywały nawet czasy, w których tak dalece się zapomniał, że aż brat jego, wtedy Cześnik Koronny i Regimentarz Podolski, mąż rozumem i cnotami wojskowemi w Rzeczypospolitéj sławny, po kilkakroć umyślnie zjeżdżał do niego i ze łzami w oczach go zaklinał, aby to życie, które on nazywał domowém i spokojném, raz przecie porzucił. Nie pomogły nic wprawdzie natenczas te braterskie perswazye, bo umysł był hardy w Staroście, ale przecie nakoniec Pan Bóg cud swój pokazał i sam tego zapamiętałego hulakę nawrócił.
Więc jakeśmy jechali z Błonia, ledwieśmy co dotarli do Stryja, deszcz nas taki ulewny napadł, żeśmy musieli w tém lichém mieście z jakie cztery godziny przesiedzieć. Był to dzień targowy, ale pomimo to pusto było na rynku i po winiarniach, bo tam nie tak jak u nas, co to kiedy zły targ, to najmniéj sto szlachty jest w mieście, a kiedy dobry, to trzysta, i tak przy tém gwarno a tak huczno, że aż miasto chodzi do koła. Było kilka szlachetek z gór, ale i ci nakupiwszy bakalii i czego tam jeszcze, przypatrzyli się nam i rzekłszy: Mazurzyska się gdzieś wloką za wołmi, — porozjeżdżali się precz. Dla tego powiedziałem Ołtarzowskiemu:
— Piękny to kraj, ale naród w nim smutny; ni do tańca, ni do różańca. Dumkę śpiewa jakby płakał, w dębowych lasach siedzi, w błoto sieje i z błota zbiera, — nie podoba mi się tu, chociaż kraj taki piękny. — Na to on:
— Poczekaj-no, poczekaj; zobaczemy tam u Starosty.
— No no, zobaczemy.
Tymczasem jakoś z południa deszcz ustał i słońce trochę zaświeciło, więc ruszyliśmy. Ze Stryja do Dzieduszyc nie ma jak dwie mile, ale droga tak brzydka i błotnista, żeśmy ten kawał drogi prawie do samego wieczora jechali.
W Dzieduszycach dwór zastaliśmy wielki, ale struktura jego od razu mnie zadziwiła. Był to bowiem dom murowany z wielkim gankiem u frontu, do którego po obudwu stronach były dwa wielkie skrzydła dobudowane; wszystko to mogło mieścić wiele pokoi w sobie ale zewnątrz wyglądało bardzo dziwnie, tém dziwniéj, że się nigdzie nic podobnego nie napotyka. Za dworem było widać jedną i drugą obszerną oficynę i kilka jeszcze innych zabudowań, co wszystko wyglądało dość ludno, ale i brudno.
Na około tych zabudowań rozciągał się wielki ogród, któren pomimo opustoszenia swego, od wjazdu zamknięty był bramą, równie jak dwór sam, po części murowaną, po części drzewem podbudowaną; przy téj bramie znajdowała się z jednéj strony mała izdebka, w któréj dzień i noc dwóch kozaków siedziało i nie wiem czego tam pilnowało, bo brama była otwarta i kiedyśmy w nią wjeżdżali, ani na chwilę nas nie zatrzymywano i o nic nie pytano. I owszem, myśmy sami stanęli i spytali: Ażali pan w domu? — Jeden kozak w granatowéj kurcie i płóciennych hajdawerach, wyszedł i popatrzywszy na nas, odpowiedział po rusku, że jest. Pytaliśmy o pana Ostrowskiego, powiedziano nam, że takoż jest. Późniéj dopiéro dowiedzieliśmy się, że u pana Starosty, było takich trzydziestu kozaków, którzy niegdy byli umundurowani i używani do polowania i służby dworskiéj, ale dzisiaj nie polowano już nimi, z mundurów też ich tylko strzępie zostały, a ponieważ i do innéj służby mało kiedy ich używano, więc i nie płacono im nic i wiktu nie dawano, — każdy z nich brał tylko talara na rok i miał honor nazywać się starościńskim, a o resztę musiał się już starać swoim własnym dowcipem.
Ledwieśmy zajechali przed ganek, zaraz takich-że kozaków wybiegło do nas z dziesięciu, jeden więcéj obdarty jak drugi; — pierwsza tedy rzecz moja była, żem poszeptnął węgrzynkowi, aby mi dobrze tłumoków pilnował, i ani krokiem nie odchodził od wozu. Pytamy znowu, ażali pan jest, — odpowiedziano, że jest i zaraz kilku pobiegło dać znać o tém, ale pomimo to ani pies do nas nie wyszedł.
Otrzepawszy się trochę i poprawiwszy to wylotów to pasa, kazaliśmy się prowadzić do Pana, cośmy tylko czynili dla formy, bo Ołtarzowski dobrze tam był znajomy i wiedział o każdych drzwiach. Szliśmy tedy na prawo, gdzie zaraz była wielka sala, w któréj od drzwi ciągnęła się aż do przeciwległéj ściany galerya, nie z sztachetów, jak to bywa zwyczajnie, tylko z desek zrobiona, i z frontu w różne essy pomalowana. Z téj sali dwoma schodkami na dół zeszliśmy do drugiéj izby, która mało co mniejszą była od pierwszéj i w tém tylko od niéj odmienna, iż nie miała galeryi i była cała płótnem malowaném obita, które się gdzieniegdzie poobciągało i ponadymało, że niektóre miejsca tak wyglądały, jak by kto tam pierzane pochował poduszki. W téj sali zastaliśmy już kilkunastu szlachty rozmawiających ze sobą; w jednym rogu zaś stolik niewielki, przy którym siedziało czterech i grali w karty. Więc zaraz pierwszy siedział Starosta, drugi p. Ostrowski, trzeci jakiś p. Popiel, szlachcic z okolicy, a czwarty ksiądz Bernardyn, dużo opasły i czerwony na twarzy. Trzech z nich trzymali karty w rękach i grali, Bernardyn zaś trzymał kielich ogromny nalany winem po same brzegi. Wszyscy już byli dobrze rumiani i oczewiście, bo taka była w téj ich grze niepraktykowana reguła, że który rozdał karty ten już nie grał, tylko musiał sobie nalać kielich wina i wypić, i znowu go oddać temu, który po nim rozdawał karty, który znowu musiał nalać, wypić i oddać następującemu po sobie, i tak szło bezustannie. Tę sztukę pijacką, jak mi to późniéj powiadano, sam Starosta wymyślił i bardzo się nią szczycił, że była mądrą i praktyczną, bo kiedy tak we czterech, jako dzisiaj, zasiędą, to całą noc nie raz grają i piją, nieustając ani na chwilę i beczka wtedy pęknie, jak nic. Radzi nie radzi przystąpiliśmy do tego warsztatu, a pomimo to, że nikt na nas ani spojrzał, Ołtarzowski rzekł do Starosty:
— Prezentuję JW. Panu, pana Nieczuję Skarbnika Zakroczymskiego, szlachcica Ziemi Sanockiéj, który pragnie mu złożyć uszanowanie.
Starosta podniósł głowę do góry i spojrzawszy mnie prosto w oczy, Ołtarzewskiego zapytał:
— Jak, jak?
— Pan Nieczuja, obywatel ziemi Sanockiéj, — powtórzył Ołtarzowski.
Starosta jeszcze raz mi w oczy popatrzał, a potém:
— Tfu!.... plunął i odwróciwszy się rzecze: — Jeszczem niesłyszał, żeby się kto tak kiedy nazywał.
Ja się dziwném okiem popatrzałem na Ołtarzowskiego, który tymczasem rzekł:
— To już darmo, tak się nazywa. — Tymczasem pan Ostrowski:
— Jeszcze i Nieczujów będzie na mnie tu zwoził! — ale Starosta zaraz krzyknął:
— Ostrowski! dawajże karty, bo ja rok będę czekał, nim ta kropelka z łaski waszéj do mnie docieknie! — i zrobiło się cicho, a gracze daléj kontynuowali swoje rzemiosło. My zaś widząc, że niema z nimi co robić, odeszliśmy na środek izby i poczęliśmy po kolei rozmawiać ze szlachtą tam zgromadzoną, z którymi mnie mój towarzysz powoli poznawał. Ale i tam nie bardzo było z kim gadać, bo to szlachta była partykularna, gdzieś w głębokich górach zamieszkała; poznałem to zaraz ztąd, że kiedy obaczyli na mnie kontusz porządny i pas dość bogaty, to mi się zaraz nizko kłaniali i grzeczności gadali, — traktowałem też ich z piętra, mało co lepiéj od zagonowych, wychodząc z téj prawdziwéj zasady, że volenti non fit injuria. I nie bardzom się na tém pomylił, bom się jeszcze dnia tego przekonał, że wszyscy ci, jakiem ich tam widział, byli to sami tacy, o których Paprocki ustawicznie powtarza, że: «są tam i inne jeszcze tego herbu używające domy, o których ja jednak, ile-że daleko od tamtych stron mieszkający, wiedzieć nie mogłem.» Już to ja z dawna nie wielki szacunek mam dla tych, o których niewiem; co dobrego jest, to się o tém wie pewnie, choćby ono było za morzem, więc zawsze sobie powtarzam za poetą:

Nie masz się o co gniewać — i to moja rada:
Chcesz być szlachcicem, pokaż z ksiąg szlachcica dziada,
Dopiéro mi się bracie będziesz liczył równy.

A tak było i z tymi; bo prawie wszyscy jako tam byli, byli to jacyś chudeusze a może i mieszczankowie, kat wie zkąd, którzy uciuławszy także kat wie na czém po kilka albo kilkanaście tysięcy złotych, poskładali swoje kapitały u Starosty, niby to na prowizyi, ale że Starosta nigdy nikomu nic nie płacił, ale za to wszystkim bez wyjątku dawał pić i jeść, jak długo i wiele kto chciał, więc wszyscy ci wierzyciele pozjeżdżali się na dwór jego z żonami i z córkami i swoje prowizye tam odjadali i odpijali, — a to nie szlachecka rzecz! Tém bardziéj nie szlachecka, ile że na dworze takim, którego głowa jest tak lekkiego umysłu i tak swawolnych obyczajów, jak to był wtedy Starosta Bachtyński, nie bardzo wiele naleść można ani przyzwoitości ani cnoty; — kto zaś do takiego klasztoru sam własne żony i córki wprowadza, — co zaś myśleć o takim? Boć nie na próżno powiedział dawnemi czasy Réj:

Szlachcic ma być jako szkło zawżdy przezroczysty.
A od każdéj makuły jako kryształ czysty,
Bo by inszéj przyczyny do tego nie było —
To samo słowo szlachcic siła zastąpiło.

Więc niechby sobie i niewiedzieć tam jakim szlachcicem był, i niechby klejnoty swoje aż od Królów Egipskich wywodził, kiedy sprawy jego nie czyste są, to gorzéj jest mieszczanina albo i chłopa, — gorzéj mówię, bo taki grzeszy dwa razy, raz występując przeciwko odwiecznym prawom zakonu swego, do którego wpisany jest, i jego klejnoty kala, a powtórnie grzeszy jako człowiek przed Panem Bogiem. Wolę zatém widzieć prostego chłopa pokalanego błotem jakiéj nieprawości, aniżeli szlachcica, który mi jest równy i z dniem urodzenia swego namaszczony na to, aby w obronie cnoty i uczciwości stawał, a gminowi przykładem był. Takie myśli, przystosowując je do owéj zgrai starościańskich gości, ba! nawet i samegoż nie wyjmując gospodarza, komunikowałem Ołtarzowskiemu, który mi je konfirmował, bo rzetelny chłop z niego był. A kiedy to czynimy, zmierzchać się poczęło i Starosta od gry swojéj klasnął w dłonie i wielkim głosem krzyknął:
— Héj! kozaki! światła! niech Panu będzie jasno! i kapela niech grać zaczyna!
Zaraz też owa hołota kozacka, któréj pełno się kręciło po wszystkich pokojach, rozbiegła się na wszystkie strony, aby pańskie rozkazy wypełniać, pan Starosta zaś powstał od gry mówiąc:
— Dość już na dzisiaj! — a potém głośniéj:
— No i gdzież ten Nieczuja? — Kiedy to wymówił, zaraz kilku szlachty przyskoczyło do mnie, mówiąc z pochlebstwem:
— JW. Pan chce mówić z Waszmością.
Udałem, jak gdybym tego nie słyszał ani uważał, bo lubię być grzecznym, ale tylko dla grzecznych, — ale Starosta sam się tymczasem przybliżył i rzekł do Ołtarzowskiego, który tuż przy mnie stał:
— Mości Ołtarzowski, a gdzież jest gość, któregoś mi Wasze przywiózł?
— Oto jest, odpowiedział tenże wskazując na mnie.
Pokłoniłem się Staroście z uszanowaniem, który rzekł:
— W któréj-że Ziemi Waszmość mieszkasz mospanie Nieczujo?
— W Ziemi Sanockiéj, Mości Dobrodzieju.
— A to tam piją sławnie, mospanie.
— O piją, — odpowiedziałem, — ale i tu widzę za kołnierz nie wylewają.
— Przecię nie tak jak u was.
— Już tego nie wiem JW. Panie, — odrzekłem znowu, — bo nie piłem jeszcze nigdy z Rusinami w téj stronie, atoli gra w karty, którąście Waszmość Panowie dopiéro co ukończyli, daje mi to przekonanie, że trudno by nasi lepsi być mieli od tutejszych.
— Cha! cha! cha! — zaśmiał się pan Starosta i rzekł: — A podobała ci się ta sztuka? to ja ją sam wymyśliłem, kiedy tu był u mnie pan Starosta Kaniowski. On lubi i grę w karty i zabawę z kieliszkiem i dotychczas jakoś nie umiał tych dwóch zabaw razem z sobą pogodzić, bo jak grał dobrze, to pił lada jako i musiał tém grę sobie przerywać, a kiedy pił dobrze to gra szła lada jako. Otóż ja mu praktykowałem rzecz taką, że siedząc u mnie, przez trzy doby pił i grał doskonale, — i to mu się tak podobało, że gdybym mu był wszystkie szlachcianki darował, co tu u mnie są na prowizyi, to byłby się niémi tak nie ucieszył.
— Takie to i szlachcianki muszą być, Mości Dobrodzieju!
— Jakie szlachcianki! — zawoła Starosta, — lepsze jak wszystkie wasze, bo wasze porobił Paprocki albo Niesiecki, a te ja sam porobiłem! a przecie nie będziesz Waść gadał, że Paprocki albo Niesiecki na większą wiarę zasługują, niż ja!
— Nieśmiem tego zaprzeczać, Mości Dobrodzieju, — odpowiedziałem, — tę jednak pozwolę sobie uczynić uwagę, że tamci obadwaj nie robili szlachty, tylko spisali tę, która albo już była od wieków, albo ją poczynili Królowie.
— Ot powiedział, co wiedział! co mi za szlachta! to jest szlachta, która jest od wieków, i takiéj jest kilkadziesiąt familij, a reszta, któż waści powiedział, że to szlachta? to chłopi, którzy sobie szable poprzypinali i poprzebierali się w karmazyny, tak powiada pan Starosta Kaniowski i ja tak powiadam!
— To zapewne piękna jest, co Panowie obadwa powiadają; ale to jeszcze nie racya....
— Co to nie racya! w jakiejże Ziemi mieszkasz Waść?
— W Sanockiéj.
— No.... no, to tam jest jeden szlachcic i ten się zwie Ossoliński, i jego dzieci szlachta są, bo porodzone z Stadnickiéj....
— A resztaż Mości Dobrodzieju? — zapytałem ciekawie.
— Cha, cha! cha! reszta? to chłopi, księża i podszewkowie.
— A jaż, Panie Dobrodzieju? — zapytałem surowo.
— A cóż masz w herbie?
— Miecz wbity w pień drzewa.
— A niemasz ani krzyża, ani księżyca, ani gwiazdy?
— Nie, — odpowiedziałem.... a w tém kapela zagrała skocznego i Ostrowski wziąwszy Starostę pod ramię, nie bardzo mierzonym krokiem wyprowadził go do piérwszéj sali; szlachta za nim hurmem runęła, a my obadwa z Ołtarzowskim, pozostawszy w tejże saméj izbie jeszcze na chwilę, poczęliśmy sobie komunikować myśli nasze, względem owéj sprawy, dla któréj tentowania przyjechaliśmy do tego dziwnego Pana i dworu. Ukończywszy naszą rozmowę, z któréj się pokazało, że już dnia dzisiejszego ani myśleć o jakiéj z Panem Pułkownikiem rozmowie, weszliśmy do piérwszéj sali. Ale cóż to widzimy? oto bal ex abrupto taki, jakiby i po wszelkich przygotowaniach nie mógł być lepszy.
Sala bowiem była rzęsisto jarzącemi świecami oświetlona, kapela rżnęła od ucha, dam wyfiokowanych jakoż niemniéj i panien pełno, a mężczyzni biorąc z nich jedne po drugiéj, hulali w najlepsze. Starosta zaś sam, dobrze podochocony, równie jak i inni szpakowaci i nieszpakowaci adonisowie, chodzili pomiędzy owe nie tańcujące albo po tańcu wypoczywające kobiety, i nie wielką przyzwoitością ograniczone koperczaki stroili. Zadziwiło mnie to z razu, zkąd się tam nagle na tym dworze tyle do tańca gotowych kobiet wzięło, zwłaszcza, żeśmy nikogo po nas przyjeżdżającego ani słyszeli ani widzieli; wszakże rozpatrzywszy się dokładniéj, więcéj mnie jeszcze zadziwiło to, że całe to towarzystwo, w którém się Starosta znajdował, nie było pod żadnym względem ani takiemu dworowi, ani godności gospodarza odpowiednie. Rzeknę tedy Ołtarzowskiemu, który przy mnie stał w progu:
— Panie bracie, tylko na oko mi się tak zdawało, że to bal przyzwoity, ale teraz uważam, że chyba tylko w jakiéj zaściankowéj karczmie mógłby się naleść jemu podobny.
Ołtarzowski przypatrywał się z ciekawością i śmiał się, mówiąc:
— Bo to hołota mospanie z całego świata. Ot! widzisz, tamtéj się suknia rozsznurowała, a ona hula przezto jak gdyby nic. A ta, uważasz, jakie to ma trzewiki! A tamta, patrz jak się mizdrzy do gospodarza, jakby to już jutro miała z nim iść do ślubu.
— Héj! dajcie no wina! — krzyknął w tym momencie Starosta i przystąpiwszy do nas, pijanym głosem rzecze: — A Waszmość się nie ruszycie! to w Sanockiem już nie tańcują?
— Nie, — rzekłem, — u nas już od kilku lat nikt o tańcu nie myśli.
— Widać to po was, — odpowie on, — bo nosy macie tak długie, że wam aż po niżéj brody sięgają.
— Kiedy bieda JW. Panie, trudnoż nieść nos do góry.
— Ej! co tam! duższy ja niżli bieda, kiedy bym się jéj dał dzisiaj wziąść za nos, to ona by mnie jutro wzięła się do czupryny. Ale może choć czém się pogościcie, héj! wina! kozacze!
Głodniśmy byli i spragnieni, więc do gościny nie potrzeba nas było po dwa razy zapraszać. Przeszliśmy tedy zaraz do innéj izby, w któréj stół był nakryty i doskonałém jadłem zastawiony, jakoż i wino było jedno stołowe we dzbanach srebrnych, drugie lepsze w butelkach.
— I u nas tańcują pomimo złych czasów, i u nas piją też nie pomału, i u nas biedzie się w łatwy sposób brać za nos nie dają, — ale u nas pamiętni są decorum i godności szlacheckiéj, bo u nas dobra jest szlachta, pomimo to, że nie mają gwiazd i księżyców w swych szczytach, mało co nawet nie lepsza od tych, którzy to mają.
Tak sobie mówiąc, zasiedliśmy z Ołtarzowskim w owéj izbie jadalnéj i przy rozmowie posilaliśmy się i popijali, ale pod miarę. A że nam tam dobrze było i prze nieszczęścia i smutne serca nasze ani nam w myśli być mogła inna, nad stateczną gawędę zabawa, tedy siedzieliśmy tam więcéj godziny, i bylibyśmy Bóg wie jak długo ztamtąd się nie ruszali, gdyby nie to, że się krzyk jakiś poderwał w sali. Wstaliśmy z miejsc naszych i poszliśmy tam, ale dopiéro było się czemu przypatrzyć: Starosta i Ostrowski puścili się także w taniec, — muzyka rżnie od ucha, — a oni hulają z szlachcianicami, że aż światła gasną po ścianach, a strzęple odlatują z podłogi.
— Hi! ha! hi! ha! — woła pan Pułkownik i aż przysiada do ziemi a hula.
— Hajże, hajże! Ostrowski! daléj za mną skocznego! — woła Starosta śpiewającym głosem na całe gardło i rżnie naprzód, że aż węgły się trzęsą i szyby w takt pobrzękują. Dopieroż inni za nimi, pokrzykując każdy wedle swojéj fantazyi, a szlachcianki aż podlatują w powietrze ze swojemi szalami i fiokami, a wszystkie czerwone na twarzach jakby piwonie, kiedy dobrze rozkwitną.
Ledwieśmy co weszli w tę salę obracającą się prawie za szalonych taneczników kołem, zaraz nas wir porwał ze sobą i musieliśmy sunąć się po pod ściany, aby się gdzie dostać do kąta i dostaliśmy się rzeczywiście, ale do owéj galeryi tylko, za którą schowana konwulsyjnemi smyczków i twarzy ruchami, szalenie przygrywała kapela. Nie wygodne to miejsce było, bo nam rżnięte i dęte instrumenta rżnęły i dęły w same ucho, ale cóż było robić, kiedy taniec szedł swoim torem, a skoki i pokrzykiwania podwajały się jeszcze i przy ochrzypniętych gardłach a wielkim animuszu krzykających, aż wszystkie nerwy w nas rozdzierały. Stoimy więc tak i patrzymy, aż kiedy jedną razą któryś tanecznik się dobrze zawinął, tak mnie popchnął, żem aż musiał wskoczyć w środek galeryi pomiędzy muzykantów. Już mnie to pierwéj było zadziwiło, dla czego ta galerya nie jest w sposób sztachetów zrobiona, jak to było zwyczajem, i dla czego cała kapela siedzi tak blisko téj ścianki i tak nieruchomie, że się żaden z nich przez cały wieczór ani poruszył, — ale teraz mi się to wyjaśniło. Bo kiedym spojrzał pomiędzy nich, — ani jeden z nich nie miał ani hajdawerów ani butów na sobie, tylko tak jak ich Bóg stworzył, kurty powkładali na siebie i z po za zakrytéj galeryi paradowali jakby najporządniéj umundurowana kapela. Rzeknę to Ołtarzowskiemu, a on na to: A toś ty o tém nie wiedział? Nigdy Starosta innych uniformów nie sprawia swym muzykantom, bo powiada, że to chołota, i kiedyby im podawał hajdawery i buty, toby pouciekali zaraz drugiego dnia i nie miałby kto grać na pokojach.
Wyraziłem moje zadziwienie nad tym Starosty dowcipem, a Ołtarzowski mi rzekł:
— Widzisz, otóż odkąd Staroście pierwsza żona umarła, to tutaj sześć dni takich jak dzisiejszy jest w każdym tygodniu, tylko jeden piątek jest wyjęty od gry w karty, od pijatyki i od lusztyków. Co czwartek przyjeżdża tutaj Ksiądz Bernardyn z pobliskiego klasztoru i lubo, tak jak to widziałeś wczoraj, przez ten dzień jeszcze pije i gra w karty z Starostą, to jednak w piątek rano biczuje go na chwałę Bożą dyscyplinami i czyta potém Mszę Świętą w kaplicy, któréj Starosta wraz z całym dworem swoim słucha z największą skruchą i pokorą. O południu dają postny obiad i cały dzień potém przechodzi to na nieszporach to na innych czytanych i mówionych modlitwach. W sobotę jeszcze jako tako, ale w niedzielę poczyna się znowu lusztyk taki sam jako owo go widzisz.
— Hi! ha! hi, ha! Hajże, hajże, Ostrowski! — wraz z tańcem szalonym trwało jeszcze z jakie pół godziny, a śród tego czasu roznoszono wino w puharach na tacy, i każdy téj płci lub owéj pić go musiał, jeżeli nie chciał dostać od Starosty jakiego nieprzyzwoitego żartu lub komplementu. I my téż braliśmy puhary i piliśmy jak najrzetelniéj. Po chwili atoli kapela poczęła już słabnąć, a niektóre instrumenta całkiem umilkły, świece gasły po jednéj, — kilkanaście osób uśpionych leżało to w téjże saméj sali po kątach, to po innych całkiem ciemnych pokojach, — a przy tańcu pozostało tylko par kilka, z których każda, jakby ptak postrzelony, podrywała się z miejsca, podlatywała na chwilę i zaraz upadała przy któréjkolwiek ścianie. Było też już około północy, — za chwilę więc muzyka całkiem ustała, świece już tylko tu i owdzie migały, a podczas kiedy śród ciszy tylko czasem jaki klarynet, a czasem jaka trąba obudzona chrapliwym głosem się odezwała, pary tańcujących całkiem poznikały. Myśmy też także poszli spać z Ołtarzowskim.





V.



Izba, którą nam dano na nocleg, była bardzo porządną i zaopatrzoną we wszystko co do przyzwoitéj wygody potrzebne, ale miała jedną tak cienką ścianę, że na drugi dzień rano jakiś krzyk mnie i szelest z za niéj obudził. Zerwałem się zaraz na łóżku i przyłożyłem ucho do ściany, i owóż co słyszę:
Pater noster qui es in coelis.... a potém trzask, trzask dyscypliną.
Ave Maria, gratiae plena, Dominus tecum.... i znowu kilkanaście dyscyplin na nagie plecy.
Starosta tam odprawiał swoje biczowanie i był zamknięty z Bernardynem. Bicie to i pacierz powtarzały się jeszcze jaką chwilę, poczém Bernardyn:
— Módl się JW. Pan, bo jeszcze nie koniec.
— A wieleż jeszcze?
— Jeszcze nie masz ani połowy.
— Oszalał ksiądz, czy co? Jużeś mi sypnął ze dwieście i jeszcze nie dosyć! cóż to? myślisz mnie ubić dzisiaj na śmierć?
— Grzechy są wielkie tego tygodnia, JW. Panie, to i castigatio musi być wielka; — Pan Bóg za lada kilkoma dyscyplinkami wielkich grzechów nieodpuszcza.
Pater noster, qui es in coelis, sanctificetur nomen tuum.... i znów leciały dyscypliny.
Ave Maria gratiae plena.... i znów dyscypliny.
— No już księżuniu.
— Nie, jeszcze JW. Panie.
— Jak to nie? kiedy ja już sześćdziesiąt pacierzy odmówiłem.
— JW. Pan liczy swoje a ja swoje.
— Ty bo mnie oszukujesz.
— Bogdajby mi tak rzetelnie mierzono zboże w spichrzu JW. Pana, jak ja tu liczę te dyscypliny.
— Tak mówisz? No to bijże daléj. Pater noster, qui es in coelis.... ksiądz sypał dyscypliny.
Ave Maria gratiae plena.... i znów dyscypliny.
Poczém zawołał Starosta:
— Zaczekaj!
Ksiądz ustał.
— Ja bym ciebie o coś prosił księżuniu.
— Co JW. Pan każe.
— Pozwól mnie się napić kieliszek gorzałki, bo dalibóg nie wytrzymam.
— Nie mam do tego mocy JW. Panie, ale szklankę wody to niech się JW. Pan dla orzeźwienia napije.
— Zjadłbyś sto djabłów z twoją wodą JW. Panie! — zawołał Starosta, — ja do niego gadam, jak do człowieka, a ten mnie wodą poi. Otóż przypuść-że tu chama do konfidencyi! No bijże, bij! ale to ci powiadam, że jak na mnie koléj przyjdzie, to ci tak skórę skraję, że wyleżysz ruski miesiąc nim się wygoisz. Pater noster, qui es in coelis.... ksiądz zaczął znowu sypać dyscypliny, ale Starosta zaraz krzyknął: Stój!
Ksiądz przestał.
— Teraz ty się rozbieraj księże, — rzecze Starosta, — ja ciebie będę z grzechów oczyszczał, a potém ty mi dobijesz resztę.
— Dobrze JW. Panie, — odpowie ksiądz, — ale kiedy JW. Pan nie da sobie doliczyć reszty, to to com dotychczas wyliczył, za nic nie będzie stało przed Panem Bogiem.
— No, no, już ty się o to nie frasuj; rozbieraj się.
Ksiądz się rozebrał i uklęknąwszy począł prędko mówić pacierze, a Starosta sypał mu dyscypliny na nagie plecy, ale po chwili ksiądz krzyknie: dość!
— A widzisz, że to nie chleb z masłem jeść, ani wino pić mosanie, to dyscypliny. No, módl się księżę!
— Dość! powiedziałem, — odrzekł ksiądz, — więcéj mi się na dziś nie należy.
— Jak to ci się nie należy? a co to? Święty ty jesteś?
— Święty nie jestem, ale grzechów nie mam tak wiele.
— O! o! niemasz! myślisz, że ja to nie wiem.... przecie piłeś i w karty grałeś wczoraj, tak samo jak ja.
— To z rozkazu JW. Pana.
— No dobrze.... ale i prócz kart może by się jeszcze co wynalazło?
— Nic więcéj JW. Panie.
— A! a! a którędy to się bawiłeś, kiedy my tańcowali.
— Spałem JW. Panie.
— Bogdaj ty tak z nosem chodził! myślisz, że ja nic nie wiem....
— Już czy JW. Pan wie, czy nie wie, to JW. Pan za mnie nie będziesz odpowiadał na wielkim sądzie, tylko ja sam; a zresztą gdyby i co było, to tylko przez jeden dzień, a JW. Pan cały tydzień.
— Prawdę mówisz.... ale gdzie ciebie takiego rozumu nauczono?
— W kolegium, JW. Panie. No klękaj JW. Pan, bo szkoda czasu.
— Pilno ci księże? Pater noster, qui es in coelis.... ksiądz sypał dyscypliny, ale już był rozgniewany, tedy jak sypnie kilkanaście, Starosta się zerwał i krzyknie:
— Jak ty bijesz? Słuchaj! jak mnie jeszcze raz tak uderzysz, to zawołam kozaków i takich ci sto bizunów wlepię, że z pod nich nie wstaniesz.
— To potém, to potém.... klękaj JW. Pan, już nie wiele.
Ave Maria, mater Dei.... ksiądz dobił resztę.
— Już?
— Już, JW. Panie.
— Aleś mnie zerżnął księżę, jak kota w worze.
— Ale to i wiele grzechów z témi dyscyplinami odeszło.
— Wiele, mówisz? No! daj ci Boże zdrowie. Dostaniesz za to połeć słoniny.
— Dziękuję JW. Panu, ale i dwa by nie zawadziło, do adwentu jeszcze daleko, a jakem sługa Boży, wielki głód u nas w klasztorze.
— Już to u was głód zawsze, nie wiem na czém się tak wypasacie. Ale każę ci dać dwa połcie, bo żebyś wiedział, że to już ostatni piątek, w którym mnie spowiadasz i biczujesz, w poniedziałek już porozpędzam wszystką hołotę moją na cztéry wiatry i Ostrowskiego już kaduk weźmie, bo ot już przyjechali po niego.
— Kto przyjechał JW. Panie?
— A nie widziałeś wczoraj? ot! ci dwaj, którzy się powiadają być szlachtą z Mazurów. Jeden się zwie Ołtarzowski, a drugi Nieczuja; słyszałeś ty, żeby Ołtarzowski mógł być szlachcicem, przecie to jasna, że to popowicz? a Nieczuja?.... mógłby to może i szlachcic być, ale gdzież szlachcic taki nadęty jak ksiądz? wczoraj ani nogą nie ruszył.
— Ot! cóś JW. Pan gadasz! i Ołtarzowski szlachcic jest, i dobry szlachcic od Pińskich błót, i Nieczuja nie gorszy; wielki to niegdy był ród w Sandomierskiém, ale zubożał.
— Ba! jeden zubożał, a drugi nigdy nie miał nic, — co mi to za szlachta! to i moje muzykanty tacy sami, oko w oko, jeszcze o tyle lepsi, że umieją grać i żadnemu z nich nie przychodzi na myśl, starać się o córkę szlachecką dobrego domu.
— Co JW. Pan gada! Lepiéj by zrobił p. Ostrowski, gdyby Ołtarzowskiemu córkę choćby i wraz ze żoną dał; nie morzyłby ich głodem i nie miałby ich na karku.
— A prawda, a jaki ty mądry księżę, ale to jak Seneka! Powiedz to Ostrowskiemu.
— A mnie co do niego! niech sobie robi co chce.
— A! nie lubisz go, bo ci się biczować nie daje, i nie wspomaga konwentu....
Wtém weszli kozacy do tamtéj izby i wnieśli wannę srebrną, pełną zimnéj wody, w którą Starosta, ochłodzony już trochę po dyscyplinach, wskoczył i począł się w niéj nurzać i pluskać, ksiądz zaś wyszedł przygotowywać się do Mszy Świętéj. Tymczasem tutaj Ołtarzowski się zbudził, który, kiedy mu zakomunikowałem to com słyszał przez ścianę, rzekł:
— Nie nowa to rzecz dla mnie, nasłuchałem ja się tego i napatrzyłem na to do syta.
Poszliśmy się więc ubierać, abyśmy byli gotowi nim się Msza Święta rozpocznie. I w rzeczy saméj zaraz byliśmy ze wszystkiém ubrani i poszliśmy.
Kaplica znajdowała się w środku dworu, ale także zdawała się późniéj przybudowaną, bo była okrągłą i tylko jedną stroną przytykała do dworu, zresztą stała prawie na wolném powietrzu. Kiedyśmy weszli do niéj, zastaliśmy już wszystkich tam zgromadzonych. Starosta zaś z drugim jakimś szlachcicem służyli do Mszy Bernardynowi. Kto by był przyjechawszy do Dzieduszyc, od razu wszedł do kaplicy, niewidziawszy dnia wczorajszego w tym dworze, i przypatrzył się całéj publice tam zgromadzonéj, to by się tylko mógł był zbudować, — taka tam była skromność, taka pokora i taka pobożność! Wszyscy, kobiety i mężczyźni, pozajmowawszy, jedne po prawéj, drudzy po lewéj swe miejsca, klęczeli na gołych kamieniach i nie oglądając się, ani nawet głów nie podnosząc, modlili się z wielką przykładnością i skruchą. Powiadano mi późniéj, że jak wszystko złe, tak i owo dobre szło od samego Starosty, który gotów by był zaraz z kaplicy wytrącić tego, któryby się był poważył, czy to głosem, czy ruchem jakim nieprzyzwoitym przerwać powagę i ciszę, na modlitwy i służbę Panu Bogu przeznaczoną. I my, lubo nie z rozkazu Starosty tylko z własnego natchnienia, jednak niemniéj statecznie klęcząc odmawialiśmy nasze modlitwy, ja osobliwie zaniosłem szczere dzięki do Najwyższego, dziękując mu, iż nie nasłał na mnie téj podróży w ziemię Ruską, w owe czasy, kiedy to człowiek także bywał przy dobréj fantazyi i nie ze wszystkiem umiał się mitygować w swawolnego umysłu zachceniach, bo byłoby także przyszło wczoraj wmieszać się do owego tańca i pewnie przebrać miarkę w kielichu, poczém pewnie nie obeszło by się było bez burdy jakiéj, albo innego grzechu jakiego przy tak jawnéj pokucie.
Po Mszy Świetéj, z równą skromnością i w klasztornéj prawie, przez nikogo nie przerywanéj ciszy, wszyscy wyszli z kaplicy, Starosta zaś do nas przystąpił i na gorzałkę nas do swojéj sypialni zaprosił. Powiadał nam, że tego dnia nie schodzą się goście jego do śniadania, tylko aż do objadu, bo to piątek a Pan Jezus dnia tego umarł na krzyżu. Przy gorzałce rozmawialiśmy z nim o rozmaitych rzeczach i wcale to nie ten dzisiaj był człowiek, któregośmy w nim wczoraj widzieli. Jedno tylko w nim było co nas raziło, to jest, że był za nadto dumny i wielkiego zarozumienia o sobie i swoim rodzie, a za mało był grzeczny do tego, jak to zwykle wielcy panowie bywają, którzy właśnie grzeczność tak napinają wysoko, że w niéj więcéj duma i pańskość przebija, niż gdyby byli niegrzeczni. Miło nam było rozmawiać z Starostą, ale musieliśmy wyjść, bo nam trzeba było pana Ostrowskiego.
Tego znaleźliśmy w jednéj izbie w oficynie, gdzie siedział przy stoliku i pisał. Wszedłszy tam pokłoniliśmy się jako ojcu, a ja zacząłem w ten sens:
— Nie jest to zapewne w zwyczajnym i przez naszych przodków praktykowanym trybie, ani takiéj sprawie odpowiednim porządku, że Waszmość Pana i Dobrodzieja napastujemy nie pod jego własną strzechą, ale bawiącego się w gościnie; jednak już to snać inaczéj nie mogło być, kiedy z woli Najwyższego Boga i w skutek rozsądku naszego tak się stało. Najpierwéj tedy za to przekroczenie starożytnego obyczaju pokornie veniam petimus i prosimy, ażeby okoliczność ta nie była policzona na karb lekkości umysłu naszego, ani też na rechunek lekceważenia sobie téj sprawy, jedno niech to będzie nakarbowane na circumstancye magni ponderis, któremi nas przygnieść Panu Bogu się podobało. Nie może być Waszmość Panu ignotum, że pan Ołtarzowski, ukochany i przez wszystkich szanowany sąsiad mój i kolega, już od trzech lat stara się o względy i łaskę Jmć Panny Anny Dobrodziejki, szlachetnéj i tylu cnotami słynącéj córki Waszmość Pana, jakoż i to mu nie może być nie wiadomo, iż staranie się to, pomimo wielu trudów i najjawniejszych dowodów prawdziwego szacunku i przywiązania, pożądanego a nawet powiem zasłużonego nie przyniosło skutku i oprócz wielu umartwień i gorzkich łez żalu i tęsknoty dla szlachetnego, a w obliczności waszmość pana tu stojącego kawalera, żadnym innym nie ukoronowało się fruktem. Jako tedy rybak po niefortunném skołataniu swéj łodzi i po ostateczném roztrzaskaniu jéj boków, a oraz po wyczerpnięciu wszystkich sił swoich, jednak jeszcze nie utraca nadziei i całą prawie pracę swoją i łódź porzucając, rad się przesiada do innéj, aby choć o siłach swojego towarzysza do jakiegokolwiek dobił się brzegu: tak i pan Ołtarzowski, wyczerpawszy wszystkie swe siły, i na jakie go stać było, zachody, przysiadł się do mnie i postanowił, jeszcze po raz ostatni mojemi usty i moją głową tego nieprzychylnego u Waszmość Pana i Dobrodzieja tentować szczęścia. Nie potrzebuję ja się tutaj tak dalece rozszerzać z pochwałami serca, umysłu, jakoż i pięknéj stateczności mojego klienta, nie potrzebuję wyliczać jego cnót publicznych jako też i domowych, w których z najpierwszemi Rzeczypospolitéj mężami bez szwanku pomierzyć się może; nie potrzebuję po kolei wyliczać jego innych, rzadkiéj doskonałości przymiotów, jakoż i nie potrzebuję zajmować się wyszczególnianiem jego acz małéj, ale dostatecznéj fortuny i uczciwego dobytku, a nakoniec ani wspominać mi trzeba o szlachetnym i na całą ojczyznę sławnym tegoż kawalera rodzie, klejnocie i kolligacyach; — to bowiem, jako Bogu Najwyższemu w Niebie, tak i ludziom na całym świecie aż nadto dostatecznie jest znane i po części w wiarogodnych kronikach i księgach, po części w obywatelskich sercach zapisane. O tém jednak Waszmość Pana zawiadomić musimy, iżeśmy te niniejsze chęci nasze przed Wielmożną Jejmość Panią a Waszmości Dobrodzieja czcigodną małżonką, jako też i przed urodzoną Jmć Panną Anną, odwartém sercem wyrazili i onych aprobacyą z woli Najwyższego Boga zyskali; teraz zaś przed samymże Waszmość Panem, jako ojcem i opiekunem a w téj naszéj sprawie najwyższym sędzią i trybunałem, też w pierwszéj i drugiéj instancyi approbowane już chęci nasze prezentujemy i z przyzwoitą pokorą a usilnością o ich ostateczną ratyfikacyą prosimy. Co, że się w łasce Waszmość Pana natychmiast stanie, nieomylną mamy nadzieję.
Wyrzuciwszy tę oracyę ex abrupto i jednym tchem do stóp pana Pułkownika, pokłoniliśmy się znów niziuteńko. Pan Ostrowski zaś ruszył się z miejsca, (a był chłop duży i nas obudwu, także nie ułomków, przenosił wzrostem i budową), i przystąpiwszy do mnie, rzecze:
— Pięknie to jest ze strony Waszmości, że sukursujesz w niepowodzeniu swojego kolegę, ale muszę mu powiedzieć, że to się na nic nie zdało. Jak Ołtarzowski już siedm razy mi się oświadczał i siedm razy dostał rekuzę, nie rozumiem dla czego bym miał po raz ósmy nie odpowiedzieć tak samo, jakem odpowiadał siedm razy... Tedy ja na to:
— Nic to w tém niemasz złego Mości Dobrodzieju, i owszem chwali się to każdemu, kiedy w jego akcyach widać wytrwałość i umysłu stateczność. A to ja widzę w panu Ołtarzowskim i dla tego właśnie rosnę w affekcie i szacunku dla niego. Jeżeli zaś Waszmość Pana to dziwi, że pan Ołtarzowski siedm razy wziąwszy rekuzę, jeszcze po raz ósmy swego tentuje szczęścia, tedy nie bierz to Waszmość za lekceważenie postanowienia swego, ale policz na karb okoliczności, które mogły się właśnie zmienić w tym czasie.
— Nie widzę, jakieby się okoliczności teraz odmieniły w téj sprawie...
— A ja widzę: fortuna się umniejszyła, a pannie latka przyrosły.
— A cóż Waść do tego, czyja się fortuna zmniejszyła, — ani wiesz, ani wiedzieć będziesz, co moja córka mieć może!
— I wiem i wiedzieć będę, bo wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi.
— No niechże sobie wiedzą, a ja córki nie dam choćby pójść miała na żebry!
— Niewiedzieć czy Waszmość dasz, czy nie dasz, ale to musisz wiedzieć, że nie rzecz jest, dać się kawalerowi na konkurencyę otracić, pozwalać na to aby się żona i córka nim posługiwały, a samemu pić, hulać, o dom własny nic nie dbać, żonę i córkę pozostawić w nędzy i głodzie, a najlepszemu ich przyjacielowi dawać rekuzy!
— A cóż to mi to Waść będziesz prawił kazania, jakby jaki ojciec albo opiekun! Nikt nie ma prawa wglądać w moje uczynki i plany! Oto są drzwi, wynoście się kędyście przyszli!
Dopiéroż ja przybrawszy oratorską postawę, kiedy mu to wytnę piętnaście frazesów z Plutarcha, a sześć z Herodota, a wszystko z elokwencyą Demostenesa, — zgłupiał. Więc daléj w ten sens:
— Ani ja, ani Ołtarzowski nie jesteśmy takimi, jakimi nas być mniemasz. Jesteśmy szlachta uczciwi i godni, i cała Ziemia Sanocka, albo może i więcéj jest na nasze rozkazy. Kiedy nie będziesz naszym chęciom powolny, to my już nie będziem z tobą postępywać tak lente, jak dotąd bywało, — boś ty jest pijak i hultaj najpodlejszego gatunku! Alboż to myślisz, że my nie wiemy co zacz ty jesteś? Nie szewskiś ty synek z Warszawy? Nie podszyłeś to się pod uczciwe nazwisko, i herb godnéj familii? A za konfederacyi jakże to praktykowałeś hultaju? Nie widzieliśmy to owych dworków na Litwie, kędy buszowałeś jak rabuś? nie nocowaliśmy to w owym klasztorze, gdzie podczas twéj konsystencyi poginęły kielichy i ornaty? Wiedzże o tém, że kiedy jeszcze na jednę chwilę sprzeciwisz się temu dobrodziejstwu, które pan Ołtarzowski chce twéj córce wyświadczyć, to my na ciebie zwołamy sąd i wyrzucimy ci na oczy wszystkie szalbierstwa twoje i dokumentnie je udowodnimy. A wtedy odsądzimy cię od czci i wiary i za infamisa ogłosimy, — i będziesz się tułał od chaty do chaty, a wszędzie ciebie odepchną, od wsi do wsi ścigać i psami szczuć będą, i zapijesz się wtenczas u żyda pod ławą, i zginiesz jak Łazarz na śmieciu. A kiedy by i sąd nic nie pomógł na ciebie, to wiedz o tém, że my całą Ziemię naszą zburzymy i przyjdziemy do Błonia, i najedziemy dwór twój i odbierzemy żonę twoją i jéj dziecinę, bo ona jest Sanoczanka rodem, krew ze krwi i kość z kości naszych, za którą cała Ziemia powstanie! A i to wiedz, że tu się za tobą żywa dusza nie ujmie. Starosta jest pan krwi wielkiéj i dobrze widzi, jaki z ciebie Pułkownik, i ani jednego włosa swéj głowy za ciebie nie da, — szlachta cię nie zna i nienawidzi, a kiedy by się i kto oparł szablom naszym, to w puch rozbijemy, że ani jedna noga nie pozostanie na miejscu! Wybierajże teraz, masz wóz i przewóz.
Pułkownik chodził przez cały ten czas wielkim krokiem po izbie, rzucał się, ale milczał. A kiedym skończył, przystąpi on do mnie i rzecze:
— Waszmość z innéj beczki, to i ja z innéj. Co to zaraz ze sądem? co to zaraz z zajazdem? Ja wiem, że to u was nie wielka rzecz, zgubić człowieka, kiedy się uweźmiecie, — ale to wiedzcie, że mnie nie tak łatwo zgubić jak się wam zdaje, bom ja Ostrowski i u mnie także jest ostro!
— No, no, — odpowiem ja, — ani jednego Tępowskiego niemasz między nami.
— Ale jednak ja się wam wytłómaczę. Oto ja córki mojéj nie dla tego panu Ołtarzowskiemu nie daję, żebym go za lada jakiego szlachcica miał mieć, broń mnie Boże! ale dla tego, że ja mam w tém inne widoki... bo to widzicie.... pan Starosta jest wdowiec, żenić się chce, więc by to z czasem mogło co z tego być.
— Tfu! — rzeknę na to do Ołtarzowskiego, — otóż to ci panowie ani pomyślą, jak sobie tém szkodzą, że hołotę przypuszczają do konfidencyi! co się to im nie roi po głowach!
— Ale bo Waszmość nie wiesz, w jakiéj ja jestem ze Starostą przyjaźni!
— Ale bo Waszmość widzę nie wiesz, — odpowiem ja na to, — że się Staroście ani śni o przyjaźni dla Waści! i tego niewiesz, że tak jak lokaja aby bóty smarował, muzykanta aby na trąbie grał, tak Waści Starosta trzyma, abyś z nim pił i w karty go bawił. A kiedy mu ta fantazya odejdzie, a przekona się o tobie coś zacz, to ci sypnie jakie sto batów i wypędzi na cztery wiatry!
— Ale bo ja mam u Starosty dwadzieścia tysięcy!
— No! — rzeknę do Ołtarzowskiego, — toż to dzisiaj człowiek stary a głupi wcale nie dziwna rzecz. A przecież to ja jestem partykularny szlachcic i ani mi się równać z Starostą, a żebyś ty sto tysięcy u mnie miał, to bym ci trzysta batogów dał i jeszcze sto tysięcy oddał! Ale to szkoda czasu, — dasz córkę czy nie dasz?
— Z mańkiście mnie zaszli i nie przygotowanego zastali.... nie mogę wam nic stanowczego odpowiedzieć... ale wiecie co, jedźcie wy dzisiaj do Błonia, a ja tam jutro, a najdaléj w niedzielę przyjadę, to tę sprawę skończymy.
— Nie będzie z tego nic! krzyknąłem i przystąpiwszy do stołu, przy którym pisał był przedtém Ostrowski, wziąłem wielki arkusz papieru i oddarłszy z niego kawałek, wskazuję mu go i rzekę: — Podpisz się tu, że córkę dasz.
— Ale to nie może być, — odpowie łagodnie Ostrowski.
— Może albo nie może, ale musi! bierz pióro i pisz.
— Ale to nie może być.... nie widziałem się jeszcze z żoną i córką, i niewiem jak one myślą o téj rzeczy.
— Cóż ty na to? — zapytam znów Ołtarzowskiego.
— Jedźmy tam, pan Pułkownik przyjedzie.
— Ale przyjadę, pewnie przyjadę, tylko tu jeszcze z panem Starostą pomówię i od niego mój kapitał odbiorę, bo przecież trzeba jakieś wesele sprawić i państwu młodym coś pod poduszkę włożyć, ażeby jak się zbudzą, mieli co jeść.
— No więc jedźmy, — rzekłem, — oczekujemy Waszmości z niecierpliwością.
— Polecamy się pamięci Waszmości Dobrodzieja, — dodał Ołtarzowski i wyszliśmy.
Ciekawy byłem, jakie też to odkrycie cnót i przymiotów przyszłego teścia na konkurencie uczyniło wrażenie, więc pytam:
— Jakże ci się obrót téj sprawy podoba?
Ale nie potrzebna była moja ciekawość, bo powinienem był z własnego doświadczenia to wiedzieć, że każda miłość jest uparta jak koń narowisty, a kapryśna jak dziecko. To téż i tutaj tak było, bo Ołtarzowski mi się zaraz za progiem rzucił na szyję, mówiąc:
— Dziękuję ci panie bracie! szczęśliwyś ty jakby Midas, czego się dotkniesz, to złotem się staje. — Po chwili tylko dodał: — Dwie rzeczy jednak nie pomału mnie trują, — ojciec hultaj, — i szewski syn; ale niech go tam wszyscy kaci! kiedy się ożenię, matkę i córkę zabiorę i będę sobie siedział, jak u Pana Boga za drzwiami, a o nim ani wiedzieć chcę, kiedy taki niecnota.
— Ale to niemasz o tém żadnego wątpienia... powiadano mi o nim jeszcze za konfederacyi.
— Więc jedźmy.
— A jedźmy, tylko zdaje mi się, że wypadałoby jeszcze z Starostą co pomówić i prosić go, ażeby Ostrowskiemu głowę naklepał, że to już inaczéj nie może być.
— Dobrze, mówmy z Starostą, on jest teraz w ogrodzie.
Istotnie tak było. Środkiem lipowéj alei przechadzał się Starosta z Bernardynem i o czémś żwawo rozmawiał. Przystąpiliśmy do niego i rzekli:
— Przyszliśmy do nóg upaść JW. Panu i polecić się jego pamięci i łasce.
— No, no, i cóż tam odpowiedział Ostrowski?
— Jakto? albo cóż miał powiadać?
— No, boście prosili o rękę jego córki.
— JW. Pan już wie o tém?.... ha! przyrzekł.
— Przyrzekł? — powtórzył zachmurzony Starosta, — żeby tylko dotrzymał. A kiedy dotrzyma, to daj Boże szczęście, ale ja zawsze jeszcze myślę, że więcéj chleba jest w Dzieduszycach niżeli na jakiejś tam dzierżawie w Sanockiém.
Z razu mnie to bardzo zdziwiło, ale w tymże momencie rozjaśniło mi się, dla czego Starosta z tego przyrzeczenia nie kontent, i wiedziałem już zaraz, jakie to miało być ożenienie Starosty z córką Pułkownika.... jakoż i to, jak Pułkownik był naiwny, że mu się śniło o stule i ołtarzu. Bo téż i w téj chwili mruknął Starosta z gniewem przed siebie: Błazen! on myśli, że ja go tutaj dla niego i karmię i poję i głaszczę, jakby jakiego przyjaciela; co mi to za przyjaciel!
— Więc żegnamy pana Starostę Dobrodzieja....
— Ale zaczekaj-że Mosanie! — krzyknie on budząc się z zamyślenia, — bądź co bądź tak was nie puszczę. Zostańcie się na obiedzie.
— Ja bym został z największą chęcią JW. Panie, ale kochankowi pilno do miłéj, zwłaszcza, że z dobrą wiadomością pośpiesza.
— A to mnie tam bardzo w głowie, że jakiemuś szlachcicowi pilno do jego miłéj! Zostańcie na obiad i koniec, niebawem będą dawać, bo u mnie w południe się jada.
Więc zostaliśmy. Tedy ja ze Starostą, Ołtarzowski zaś z księdzem puściliśmy się wzdłuż aleją i rozmawialiśmy to o tém, to o owém, jak zwyczajnie w gościnie. Niebawem dano znać, że już zupa na stole. Poszliśmy. Ale jako we wszystkiém, tak i przy objedzie dzień dzisiejszy nie był podobny do wczorajszego, — jadło postne, wina skromnie, rozmowa stateczna i przyzwoita.
Po objedzie zabawiliśmy jeszcze chwilę, a potém razem z Bernardynem, który wóz swój obładował leguminami i darowaną za biczowanie słoniną, wyjechaliśmy z tego dworu, w którym tak dziwnie pomięszane znaleźliśmy i państwo i hołotę, i grzechy i pokutę, i rozpustę i nabożeństwo.





VI.



Jeszcze słońce ostatnie swe promienie kąpało w niebieskawym Stryju, kiedyśmy zajechali do Błonia. Anulka, ubrana ubogo ale biało i czysto, jakby lilija wychodząca z wody, widać z niecierpliwością i upragnieniem wyczekiwała naszego przybycia, bo zaledwie usłyszała turkot kół naszych przed oknyma, zaraz wybiegła na ganek i z nieutajoną radością na twarzy, powitała nas słowy:
— Panowie już powrócili?
— Nie, Mościa Panno, — odrzekłem, — dopiéro jutro tam pojedziemy.
— Pan Skarbnik Dobrodziéj żartuje, pewnie dobra nowina.
— Tak jest, — dodałem, — niechcąc bezpotrzebnie trapić téj dziwnie pięknéj panienki, — w niedzielę pan Pułkownik przyjedzie i odprawią się zrękowiny.
— Nie może być! — zawołała Anulka i popatrzyła w oczy swojemu oblubieńcowi, jak gdyby w nich chciała wyczytać, ile prawdy jest w moich słowach.
— W niedzielę pan Pułkownik przyjedzie, — potwierdził Ołtarzowski, biorąc Anulkę za rękę, — słowa jeszcze nam nie dał, ale przez połowę obiecał.
— O! ojciec dobry jest i kocha mnie bardzo, niezawodnie da słowo, taką mam w Bogu nadzieję! — odpowiedziała z westchnieniem dziewczyna i idąc naprzód, zaprowadziła nas do izby, gdzieśmy z igłą w ręku zastali siedzącą przy oknie jéj matkę.
Najpierwsza rzecz tedy była, żeśmy młodych pozostawili w kąciku, iżby się wzajem pocieszali słodkiéj przyszłości nadzieją i w rozbujałéj miłością fantazyi budowali sobie złote zamki na lodzie; ja zaś przysiadłem się do matki i komunikowałem jéj tymczasem oświadczenie się nasze ojcu i jego rezultat, koloryzując rzecz oczewiście ile możności jak najdelikatniéj na wszystkie strony. Ale co to jest instykt kobiety, a zwłaszcza matki troskliwéj o los swojego jedynego dziecięcia!
Zaraz z pierwszych słów moich odgadła pani Ostrowska, że nie tak to gładko musiały iść te rzeczy, jak je opowiadałem, więc wysłuchała mnie wprawdzie cierpliwie, ale gdym skończył, rzekła łagodnie:
— Panie Skarbniku Dobrodzieju! nie bierz mi Waszmość za złe, to co mu powiem, ale ja znam mojego męża, lepiéj niż panowie obadwa. Tak tam nie było. Dla tego ile mam łaski u Waszmości, opowiedz mi wszystko ze szczegółami, bo dopiéro wtedy będę mogła powiedzieć, jak ta sprawa stoi i co z niéj być może. Nie lękaj się tego, że opowiadaniem swojém może będziesz mi musiał rozranić serce, nie bardzo mnie to będzie bolało, ja do cierpień bardzo przyzwyczajona!.... a zresztą i dla saméj sprawy potrzeba mi wszystko wiedzieć, bo inaczéj nie będę wiedziała, jako się mam zachować.
Opowiedziałem tedy wszystko co do słowa jak było. Pani Ostrowska słuchała mnie z uwagą i cierpliwością, i nie przerwała ani razu, czasem się tylko wzdrygnęła, czasem łzę z oka otarła, czasem tylko westchnęła. Kiedym skończył to powtórne opowiadanie, cisza nastąpiła ponura i trwała przez chwilę, a śród niéj słychać było szepty i chichotanie się młodéj pary, która cały świat widząc przed sobą jasny i listkom dopiéro co rozkwitłéj do słońca róży podobny, ani przeczuwała jak krwawy smutek opanował serce ich matki.
Po téj niedługiéj chwili, w któréj pani Ostrowska zdawała się niby rozważać to wszystko, com jéj powiedział, rzekła ona do mnie te słowa:
— Bardzo umiem cenić poświęcenie się Waszmości, któregoś dał jawny dowód, biorąc na siebie urząd swata i mediatora, — umiem przyzwoicie ocenić energię, z którą wypełniłeś deklaracyę mojemu mężowi, nie przeczę nawet, że to był jedyny środek, za pomocą którego można było mówić z moim mężem o téj materyi; ale nie mogę wam tego nie powiedzieć, żeście nie dobrze zrobili. Kto chce grzesznika poprawić i jego cześć albo przywiązanie pozyskać, ten niechaj mu nigdy jego grzechów nie wyrzuca na oczy, bo znienawidzonym będzie od niego i unikanym na wieki, a miasto poprawy zrodzi w nim tylko upór i zatwardziałość. Pobłażaniem, łagodnością i cierpliwością pozyskuje się dla siebie złych ludzi, jeżeli za takiego macie mojego męża... Gdybyście byli tą drogą poszli, a przytém dali mu z lekka uczuć waszą wyższość nad nim i cnotę, to przy pomocy Boskiéj i naszéj cierpliwości dałby się był z czasem nakłonić... Ale tak, na cośmy z panem Janem przez trzy lata wielkiemi cierpieniami pracowali, toście do razu zepsuli. Mój mąż nie jest tchórz i dla swoich błędów nigdy upokorzyć się nie da, jak się to wam zdawało; on jest dumny, uparty i raczéj głowę swoją na grę postawi, niżby się miał dać ugiąć w swéj woli. Dla tego mówię, że teraz już wszystka nadzieja stracona. Tak ja tę rzecz rozumiem.... i zapewne się stanie... daj Boże! żeby jeszcze przytém nie było jakiego nieszczęścia.
Zasmuciło mnie to bardzo, bo uważałem, że pani Pułkownikowa wcale rozsądnie tę rzecz rozebrała, — nie mogłem nawet mego smutku utaić, co widząc ona, rzecze raz jeszcze:
— Ale bardzo proszę, nie smuć się Waszmość tém tak bardzo, ja przeto żadnego nie doznałam zawodu.... nie miałam nigdy żadnego ziemskiego szczęścia nadziei, a jeżeli i dzisiaj jéj nie mam, to nic dla mnie nowego. A moja Anulka także już się z cierniami tego żywota ozwyczaiła, — szkoda jéj, młoda, trzeźwy ma umysł, dobre serce, i godną jest chociaż kilku lat szczęścia, ale kiedy jéj Pan Bóg tego w najwyższéj łasce swéj nie przeznaczył, to i tak dobrze... On wie najlepiéj co robi. Naszym obowiązkiem jest zgadzać się z wolą Jego najświętszą, a kiedy to czynimy, to możemy być pewni, że nam to policzone będzie w rachunku.
A Anulka tymczasem tylko się chichocze i niestworzone rzeczy szczebiocze, a pan Jan jéj pomaga. Aż matka się odezwała:
— Anulko! co tobie jest, że się tak trzpiotasz, nigdy niemasz tego w zwyczaju.
— Takam wesoła Mamo, żem jeszcze nigdy taką nie była. I cóż to szkodzi Mamo, Pan Bóg się za to nie gniewa, bo w tém nie ma nic złego.
— Złego w tém nie ma nic, ale bo niema czego jeszcze tak bardzo się cieszyć.
— To prawda że jeszcze nie ma, ale Bóg da że będzie. — I daléj-że znów to samo, a że to wesołość tak jak i poziewanie łatwo się ludziom udziela, więc i my też z matką rozjaśniliśmy nasze czoła i dzięki humorowi pięknéj Anulki, przegawędziliśmy cały wieczór wesoło aż do późnéj nocy.
Na drugi dzień rano piękna pogoda zajaśniała na niebie. Był to jeden z tych dni jesiennych, które w naszym kraju pięknością swoją i szczególném swém światłem przewyższają o wiele najpiękniejsze dnie wiosny naszéj, która przy chłodnym klimacie strefy zwyczajnie mniéj bywa piękną, często wilgotną i chłodną. Była to niedziela, aby więc nie zmarnować pogody i święta, ułożyliśmy sobie z Ołtarzowskim pojechać rano na Mszę świętą do pobliskiego Żulina, zawieść tam nasze kobiety, po Mszy świętéj odesłać je na powrót do domu, a samym przejść się do dworu i przy téj sposobności złożyć uszanowanie panu Kasztelanowi Młockiemu, z którym ja jeszcze z czasów wojny konfederacyjnéj miałem dobrą znajomość, a nawet prawdę powiedzieć, dobre zachowanie u niego. Wypadało to nam tém bardziéj uczynić, ile że pan ten, jak to się wyżéj rzekło, nie mało już łask wyświadczywszy Ostrowskim, mógł nam i w niniejszéj sprawie w razie potrzeby być nie mało pomocnym.
Zaproponowaliśmy to naszym kobietom, ale nam odmówiły. Zadziwiło mnie to nie pomału, że kobiety tak bardzo nabożne, opuszczają okazyę wysłuchania Mszy świętéj, więc pytałem Ołtarzowskiego, coby to właściwie za przyczyna temu miała być? Rzekł, że nie wiedział, ale poszedł jeszcze raz pytać. I pokazała się rzecz bardzo prosta.
Nie miały się w co ubrać biedaczki i od roku już ani razu nie były w kościele.
To mnie tak pochwyciło za serce, żem wyjął pięćdziesiąt czątych i dałem je Ołtarzowskiemu, mówiąc: — Idź, daj!
Poszedł, ale nie chciały wziąść, wymawiając się tém, że już jutro i tak ma się deklarować rzecz, więc się na co innego przydadzą.
Tedy pojechaliśmy sami, ale i tam nam się nie udało. Msza święta była już odprawiona i dom Boży zamknięty. Pan Kasztelan odebrał jakieś nagłe listy z Warszawy, kazał Mszę świętą zaraz rano odprawić i w ten moment wyjechał.
Powróciliśmy więc do Błonia, gdzie nas ze skromnym objadem czekano. Anulka znów była w złotym humorze, chichotała się, szczebiotała i rozweselała nas wszystkich. Po objedzie poszliśmy wszyscy do sadu i śród wesołych żartów zrywaliśmy zimowe jabłka, które jeszcze tu i owdzie na drzewach wisiały, a kiedy nas chłód ze sadu wypędził, przeszliśmy do izby, gdzie wyglądając lada chwila powrotu ojca, przy jednostajnie najweselszym humorze minął nam cały wieczór. Było już dobrze po godzinie dziesiątéj, kiedy nagadawszy i naweseliwszy się do syta, powiedzieliśmy Paniom dobranoc i przeszliśmy na drugą stronę, aby się do snu ułożyć.
— Wiedziałem ja to, — rzeknie mi Ołtarzowski, rozbierając się, — że Pułkownik dziś nie przyjedzie. Gdzież to? po dwudniowym poście dziś się dopiéro lusztyk zaczyna u pana Starosty, a jakiż by to lusztyk był, żeby na nim Ostrowskiego nie było?
— To już daremna panie Bracie, — odpowiedziałem, — choćby i tydzień przyszło nam tu zaczekać, to zaczekamy, bo to jest culmen sprawy naszéj; daléj nie można odwlekać.
— Prawdę mówisz, ale mi to przykro, że ciebie tu trzymam i nudzę.
— I owszem, wcale mnie tém nie nudzisz; Anulka jest taka miła, a jéj matka tak rozumna, żebym się tu i przez cały miesiąc nie znudził.
— Cieszę się bardzo, panie bracie, że tak powiadasz, bo przyznam ci się, że starając się o córkę takiego ojca, tylko tém jedném można się wytłómaczyć przed światem.
— Czemże to panie bracie?
— Tém, że córka jest w saméj rzeczy piękna i miła, a matka rozumna i bogobojna.
— Prawda to jest, — odpowiedziałem, — i tutaj właśnie taki zachodzi wypadek; nawet trudno zaprzeczyć, że przy dzisiejszém zamieszaniu pojęć o wychowaniu i wkradającém się do nas zepsuciu, nie łatwo się w naszéj Polsce nachodzi dobrze i po staremu wychowana panienka; jednakże mimo to wszystko wolałbym był gdybyś całkiem był nie znał panny Ostrowskiéj.
— A to dla czego?
— Bo tu przy jedném dobrém dziesięcioro jest złego; i gdyby tylko te dwie okoliczności wziąść na uwagę, że ojciec taki hultaj i że panna nie ma żadnéj fortuny, to już dla nie jednego byłoby dosyć powodów do porzucenia téj sprawy.
— Nie zaprzeczam ci tego, ale nie mniéj przeto zawsze jeszcze utrzymuję, że gdyby mi Pan Bóg dał tylko rzecz doprowadzić do końca, to już o resztę nie wiele się będę turbował.
— A Ostrowskiego jak nie ma, tak nie ma.
Tak rozmawiając rozebraliśmy się i poukładali na sianie, którego nam naścielono. Więc oglądnąwszy jeszcze pałasz i pistolety, które na każdym noclegu mieć musiałem pod ręką i odprawiwszy Węgrzynka, najwierniejszego i dziwnie sprytnego sługę mojego, powiedzieliśmy sobie dobranoc i poczęliśmy odmawiać pacierze. Po pacierzach jeszcze trochę gawędki i nareszcie posnęliśmy.
Spałem może ze trzy godziny, kiedy nagle budzi mnie ze snu jakiś tentent pod samemi oknyma. Porwę się i wyjrzę przez okno, — a tu hurma jezdnych przed gankiem. Więc krzyknę:
— Ołtarzowski! wstawaj! na dom napadają!
— Co się dzieje! — krzyknął pan Jan zrywając się z pościeli.
A tu już krzyk przededrzwiami: Otwieraj! bo drzwi wywalę!
Ołtarzowski przetarłszy oczy i przysłuchawszy się, rzecze:
— To Ostrowski przyjechał.
— Ale gdzieżby to Ostrowski? — odpowiem, — wyjrzyj no przez okno, tam jest ze sześciu na koniach.
A tymczasem szturm się powtarza i głos ciągle woła: — Otwieraj! otwieraj! — Niewiedząc co z sobą robić, wciągnąłem bezprzytomnie prawie bóty na nogi i przypasałem szablę do boku, a w tém Ołtarzowski rzecze: pójdę, otworzę. I poszedł. Ale zaledwie co drzwi odryglował, porwie go zaraz Ostrowski za gardło i krzyknie:
— Tyś to gałganie! ty o pańskie dziecko będziesz szedł w konkur i Nieczujów na mnie przywoził! dam ja ci tu łotrze jeden! — i jak go trzymał tak go napowrót wrzucił do izby, w któréj ja byłem, tymczasem zaś kozacy sień napełnili. Niewiedziałem co z sobą począć, ale w tymże momencie pani Pułkownikowa wbiegła do nas z krzykiem: — Mężu! mężu! dla Boga! miéj litość! co robisz!
— Precz czarownico! — krzyknął Ostrowski i uderzył ją pięścią w piersi, że się pod piec zatoczyła i tam bez przytomności na cegły upadła. Zaraz też wpadła córka z przeciwnéj strony, — a wszystko się działo tak szybko, jak kiedy śród burzy grom bije po gromie, i rzuciła się ojcu do nóg, ale ten krzycząc: — Gadów hodujecie przy sobie! sąd będą na mnie zwoływać! — odtrącił ją raz i drugi, a gdy ta wlokła się za jego nogami, kopnął ją podkówką w głowę.... krew ją zalała.... ręce samowolnie nogi ojcowskie puściły i jakby dwa drewna obok leżącéj upadły.
Widząc to Ołtarzowski z wściekłością prawie się rzucił ku niemu, Ostrowski odskoczył, ale w tém mój Węgrzynek, który hałasem był obudzony wybiegł był z stajni, przeciska się milczkiem przez drabów stojących w sieni i porwawszy Ostrowskiego z tyłu za plecy, rżnął nim o ziemię. Dopieroż z Ołtarzowskim bij co jeno wlezie. Jam się patrzył na to wszystko przez jedno mgnienie oka jak na jakie teatrum i całkiem byłem bezczynny, ale kiedy mnie z nienacka coś zajedzie pięścią w łeb, ażem się zachwiał i w tejże chwili owe draby ze sieni zaczynają się walić i do nas, więc ja do nich. Porwawszy najpierw za pistolet wypaliłem na wiatr, aby tamtym dać sygnał, że źle. Potém daléj na razy, — ja miałem pałasz w ręku, ale na nic mi się nie przydał, bo ciasno było, a tu prawie jeszcze po ciemku: to gniotą, to następują, to biją. Krzyknę tedy: Ołtarzowski! wybijajmy się na dwór, bo tu przepadniemy! — Dopieroż jakoś zbiliśmy się w kupę i waląc na ślepo przed siebie, we trzech wysunęliśmy się do sieni, oni za nami, ale i ztąd jakoś Pan Bóg nam pomógł, że poczęstowawszy tego owego pięścią tak, że padł, wybiliśmy się w dziedziniec. Z dziedzińca zaś co nogi wyskoczą za bramę. Nie gonili nas, tylko wołali poganie za nami, co im ślina na język przyniosła. Kiedyśmy już byli o jakie pięćset kroków od dworu, a jeszcze o sto kroków od drogi prowadzącéj do Stryja, rzeknę ja do Ołtarzowskiego:
— Masz tobie swaty! dorobiliśmy się guzów i jeszcze Panu Bogu podziękować, żeśmy z duszą uciekli. I to nic jeszcze, ale teraz co począć? — Na to mój Węgrzynek:
— Wsiadać panie na wozy i jechać precz, bo tu niebezpieczno.
— Głupiś, — rzeknę, — wsiadajże, a gdzież nasze wozy?
— Ot! stoją na gościńcu, bo jak tylko się hałas zrobił, to ja zaraz kazał zaprzęgać i wyjeżdżać na drogę.
— No, toś ty mądry człowiek Mighaza, — odpowiem mu na to z ukontentowaniem, — ale cóż to i z tego, kiedy rzeczy nasze przepadły.
— Nie ze wszystkiem Panie, — odpowiedział Węgrzynek, — ja tylko mały tłumok miałem we dworze, a wielki jest na skarbniku, bo tam było bezpieczniéj.
— To i za to niech będzie chwała Bogu, będzie się choć w co ubrać; — bośmy byli tylko tak jak z pościeli.
Noc jeszcze była i pierwsze brzaski dopiéro szarzały się na wschodzie, ale nasze wozy tak jako Węgrzynek mówił, stały zaprzężone na drodze. Ołtarzowski milczał jak skamieniały; snać boleść duszy i żal, i niema skarga przed Panem Bogiem, tak go całkiem zajęły; ja też umiejąc cenić to jego milczenie, nie przerywałem mu go, tylko podsadziwszy go do skarbniczka, usiadłem wraz z nim i odjechaliśmy.
O kilkaset kroków od tego miejsca, w któremeśmy wsiadali, była zaraz karczma zajezdna, więc bądź co bądź zajechaliśmy tam, aby się opatrzyć, umyć i ubrać na dalszą drogę. Jednak byliśmy tak przezorni, żeśmy bramę za sobą zamknęli i tylko fórtkę zostawili otwartą, — i to nam dopomogło do tego, że pomsta Boża wykonaną została nad tém hultajstwem, które po zbójecku się na nas targnęło za najpoczciwsze chęci nasze.
Skorośmy weszli do szynkowni, która była obszerna i do koła ławami i stołami zastawiona, Ołtarzowski usiadł i głowę opuściwszy na piersi milczał, ale łzy mu potokami puściły się po policzkach.
— Panie! za cóż mnie tak ciężko dotykasz! — rzekł on po chwili podnosząc oczy do nieba, a potém do mnie: — Cóż teraz poczniemy, panie bracie?
— Żal mi cię bardzo, — odpowiedziałem, — bo wiem, co to jest miłość, kiedy jéj tak srogie stają przeciwności na drodze.... ale to trudno, mój bracie. Muru głową nikt nie przebije, ani przeciwko woli Bożéj postąpi. Tu już wszystko przepadło.
— Przepadło! mówisz, — zawołał Ołtarzowski, — o moja Anulko! pocóż ci my się na ten świat porodzili! — i płakał znowu.
Ale to nie była pora do łez; Węgrzynek już mój tłumok był rozpakował, w którym było kilka par sukien, ofiarowałem więc Ołtarzowskiemu jednę z nich do wyboru, bo jego tłumok został, jakoż i moje niektóre rzeczy i pistolety i trochę pościeli i kilkadziesiąt dukatów, które miałem w woreczku. Szkatułka szczęściem była w wielkim tłumoku i ocalała, bo inaczéj zostalibyśmy się byli bez grosza.
Ołtarzowski jeszcze jaką chwilę płakał i desperował, ale napędziłem go aby się ubierał, bo już dniało i nie było czego tam wyczekiwać. W mgnieniu oka też obmyliśmy się z owych suchych razów, które nam się tam oberwały i ubraliśmy się jak stój. Więc Węgrzynek zabrał rzeczy i poszedł je nazad pakować, my zaś zasiedliśmy do gorzałki, chleba i jaj, których nam żyd arendarz dostarczył. Ale ledwieśmy po jednym jaju zjedli, wpada Węgrzynek i rzecze:
— Panie! to hultajstwo wraca nazad od Błonia.
Przyskoczyliśmy do okna, iście jadą, — dziewięciu ich było obdartusów na chudych szkapach.
— No! to i jeszcze raz trzeba się będzie bić z nimi; — rzecze Ołtarzowski.
— Ej! pojadą podobno za nami ku Stryjowi.
Tymczasem nadjechali ku karczmie, która była o kilkanaście kroków od gościńca i na drodze stanęli a jeden z nich z konia zlazł i puścił się prosto do karczmy. Węgrzynek téż w tym momencie przy drzwiach stanął a skoro ów hultaj we drzwi wszedł, ten go téż zaraz jedną za kark, a drugą pięścią w gębę i krzyknął:
— Milcz, drabie! bo jak jeno głos z siebie dasz, to cię zaraz zakłuję!
Hultaj ów srodze się zląkł, bo ani wiedział jako sam wpadł w półapkę, tedy ja do niego:
— A co tam we dworze?
— Nic panie, — pan Pułkownik leży w łóżku, bo zbity, panna także się położyła, tylko pani chodzi i opatruje ich.
— A ty coś zacz?
— Ja kozak Wielmożny Panie.
— A czyj?
— Pana Starosty.
— A zkądżeś się tu wziął?
— Pan Pułkownik nas zmówił i po talarze nam dał, abyśmy poszli wyparować Ichmościów z Błonia.
— To na panów będziesz napadał? poczekajże chamie, dostaniesz ty za to.
— Dać mu sto — rzecze Węgrzynek, — ten dokazywał najwięcéj.
— Dać mu sto, — rzeknę ja i zaraz sprawa. Kozak został rzucony na ziemię i odebrał bizunów boćkowskich sto. Ale ledwieśmy tę ekzekucyę skończyli, drugi kozak z owych, którzy stali na drodze, znudzony widać tém, że ten się tak długo zabawia, zlazł takoż z konia i sunie prosto do karczmy. Widząc to, rzeknę do Węgrzynka:
— Owoż i drugi nam idzie na półapkę; zwiąż tego i rzuć do komory, bo się z tamtym trzeba zabawić. — Węgrzynek na to jak na lato, okrutnie bitwę lubiał jaką bądź, więc skoro drugi wszedł, on go znów za łeb i na ziemię. Ten takoż dostał bizunów co jeno wlazło i poszedł do komory. Za chwilę idzie trzeci. Węgrzynek go znowu przy drzwiach łap, na ziemię i egzekucya. Ale kiedy ten krzyczy w niebogłosy i wyprasza się na czém świat stoi, tamci którzy stali na drodze, pomiarkowali widać, że coś tu nie dobrze, zlazło ich tedy czterech na raz i kupą idą ku karczmie, dwóch zostało przy koniach. Krzyknę tedy do Węgrzynka:
— Puszczaj tego, bo owo tamci idą.
Prędko go tedy i niezwiązanego wrzuciliśmy do komory i zaszczepili. Wchodzą ci, zaraz my na nich we trzech z góry; przelękli się i chcieli pierzchnąć, ale my im ode drzwi, — dopiéro bij, wiąż. Namłóciliśmy ich co się wlazło, wołając zawsze: — A poganie! takie a takie syny! to na panów będziecie napadać! ha! to już chyba świat by się miał wywrócić, żeby chłop bił szlachcica, a nie szlachcic chłopa, jako jest od początku świata?.... i biliśmy przytém co jeno wlazło, a wybiwszy, powiązali i pokładli pokotem, abyśmy mogli odpocząć i naradzić się, co tu daléj począć z tém tałałajstwem?
Tedy Węgrzynek, który najpierwszą akcyę w téj sprawie miał, że aż się pot z niego lał, tak jakby wyszedł z kąpieli, najpierwszy zabrał głos i rzecze:
— To panie nie ma z tém co robić, tylko wybić w pień, bo na co ma chodzić po świecie ten, który się Pana ręką tknął?
— Głupiś, — rzekę mu na to, — cóż to? będziesz powiązanych i bezbronnych po gardle rzezał jak barany, albo domowy drób? Nie szlachcic to jesteś i nie będziesz się kajał katowskiego rzemiosła?
— Ej! ja wiem panie, — szepnie on na to, — ja ich tylko chcę trochę postraszyć! — A ja na to:
— Na cóż to straszyć kogo takiemi rzeczami, za które dzisiejszy rząd mógłby ciebie zakałauzować tak, żebyś już do śmierci nie ujrzał Bożego światu? ot lepiéj o tém myśl, żaliby nie można teraz rzeczy naszych wydobyć z Błońskiego dworu?
— O prawda, — odpowie on, — to mała rzecz. Ja pojadę po nie, tam już i tak pusty dwór, Pan Pułkownik leży chory, to mnie tam nic nie będzie.
— A tamciż dwaj, co na drodze stoją? — ale kiedy spójrzę na drogę, oho! już ich tylko w dali galopujących ujrzałem. Tak im się pilno zrobiło do domu.
Więc podczas kiedy my tu tych powiązanych drabów pilnujemy, Węgrzynek Ołtarzowskiego końmi pojechał po rzeczy nasze. I niebawem je przywiózł. Wszystko było, nawet pieniądze się odszukały, tylko Ołtarzowskiego szabli i moich pistoletów zabrakło.
Tak tedy tyle jeszcze dobrego było w téj okazyi, żeśmy prawie nic nie stracili i napastnikom a nieprzyjaciołom naszym oddali oko za oko, jako się wedle praw Boskich i ludzkich należy.
Poczém rzeczy nasze zapakowawszy i owych łotrów powiązanych na łaskę żyda zostawiwszy, zabraliśmy zawsze jeszcze milczącego i srodze na duszy rozbolałego Ołtarzowskiego, i pojechaliśmy ku domowi, drogę obracając nie na Stryj, jako pierwéj, tylko przerzynając się na przełaj ku Drohobyczy i Samborowi.





VII.



Skorośmy powrócili do Bóbrki i Ołtarzowski, trochę oswojony z swoim nieszczęściem, zaczął już przebąkiwać po słowie, rzeknę ja do niego:
— No, kochany Panie Janie, uczyniliśmy wszystko, co w naszéj mocy było i z żadnego względu nie mamy sobie nic do zarzucenia, — jeżeli tedy sprawa nie poszła po naszych chęciach, to już wyraźnie woli Bożéj nie było!
— Och prawda! — odpowie on, — wszystko było, ale woli Bożéj nie było!
Mając prawdę powiedzieć, to ja nie bardzo byłem z tego nie kontent, że za tą sprawą woli Bożéj nie było, bo lubo Anulka była dzieweczka rozumna i panna bardzo piękna, i mogła z niéj być niepospolita żona, to jednak nie uważałem ją być stosowną partyą dla przyzwoitego szlachcica, w skutek czego rzekłem znowu do Pana Jana:
— Nie masz się tedy co sprzeciwiać téj woli Bożéj, — kto wie, ile ci Ojciec ten dobrotliwy późniejszych, a może i większych jeszcze zgryzot oszczędził, naséłając na ciebie termin niniejszy! Gdzie ojciec taki, tam ani tobie przez myśl nie przejdzie, co by się jeszcze kiedy stać było mogło... Pomódl się tedy, pożałuj jeszcze trochę, kiedy to ulgę przynosi twojemu sercu, i zaraz siadaj gospodarować, bo to jest na teraz fundament. Jesteś zrujnowany po trochę, wyszeptałeś się z grosza, więc starajże się to pracą naprawić, a kiedy by ci co do gospodarstwa potrzeba było, to u mnie jest przeszło dwa kroć sto tysięcy gotówki, bierz wiele ci trzeba — Na to on:
— Dziękuję ci bardzo, mój kochany Marcinie, bo widzę, żeś jest poczciwy człowiek jakich już coraz mniéj na świecie i prawdziwy przyjaciel mój... ale ja bym przecie ci rad jeszcze rzecz jedną powiedzieć.
— Mów-że, proszę ciebie, a tak otwarcie jakby przed własnym ojcem.
— Widzę ja w prawdzie, że się wszystko złe na mnie sprzysięgło i że już nawet i najlepsze środki, jakich ku mojemu celowi używam, tylko się jeszcze na moją szkodę obracają i na tém większe zmartwienie.... ale przecie ja jeszcze nie tracę nadziei. Pomimo tak ciężkich ciosów, jakie mnie świeżo dotknęły, jeszczem całkiem nie upadł i jeszcze będę tentował! Albo zginę, albo Anulkę dostanę, bo bez niéj nie ma już dla mnie życia na tym świecie.
— To wszystko dobrze, — odpowiedziałem, — ale cóż poczniesz teraz?
— Co pocznę? pojadę do Sielnicy do Pana Pisarza i opowiem mu wszystko. Przecie jest krewny pani Ostrowskiéj, a kat by albo sam djabeł był, gdyby w tak krytycznym terminie jéj nic nie pomógł. Ta to Ostrowski, kiedy się obaczy, to tam pozabija te biedne kobiety! Więc kiedy będę miał pana Pisarza po sobie, a już innéj rady na to nie będzie, to gdybym miał aż szlachtę sąsiednią zebrać i na Błonie uderzyć, to uderzę, a Anulkę wydrę z gardła temu pijakowi. Ot! jedź ze mną, panie bracie.
Wiedziałem już z własnego doświadczenia co to jest miłość i jako pali a prze człowieka, kiedy się raz w jego sercu zagnieździ, więc rzekłem:
— Dobrze! dałem już jeden krok, dam jeszcze i drugi — dla kompanii, pojadę.
I pojechaliśmy.
Wieś Sielnica leży nad samym Sanem, ale aż za Dynowem w okolicach Bachórza, Bachórca i owego to Dubiecka, w którém się niegdy urodził sławny po wszystkie wieki poeta, Książe Biskup Warmiński. Dwór w Sielnicy był drewniany i wielki, ale stary już i dużo przygarbiony do ziemi; pokoje w nim były duże ale niskie i po staroświecku malowaném płótnem obite, sprzętów w nich było wiele, ale lubo znać było na nich i dawniejszą wykwintności cenność, dzisiaj jednak więcéj uderzały wiekiem swym i zużyciem, niżeli pięknością. I wszystko to tak stało nietknięte i pomimo potrzeby nie naprawiane, — pan Pisarz ani jednego gwoździa nie chciał ruszać w całym tym dworze: bo raz, nie było to jego dziedzictwo, tylko jego brata starszego, Stanisława, dla którego słabości on porzucił wsie swoje, Witryłów i Krzemienne, aby razem z nim mieszkać, a powtóre, brat ten od lat kilku zapadł był obłożnie na uporczywą podagrę i żadnego huku ani stuku znieść-by nie mógł na chwilę. Po obudwu stronach dworu, obróconego plecyma do doliny Sanockiéj i samejże rzeki, stały wielkie i porządne zabudowania gospodarskie, pomiędzy któremi a przed samym dworem, rozcielał się gładki zielony dziedziniec; w środku dziedzińca stało całe koło, uformowane z kilkunastu lip starych, pomiędzy niemi umieszczony był ogromny stół kamienny z płyt kilku złożony i do okoła ławami obstawiony; — przed stajniami na lewo było widać podługowatą i czarną gnojówką napełnioną kałużę, a przed samemi oczyma wprost rozciągała się wieś cała ze swojemi sadami, nad któremi na pogórku pomiędzy drzewami podnosił się drewniany, ubożuchny Kościołek; — i owoż cały widok Sielnicy.
Kiedyśmy zajechali pomiędzy ganek a lipy, zaraz P. Pisarz wyszedł do nas ze dworu i z wielką uprzejmością przywitał.
— Dajże wam Panie Boże zdrowie, — rzecze on, — żeście tu przyjechali. Dopieroż to się Pan Stanisław ucieszy kiedy was obaczy, bo my się tu tak nudzimy jakby zaklęci.
Radzi z takiego przyjęcia, wchodzimy zaraz do pokojów, ale Pan Pisarz powiada:
— Nie, tutaj was nie zostawię, musicie pójść zaraz do mego brata, bo on się ma teraz cokolwiek lepiéj, i bardzo łaknie gawędy.
— Kiedy tak, to i owszem.
Pan Pisarz nie miał jeszcze więcéj jak lat pięćdziesiąt i był czerstwy jak młodzian, ale Pan Stanisław miał już około siedemdziesięciu i miał głowę łysą jak dynia, około któréj brzegami, jakby wianek cieniutki, wiło się trochę białych jak mleko włosów. Siedział on w wielkiém poręczowém krześle, w jakiś haładzajowy żupan zawinięty i podczas kiedy jedną ręką ustawicznie poprawiał sobie haftowaną furażerkę, na bakier nasadzoną na głowie, drugą trzymał długi cybuch z bursztynem i z tureckiéj lulki ciągnął ogromne kłęby niebieskawego dymu. Krotochwilny to był staruszek i pomimo dokuczliwéj i długo trwałéj choroby, w nim zawsze była taka jowialna, jakby to u małego chłopięcia, które łechtane prędkim krwi gorącéj obiegiem, cieszy się z tego że żyje.
— Ołtarzowski i Nieczuja, zaraz sobie to pomyślałem, kiedym turkot wozu usłyszał, — rzecze on do nas wchodzących, — wzięli słowo od rodziców i przyjeżdżają prosić na wesele.
— Gdzie tam na wesele! Mości Dobrodzieju, — odpowiedziałem, — myśmy pojechali na zrękowiny, a trafili na chrzciny.
— Jakto na chrzciny? — zapytał staruszek i popatrzył na Ołtarzowskiego.
— A już-ci na chrzciny, bo nam skórę obito i panny nie dano.
— Jakże-to, proszę was? to być nie może.
— Ale kiedy było, to już pewnie i być mogło.
— No, to powiadajcież prędko, bo to płazem tego puścić nie można.
Więc zaraz z kopyta opowiedzieliśmy to wszystko, co nas na Rusi spotkało. Staruszek i pan Pisarz słuchali z uwagą i oburzali się często, ale kiedyśmy im opowiedzieli, jakieśmy owym łotrom najezdnikom wzięli oko za oko, to pan Stanisław się tak tém ucieszył, że aż krzyknął i zerwał się z krzesła, ale jak się poderwał, to znowu tylko krzyknął, ale tą razą już z bolu, który przy zerwaniu się dotknął go w nogi opuchłe i muzułbasem poobwijane. Przecie po chwili rzekł:
— Aj! toście im dobrze zrobili tym urwipołciom, szkoda tylko, że pomiędzy nimi samego Ostrowskiego nie było.
Pan Pisarz także był kontent z téj zemsty naszéj, jednak całą rzeczą nie mało się zafrasował i rzekł:
— Tedy już wszystko przepadło. — Na to ja zaraz:
— A pan Jan przecie jeszcze nie utracił całkowitéj nadziei.
— To chyba gwałtem chce zabrać pannę!
— Może i gwałtem; — odpowiedziałem.
— A dla czegożby nie miał gwałtem jéj wziąść? — podchwyci staruszek, — czy to nie bywa na świecie? Zebrać kilkanaście szabel, napaść, zabrać i w nogi! nim się Rusinkowie obaczą, on będzie już za dziesiątą górą; a potém niechaj Ostrowski napada na ziemię Sanocką; zje dwie góry i dwie wody wypije, zanim ztąd co dostanie!
Takie usposobienia zastawszy w krewnych panny, graliśmy już im na tę notę póty, póki aż cała konkluzya nie stanęła gotowa. Uradziliśmy tedy, ażeby szlachtę zwołać, zebrać i wystawiwszy im rzecz tę, jako obrazę honoru całéj Ziemi naszéj przez Ostrowskiego wyrządzoną, zajazd najformalniejszy zrobić na Błonie, i chociażby przyszło bitwę Stryjanom dać, pannę zabrać koniecznie.
Wziął tedy pan Pisarz wielki arkusz papieru i postrzygł go w drobne kawałki, a na każdym z nich napisał list do sąsiada, prosząc go, iżby przyjeżdżał na wielką naradę do Sielnicy, bowiem rzecz jest magni momenti.
Myśmy zaś tymczasem zasiedli ze staruszkiem do poufnéj pogawędki i popijając miodek, który przewybornie sycono u niego, przegadaliśmy cały wieczór i nie poszliśmy pierwéj spać, póki nam pan Pisarz nie zagrał kilka przewybornych melodyi na skrzypcach, które nam sprawiły sen lekki i przyjemny.
Na drugi dzień rano wielki ruch się zrobił w Sielnickim dworze. Parturiunt montes... We dworze ład robią, dziedziniec zamiatają, kucharze krają, sieką, gotują, wina znoszą z piwnicy, naczynia i srebra ze skrzyń dobywają, szkła myją, zgoła obiad będzie wielki i sute przyjęcie. Bo to kto chce szlachtę zażyć do czego, ma-li u niéj affekt czy nie ma, jeść i pić musi dać dużo i dobrze. Przez gębę pewna droga do serca, i pewna była, i bywało tak u niejednych, ba! może i u wszystkich, że dla jadła i napoju i dobréj kompanii jechało się nie raz o mil kilkanaście. Nie dla tego, żeby ten napój i jadło coś samo w sobie znaczyło, bo to każdy miał sam u siebie, a może i lepiéj, ale i to już taka była natura. Więc przed południem już jęli się walić to konno, to wozowo, i z téj i z owéj góry, i z téj i z owéj doliny, i z wschodu i z zachodu, i od południa i od północy. A kiedy się obiadowa godzina zbliżała, było już więcéj trzydziestu szlachty różnego wieku i stanu zgromadzonych w sali jadalnéj. Ale były to już wtedy te czasy, w których wypadkami politycznemi spowodowana wielka i co raz większa zachodziła w obyczajach odmiana; mnóstwo nowych wyobrażeń i zwyczajów, przychodzące z dniem każdym z Niemiec i Francyi, brało górę nad pozostałościami naszemi po ojcach, — a podczas kiedy niektóre domy magnatów i zamożniejszéj szlachty były już całkiem na cudzoziemską stopę urządzone, to i drobniejsza szlachta, idąc ślepo za modą, wiele rzeczy poprzejmowała od nich. I tak, jeszcze przed laty piętnastu, kiedy się gdzie nie trzydziestu ale sto szlachty zjechało, to pomiędzy nimi ani jeden nie nachodził się taki, któryby nie miał kontusza na sobie i hajdawerów włożonych w bóty; — dzisiaj było nas w Sielnicy tylko trzydziestu, a już pomiędzy nami było więcéj dziesięciu w trzewiczkach i pończoszkach, w sztacklajdach i frakach, w perukach i kólczykach u uszów. I może to malowniczy i piękny był widok, kiedy pomiędzy dwudziestoma barczystemi mężami, o łbach ogolonych i wąsach sumiastych, ubranymi w jaskrawych kolorów kontusze i żupany, opasymi złotemi, błyszczącemi pasami, kręcił się jaki dziesiątek pończoszkowych elegantów, z których każdy świecił śnieżną białością żabotów i chustek, wlókł za sobą długi ogon swojego fraka, a potrząsając albo peruką, albo własną upudrowaną czupryną, zacinał komplimenta z francuzka i woniał jakby jaka apteka! może to piękny był widok dla kogo, ale dla nas, którzyśmy wiecznie się tego trzymali, cośmy widywali na naszych ojcach, był to robak, który kiedy nie gryzł serc naszych, to sprawiał w nich takie oburzenie, że się nie raz kończyło nienawiścią, złością albo nawet i głośno wyrzuconém przekleństwem. Nazywaliśmy też ich perukarzami, olejkarzami, kusymi djabłami albo i gorzéj jeszcze, a nie było nam większéj uciechy, jak takiego panicza nastraszyć karabelą, albo go z pończoszkami przez błoto przepędzić. Tą razą jednak nikt o tém nie myślał, bo chodziło nam o rzecz ważną, o szczęście dobrego człowieka i przyjaciela naszego, więc podczas kiedy my w tę sprawę wtajemniczeni, twarz przeciągając, czyniliśmy minę ważną i konsyliarską, to tamci ciekawie się dopytywali co to będzie, co to za rzecz takiéj wagi?
— Wielkie rzeczy i niesłychane! obraza honoru całéj Ziemi Sanockiéj! — odpowiadaliśmy wszystkim, odkładając rzecz do po-obiedzia.
Dano znać do obiadu, staruszek kazał się tam wnieść ze swojém krzesłem, a podczas kiedy my smacznie zajadając, wypróżnialiśmy gęste kielichy na różne zdrowia, staruszek nam dotrzymywał najwierniéj i wypijał każdy kielich, — lecz wodą.
Przy końcu obiadu, kiedyśmy już tylko dopijali oficyalnych kielichów, Hrabia Parys, który mieszkał we wsi Igiozie pod samym Dynowem, a pierwszym był elegantem między perukarzami, rzecze do Panów Dydyńskich:
— To nam wiele robi przyjemności siedzieć razem w dobréj kompanii przy smacznym objedzie i uderzać w kielichy z kochanemi sąsiadami, bracią szlachtą, ale przyznam się Panom, że tu jest cokolwiek gorąco, więc proponowałbym, czy by nie można przejść do innych salonów.... bo się tu podusimy. J’etouffe! ff ff! i otarł sobie batystową chustką pot z czoła.
— Tff! powtórzyli wszyscy perukarze za Panem Parysem, dobywając z wielkim szelestem białych chustek ze swych kieszeń; bo u nich jest tak, że co robi ten, co jest za pierwszego, którego oni Primadonną nazywają, uznany, to zaraz wszyscy za nim małpują.
Pan Pisarz, zarumieniony trochę i gorącem i winem, z pod oka się przyglądał na Pana Parysa, bo to rzecz gospodarska jest, dawać znak kiedy powstawać od stołu, jednak rzekł:
— To wstawajmy! — ale Żbikowski, kontuszowy szlachetka, chłopek mały lecz zadzierżysty i od serca nie lubiący Francuzów, powstając od stołu i niby niechcący poprawiając swój wylot, tak go po za siebie zarzucił, że za sobą siedzącego eleganta trafił w samo ciemię napudrowanéj peruki; chmura białego kurzu podniosła się od głowy ustrzelonego rękawem eleganta i peruka mu się całkiem na lewe ucho przekrzywiła, ale Żbikowski się zaraz obrócił, wielkim głosem krzyknął: pardon! śmiech trochę się dał słyszeć pomiędzy kontuszowymi, ale jak gdyby nic, przeszliśmy do drugiéj sali.
Żbikowski, co za jeden właściwie był, nie umiem na pewno powiedzieć, bo nikt tego nie wiedział. Wydawał się on szlachcicem, służył w konfederacyi pod komendą Morawskiego i tam cudów męztwa i sprytu dokazywał, że się aż sławnym stał na całą Rzeczpospolitę, i śród wojny był kilka razy pojmany i wzięty w niewolę, ale zawsze się jakoś wywinął; raz nawet był zawieziony aż do Berlina i Królowi Jegomości Pruskiemu jako mirabilium jakieś prezentowany, ale i ztamtąd przez napisanie jakiegoś memoryału, potrafił się wykręcić i znów się do konfederacyi przyczepił, — a zawsze na czele kilkunastu przynajmniéj ludzi i jako komendant. Po wojnie kręcił się kędyś lat kilka, a owego czasu zjawił się był w Sanockiem i mając pieniądze i konie i sługi, to przy tym, to przy owym wielkim dworze po kilka miesięcy się bawił, a nakoniec jak i przybył tak i zniknął gdzieś nagle bez wieści. Był mały, włosów płowych i młokosowatéj twarzy, ale okrutnie zadzierżysty, wielkié odwagi i burzliwéj fantazyi, — więc żem go ztąd znał, przechodząc do wielkiéj sali, wziąłem go za rękę i rzekłem na ucho:
— Trzymaj że Waszmość za nami, bo tu idzie o szczęście Ołtarzowskiego.
— O! ja z wami na całą wieczność i potém jeszcze sto lat! — odpowie on i przeszliśmy do sali.
Ledwieśmy co weszli i staruszka wniesiono, zaraz eleganci posiadali za przykładem Pana Parysa na krzesłach i powyciągali otrzewiczkowane nogi przed siebie; szlachta zaś nasza podniosła głosy, iżby przystępywać do rzeczy. Rzeknie tedy staruszek:
— Pan Nieczuja niechaj będzie łaskaw zaindukować sprawę, — i uderzywszy kilka razy cybuchem o stół, zawołał głośno: — Mości Panowie, uciszcie się!
Spodziewałem się tego, że na mnie ta funkcya wypadnie, więc wystąpiłem na środek pokoju i począłem sprawę indukować, ale że to tam się znajdowali wybornego umysłu ludzie, więc ażeby nie lada jako siebie i sprawę zaprezentować, poczynałem w ten sens:
— Jaśnie Wielmożni i Wielmożni, a nam wielce mili Mości Panowie i bracia! Żadnéj to nie podpada wątpliwości, że sprawować rząd państwa z takim skutkiem, ażeby wszystko złe ukaranem, a wszystko dobre wynagrodzonem, jako też i wszystkie uczciwe pojedyńczych obywateli desideria, zadowolone, albo kiedy tego potrzeba sukursowane były: jest rzeczą tak trudną, że jéj od czasów Salomona Króla, który był najmądrzejszy ze wszystkich Królów na ziemi, aż do dzisiaj panującego Stanisława Augusta, który nie jest jeszcze przez historyą sądzony i zapewne nie blisko Salomona postawionym zostanie, żaden jeszcze nie osięgnął zupełnie. Powiedzieli to już mędrcowie całego świata, jako Plato i Aristoteles, Demosthenes i Seneca, i wiele sobie nad tą materyą głowy nasuszywszy, innego przeciw temu nie wynaleźli remedium, prócz tego: ażeby obywatele państwa, którym dobro powszechne w rzeczy leży na sercu, temuż rządowi funkcyi jego nie utrudniali i niezarzucali go żadnemi drobnemi i mało co znaczącemi sprawami, a osobliwie też taką prywatą, która mogąc być załatwioną pomiędzy sobą, wcale nie potrzebuje opierać się o zielone prześwietnych trybunałów stoły, ani o złote purpurowych tronów kamery. Jeżeli tak jest, Mości Panowie, o ileż więcéj takie sprawy, które po prostu honoru jednego obywatela albo powiatu lub Ziemi dotyczą, i na których osądzenie niemasz w żadnym Kodeksie ani Voluminach paragrafu, jako bez sądu i wszelkiéj assystencyi poczęte i dopełnione, również bez sądu i assystencyi rozstrzygnione albo powetowane być winny. Mości Panowie! Obywatel i szlachcic przez równego sobie albo przez powiadającego się być takim, na honorze skrzywdzony i w owéj przykréj postawiony pozycyi, iż sprawiając się z nim na szablę, ani honoru swego by nie oczyścił, ani zamierzonego osiągnął celu, maż już zdesperować na wieki, albo po mieszczańsku przez kratki sądowe domagać się wieży na adwersarzu? maż powiat cały, który w imieniu tegoż obywatela ukrzywdzonym został moralnie i sponiewieranym, — maż mówię powiat ten cały swoją prywatną sprawę rozmazywać przed oczy i uszy całéj Rzeczypospolitéj, i chciwéj skandalów czeredy?....
— A! nigdy! — zawołało kilka głosów od okna, — sami sobie uczynim sprawiedliwość i basta!
Pan Parys coś pomruknął z francuzka i uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, jakby na teatrum, kiedy komedyant dobrze rolę swą odegrywa, przyłożywszy lorynetkę do oczu, prosto wypatrzył się na mnie. Za nim uczynili to drudzy koleżkowie jego, lecz ja nakarbowawszy sobie tylko ten francuzki kompliment, nie dałem się przeto zbić z mego toru, i prowadziłem rzecz daléj w ten sens:
— Takie uczyniwszy exordium, mam zaszczyt indukować Waszmość Panom samąże sprawę. Jmść pan Jan Ołtarzowski, szlachcic Piński, krwi doskonałéj, a od lat kilku pomiędzy nami tu mieszkający i od nas dla cnót swoich i przedziwnych wyniosłéj duszy przymiotów za naszego uznany, uczuwszy przed laty trzema niepowściągliwy afekt ku Jmść pannie Annie Ostrowskiéj, Cześnikównie Bracławskiéj, a urodzonej i t. d. i t. d.
Tutaj opowiedziałem całą téj niefortunnéj konkurencyi koléj i ostateczne jéj zakończenie, wypuszczając tylko te szczegóły, których przytoczenie na nic by się było nie zdało, koloryzując zaś wszystkie inne, a osobliwie ważniejsze, a kiedym kończył temi słowy:
— Niemasz tu inszéj rady; mości panowie, na to uporczywe naszego przyjaciela nieszczęście, jak posukursować viritim Pana Ołtarzowskiego i pojechawszy z nim do Błonia, pannę wziąść siłą i oddać mu w ręce. Rzecz to prosta i łatwa i sama z siebie wypływa, bo Stryjowie panny, Mości Panowie Dydyńscy, nie tylko tego pragną od serca, ale i owszem, iżbyśmy tak uczynili, przez moje usta mocno Waszmościów obligują i proszą; a gdyby nawet przyjść miało do tego, żeby się tam albo szlachta tamtejsza, albo znowu jaka Pułkownikowskich najmitów czereda zbrojnie oponowała, to czyż nam ręce jaż całkiem zgrabniały? czyż nie potrafimy jeszcze uderzyć?....
Kiedym to wymówił, powiadam, i właśnie co na dobry tor wpadał, aby serca poruszyć i rozegrzać słuchaczom fantazyę, porwie się Parys ze swego siedzenia i mruknąwszy:
— A to wojna domowa! ja od tego ręce umywam! — porwał za kapelusz i ku drzwiom poskoczył. Perukarze tuż za nim, ale Żbikowski w tymże momencie zaskoczył im od drzwi i nie wypuścił.
— Trzymaj! — krzykną szlachta i rzucili się ku drzwiom. Na to Parys:
— Suponuję, że Ichmość przecie nie zechcecie nas inkarcerować w Sielnicy. Mości panie Dydyński, apelluję do Pana.
— Ale proszę, bardzo proszę, — zawołał staruszek z krzesła, ale kiwnął na Żbikowskiego: nie puszczaj!
— Nie puszczę! — zawołał Żbikowski, — to jest zdrada, opuszczać kolegę w nieszczęściu.
— Mospanie Nieczuja! — krzyknie Parys do mnie, — czy Wacpan mnie chcesz par force zrekrutować do swojéj bandy? — Héj kiedy nie skoczę:
— A cóż to ja bandę formuję, mosanie? czy to ja rabuś jestem, czy Gonta jaki?.... pilnuj się Waszmość w tém co gadasz, bo to nie żart jest następować na szlachtę!....
— Gwałtu! co Wacpan robisz! — krzyknęli hurmem eleganty, — Hrabiego insultujesz!
— Co insultuje? kto insultuje? — krzykniemy wszyscy hurmem i przyskoczymy do drzwi. Eleganty do swoich szpadek, my do nich:
— Nie rusz! bo z was tu ani noga nie wyjdzie! Primadonna sam dał okazyę! Eleganty następują na szlachtę!
— Eleganty następują na nas! — krzyknął Żbikowski, — panowie bracia, brońmy się!
Dopieroż się zrobił hałas i tumult przy drzwiach, tamci gniotą, ci pchają, owi krzyczą i grożą, ten i ów zaś swawolny wytnie ręką w perukę, że aż chmury białego dymu się wznoszą i na nas spadają. Aż kiedy staruszek rad z krotochwili, krzyknie do nas:
— Brońcie się Waszmość, bo was wykłują szpadami! — przycisnęliśmy mocno. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wiedział, co się to dzieje, każdy się bał i brał do obrony, tymczasem Parys popchnął kilku od siebie i pod piec odskoczywszy, wydobył szpadę, kilku innych toż samo; wtedy ja widząc, że nie żarty, krzyknę na całe gardło:
— Żbikowski otwieraj i puszczaj na czyste pole, bo śmierć oczéwista!
Usłyszawszy to Żbikowski puścił, my też jak przyciśniemy, to jednym skokiem prawie wyrzuciliśmy się wszyscy przez drugi pokój i przez sień na dziedziniec. Ale tam to już rzecz inna! perukarze się wprawdzie natychmiast sprawili i stanęli po lewéj z szpadami, ale my mając kilka szabel, a zresztą pięście lub kije, nie sprawialiśmy się całkiem, tylko Żbikowski zaraz wysunął się naprzód i krzyknąwszy: — Bij w Imie Boże! — uderzył. My za nim. Złamaliśmy elegantów od razu, dopieroż po perukach i pędź na gnojówkę. I nie minęło ani jedno Ave, wszyscy już umalowali sobie pończoszki na czarno, i jako żaby brnąć musieli na drugą stronę do stajen, — ale my i tameśmy im zaskoczyli; dopieroż śmiech i swawola, dopieroż zemsta na nich za odstąpienie starych obyczajów! za wieszanie się ich przy cudzoziemcach, za zwycięztwa odnoszone nad nami u kobiet! za perfumy, peruki, pończochy i inne jeszcze rzeczy!... więc tedy to poczniemy ich przeganiać po błocie, zrywać peruczki, chlapać i wywracać po trawie, — strach Boży dla nich, a dla nas wielka swawola i satysfakcya! bo i nie jedna tam może zemsta za kochankę lub żonę na tych elegantach spełnioną została, — co się nie często trafia na świecie. Mieli oni za swoje, a lubo każdy z nich wyrwawszy się z rąk naszych, zaraz dopadł do stajni i kazawszy zaprzęgać, umknął co prędzéj, to jednak ani jednego nie było takiego, żeby nie był obłocony jak djabeł, i obdarty jak żebrak, a u drugich pewnie się i bez guza nie obeszło.
Wielką tedy wiktoryę odnieśliśmy nad francuzką cywilizacyą do Polski przybyłą, — ale pomimo to uchybiliśmy celu, bo za perukarzami, ile że już dobry zmrok zapadł, prawie cała szlachta się także rozjechała do domów, i każdy z nich, mając już dość satysfakcyi dla siebie, ani już słyszeć nie chciał o zajeździe ani o Ołtarzowskim.
Rzeknie tedy Żbikowski, który jeden tylko był został w dziedzińcu:
— Otóż to taki świat dzisiaj! ten co w peruce wart ośmnaście, a każdy inny, wart dwadzieścia bez dwóch. Ale nie frasujcie się Waszmość, ja z wami; uderzymy we trójkę i nasza wygrana.
Ołtarzowski się chwycił tego junaka, jako ciemny chromego, ale tymczasem musieliśmy przejść do pokojów, gdzie staruszek niecierpliwie wyczekiwał relacyi z placu bitwy. Przeszliśmy więc, a on do nas:
— Hej! panna będzie albo nie będzie, aleście przynajmniéj wytatarowali skórę tym elegantom, co się im już od dawna należało.
I kazał dać wina, przy którym zasiadłszy, opowiadaliśmy na przemian z Żbikowskim klęskę peruk pod Primadonny dowództwem. Ołtarzowski tylko był srodze smutny, nic nie mówił, a pan Pisarz chodził z chmurném czołem po izbie, brwi marszczył i mruczał coś sobie pod nosem.
Kiedyśmy skończyli opowiadanie, ja ażeby nie dopuścić Żbikowskiego do mowy i nie dać mu poduszczyć Ołtarzowskiego do jakiéj niedorzecznéj awantury, widząc z resztą, że już całkiem się to jego ożenienie nie składa, odezwałem się głośno w te słowa:
— Mój panie Janie! zdaje mi się, że nie wątpisz o moich najlepszych chęciach i niespracowanéj gorliwości dla ciebie do każdéj imprezy, ale chyba-byś oczów nie miał, żebyś nie widział, że już całkiem woli Bożéj w tém nie ma. Tentowałeś już na tyle różnych sposobów, i nietylko, że nie doszedłeś do twojéj mety, ale jeszcze po każdym ważniejszym terminie coraz się od niéj oddalasz. Oto przy krewnych twojéj panny ci to powiadam, że już snać w tém ani dla niéj ani dla ciebie nie byłoby szczęścia, — dla tego radzę tobie i proszę, nie idź już z losem na przebój, przestań i porzuć. Bo kto wie, ażali Pan Bóg tylko za sam twój upór cię tak srodze nie karze. Upokorz się przed nim, wybij sobie z głowy tę miłość, a On cię lubo nie w tém, to w czém inném pocieszy i za doznane zmartwienia odszkodzi. A o twoje damy także się nie troszcz, — rychléj im Pan Bóg w skutek ich wiary i pokory pomoże, niż twoja tak nieszczęśliwa ręka. Panie Janie! to moja rada szczerego serca. — Na to Pan Pisarz:
— Bardzo rozumnie mówi pan Marcin. Wierz nam, panie Janie, że odkąd się starasz o pannę Ostrowską, i tyle trudów łożysz na to i z takiém piękném sercem to robisz, tak cię kochamy jak brata i niczemu byśmy nie byli tak radzi, jak temu maryażowi. Ale sam widzisz, że to już cale nie może być. Z waryatem masz do czynienia a może i z przeznaczeniem Boskiém. Muru głową nikt nie przebije, a szkoda ciebie, panie bracie. Więc i my też, nie z żadnéj innéj racyi, jeno z szczerego dla ciebie afektu, radzimy, daj już pokój i sprawę tę porucz samemu Bogu, a pewnym bądź, że kiedy ci się to należy, to cię pewnie nie minie.
Ołtarzowski uczuł zaraz całą tę prawdę, którąśmy mu powiedzieli, i rozpłakał się tylko jak dziecko. Nie przeszkadzaliśmy mu w tém przetrawianiu się miłości ze żalem i milczeliśmy całą chwilę. Niebawem też Jan, wypłakawszy się, jak gdyby brzemię jakie ogromne rzucił ze swego serca, wstał i westchnąwszy rzekł:
— Ha! widzę sam, że już inaczéj nie może być. Dam już pokój téj sprawie. Dziękuję wam przynajmniéj za serca wasze dla mnie.
I na tém się zakończyło. Ja na drugi dzień rano zaraz odebrałem pisemne wyzwanie od hr. Parysa, abym mu się sprawił za obrazę jego honoru; — nie rzecz była odmawiać, prawdę mówiąc nawet spodziewałem się tego. Więc pojechaliśmy z Ołtarzowskim do Dynowa, bo tam naznaczył plac. Hrabia chciał się koniecznie bić na szpady, ale ja téj broni nie akceptowałem, więc on na pistolety, tego już nie mogłem odmawiać, ale przyjaciele jakoś to wyrobili, żeśmy po staremu poszli na szable. Pierwszy raz w życiu nie powiodło mi się, bo lubo ja Hrabiemu odciąłem członeczek od małego palca z kretesem, on mnie jednak tak srodze łeb naznaczył, żem to przeszło tydzień odleżał w Dynowie. Widać nie bardzo dobra musiała być sprawa moja. Ołtarzowski mnie tam przez cały czas choroby mojéj pilnował, a potém mnie odwiózł do domu, gdzie zabawiwszy dni kilka i ze łzami się pożegnawszy, rozstaliśmy się nakoniec, — lecz ani na zawsze ani nawet na długo.





VIII.



Aby znowu pochwycić wątek téj, którą w téj chwili opowiadam, dosyć awanturniczéj historyi, muszę od owéj, przez nas przypadkowo nad francuzkimi elegantami odniesionéj wiktoryi całych dwa lat przeskoczyć. Dwa lata w życiu ludzkiém, powiadają że to jest wiele, i zapewnie... zgadzam się na to zupełnie i tę tylko dodaję z doświadczenia własnego powziętą restrykcyę, iż tak w życiu narodów, jako i indywiduów są dni takie, które daleko więcéj ważą w teraźniejszości i daleko więcéj skutków po sobie zostawiają na przyszłość, niż całe lata niekiedy; a natomiast znowu bywają takie lata, które nic nie ważąc w teraźniejszości, i na przyszłość nie pozostawią więcéj po sobie śladów, oprócz liczby swéj w kalendarzu, a w sercach ludzkich snom lekko minionym podobnego wspomnienia. Te dwa lata, które mi tutaj pominąć przyszło, były także takiego rodzaju; w Polsce pod panowaniem Stanisława Króla pozostałéj, przyniosły one tylko kilka książek nowo wydrukowanych, kilka projektów do praw, które nigdy w życiu wejść nie miały, kilka dowcipów na Czwartkowych obiadach powiedzianych, kilku kosterów i awanturników z zagranicy przybyłych i kilkanaście kobiet uwiedzionych i za błąd swój pokutujących, — u nas daleko mniéj jeszcze, bo kilka nowo urządzonych dykasteryów, kilka dróg świeżo wymurowanych, były całą tych lat nowością, — ja zaś, gdyby mi było nie przybyło dwóch jednostek do liczby lat moich, i gdyby owo cięcię, od hrabi Parysa otrzymane, nie było mi zostawiło głębokiéj kresy na czole, byłbym nawet nie wiedział, czy czas po staremu płynął i wtedy, czy stał na jedném miejscu. Dni moje przemodlone na grobie nieboszczki Zosi mojéj, albo zapełnione wspomnieniami z szczęśliwszych i weselszych lat życia mego, były tak jednostajne i tak do siebie podobne, żebym sobie nawet żadnego z nich pojedyńczo nie mógł przypomnieć, — więc i życie moje zostało zupełnie to samo, jakie było przed moją w Ziemię Ruską podróżą. Nawiedziłem tylko przez ten czas kilka razy Ołtarzowskiego, który jak Podstarości pracując około roli, naprawiał to w swéj kieszeni, co przez konkurencyę był zepsuł i wzdychając za swoją Anulką, co dzień więcéj ją zapominał... i nawiedziłem kilka miejsc świętych, których odpusty i nabożeństwa od czasu poczęcia się smutków moich, były jedyną rzeczą, która mnie pociągała. Do tego czasu byłem już we wszystkich tych miejscach, które Pan Bóg sobie czasami obierał na to, aby chwiejące się w wierze i przez nowinkarzy nagabane swe dzieci, umocnić i o swojéj przytomności na każdém miejscu upewnić: byłem na wszystkich takich miejscach w naszéj prowincyi, ba! nawet i za kordonem, bo jasna Góra i Poczajów nie zostały pominione przezemnie. Aż jakoś lato było nadeszło i zwyczajna takich pielgrzymek pora, i frasowałem się też nie mało, że na ten rok nie miałem już nigdzie w kraju nowego na moją ofiarę miejsca, ale dnia jednego dopowiedziano mi, że Kochawina, wioska w Ziemi Ruskiéj, a pod samym Żydaczowem leżąca, ma Kościołek, około którego na drzewie objawiła się była dawnemi czasy, po najeździe tatarskim, stroskanym ludziom Matka Najświętsza. Do téj Pani Niebieskiéj, królującéj z aniołami w obliczności Najwyższego Boga i Stworzyciela naszego, ja szczególne mam nabożeństwo, bo wiem to dowodnie jak skuteczném jest Jéj każde wstawienie się za nami u Pana nad Pany, — byłem też Sodalisem ku obronie czci i honoru Téj opiekującéj się nami Patronki naszéj, a niegdyś całego narodu Pani i Królowéj, — więc uradowała mnie nie pomału ta wiadomość i postanowiłem na najbliższy odpust tam jechać. A że to już się miało ku końcowi miesiąca czerwca, i Proboszcz niedawno Panu Bogu postawionego Uhereckiego Kościoła mnie upewnił, że właśnie w tych dniach się tam to nabożeństwo odbywać będzie, więc zabrawszy mojego Węgrzynka, zaraz tam pojechałem. I trafiłem szczęśliwie, bo nie tylko w sam czas, ale w wigilią wigilii już byłem na miejscu.
Niepoczesny tam Kościołek w téj Kochawinie, — stary, drewniany, kilkoma rozsochatemi drzewami ocieniony i zapewne jeszcze od czasu pierwszéj erekcyi trwający, ale że sława tego miejsca rozchodzi się bardzo daleko, a do tego jeszcze właśnie piękna posłużyła pogoda, więc się zebrało kilka tysięcy ludzi. I można tam było widzieć nie tylko Mazurów i Szlązaków, Rusinów z Pokucia i dalekiego Podola, ale nawet i Słowaków i Węgrów i Wołochów, nawet gdzieś aż z za Bukowiny; szlachty stosunkowo nie bardzo wiele tam napotkałem, ale to nie była rzecz niespodziewana, bo w ostatnich czasach z wielu innemi cnotami upadającemi, i religijność nie utrzymała się u nas w dawnym swoim wigorze, i upadając coraz bardziéj przyprowadzi nas nakoniec do tego, że chyba tylko po naszych przywarach i błędach znać nas będą po świecie.
Przyjechawszy tak wcześnie i stanąwszy u chłopa gospodą, bo karczma była podróżnymi nabita, na drugi dzień rano szedłem do świętéj spowiedzi, a oczyściwszy się z grzechów moich, przystępywałem do Stołu Pańskiego, poczém słuchałem wszystkich Mszy św. przez przyjezdnych księży odprawionych, resztę dnia poszcząc strawiłem na modlitwach i świątobliwéj rozmowie z zakonnikami i pielgrzymami. Pielgrzymów dzisiaj już nie masz na świecie, ale onych czasów bywało ich wielu, — byli to ludzie, którzy młodość swoją strawiwszy jak ludzie, potém albo w skutek jakich w tém życiu doznanych zawodów, albo już tak z powołania i natchnienia Bożego, resztę swego żywota poświęcili bogobojnym podróżom. W Kochawinie napotkałem ich kilku, a że to pomiędzy tymi ludźmi zdarzają się wilcy pod owczą skórą, więc franci i oszustowie, wdałem się tedy z nimi w bliższą rozmowę, aby ich poznać, i z tymi, którzyby we mnie podejrzenie obudzili, w tak świętym dniu dla mnie wszelkiéj bliższéj styczności uniknąć, jakoż znowu z opowiadania drugich korzystać. I udało mi się to przewybornie, bo był pomiędzy nimi jeden, który prosto szedł z Ziemi Świętéj, tego sobie wybrałem, i z nim już te kilka dni strawiłem. Był to człowiek nie więcéj jak pięćdziesięciu lat wieku, szlachcic od Białowiezkiéj puszczy, bywał za młodu na dworze Księcia Ordynata Sanguszki i sługiwał w jego milicyi; potém zaś kiedy dobra ordynackie zajechane zostały przez JW. Branickiego, Hetmana W. Koronnego, a jemu już i tak służba u pana tak rozwiązłych obyczajów i prawie waryackich napadów się uprzykrzyła, przeszedł w służbę Hetmana. Ale i tam mu jakoś niedobrze było, — nudził się, do wojskowych obowiązków nie czuł się wcale powołanym, w kompaniach siadywał jak mruk, tęsknił za puszczą swoją, do któréj się był przyzwyczaił i za Kościołkiem małym, w którym się codziennie modlił od dziecięcia aż do wyrostka, po opieką swéj matki. Z takiém usposobieniem duszy nie pozyskał on ani miłości u żołnierzy, z którymi służył, ani szacunku u swoich podwładnych, ani dobrego zachowania u starszych, — a kiedy go jego koledzy, dziadem kościelnym nazywając, bezustannie wyśmiewali, a pan Hetman wyraźnie powiedział w oczy: «Waści-by raczéj rożaniec przystał, niż szabla,» — tedy on utraciwszy już ostatecznie dosłużenia się czegoś nadzieję a w rzeczy zadowolony z takiego spraw swoich obrotu, podziękował panu za służbę i powrócił do domu. Tam matkę zastał bardzo wiekiem przygniecioną, ulubiony Kościołek w popiele, a ojca od dawna już w grobie. Były to czasy, w których po tamtéj okolicy pan Miecznik Litewski a późniejszy wojewoda Wileński, Książe Karol Radziwił z swoją bandą Albeńską grasował, — niepokoje a czasem napady, które banda ta między szlachtą czyniła, były wprawdzie tylko swawolą i burzliwych umysłów przez najburzliwszego hetmanionych zabawką, i zapewne, że wszystkie z téj zabawki dla obcych wynikające szkody suto wynagradzane były, — wszakże mieszkać w tamtéj okolicy, być szlachcicem, ale nie junakiem i nie towarzyszem téj bandy, a do tego mieć chorą matkę u siebie, nie było ani bardzo wygodnie, ani całkiem bezpiecznie. Uczynili tedy syn z matką naradę, po któréj cząstkę swoją sprzedali, grosz za nią wzięty oddali klasztorowi Panien w Wilnie, w którym matka osiadła, — syn zaś, odmówiwszy jeszcze ostatnią na gruzach spalonego Kościołka modlitwę, z kilkudziesięcioma dukatami pozostawionymi sobie na drogę, puścił się na pielgrzymkę po miejscach cudownych. Z razu pielgrzymował on tylko po kraju i zawsze na zimę powracał do Wilna, gdzie osiadając w klasztorze i tam pełniąc służby, to jako braciszek to jako organista, codziennie swą matkę nawiedzał, — ale od pięciu lat, zamknąwszy własną ręką matce swéj oczy, puszczał się i po za granicę swojéj ojczyzny. Teraz powracał ze Ziemi Świętéj, od grobu Chrystusa Pana, i szedł do Rzymu.
Bardzo mnie pociągnął do siebie ten pielgrzym, — wszystko co mówił, było tak proste i szczere, że nie mogło być nieprawdziwém. Jego mowy słuchałem z wielkiém zajęciem, bo wielka prostota i wielka mądrość była w jego każdém słowie, wielka świątobliwość i prawdziwe natchnienie w duszy; wiele rzeczy widział i znał je dobrze, ale się niczém nie chwalił; światowéj mądrości żadnéj nie miał, ale biblję nowego i stargo zakonu, wszystkie godzinki, rożańce i inne powszechne modlitwy umiał jak Pater noster. Do karczmy żadnéj nie wstępował na życiu, ze szlachtą rzadko się stykał, bo krzykliwa i do jedzenia siłuje, a on spokój lubił i od lat szesnastu mięsa nie miał w swych ustach. Bardzo mnie pociągnął do siebie ten pielgrzym.
Zaprosiłem go tedy do siebie, i po wieczornych modlitwach długo w noc rozmawialiśmy z sobą. Na drugi dzień rano do pierwszéj mszy on grał na organach, a ja do niéj służyłem, potém modliliśmy się przed cudownym obrazem, — a kiedy się kościół zaczął bardzo napełniać, a do summy jeszcze było daleko, wyszliśmy obadwa w dziedziniec i usiadłszy pod drzewem przypatrywaliśmy się różnemu ludowi i szlachcie, przybywającym na summę i rozmawialiśmy o świętych rzeczach. I różny to bardzo był tłum tych ludzi cisnących się w to miejsce, w którém w obliczu Boga tylko przymioty duszy i modlitwa czynią pomiędzy nimi różnicę. Tu kilku chłopów Rusinów w świątecznych długich opończach i czapkach baranich suną na przodzie, za nimi grono kobiet i dziewcząt, w granatowych przyjaciółkach i kaftanikach, daléj żebrak z torbami wlecze się o kulach, ówdzie szlachcic lub Podstarości, zastawiwszy wozik na drodze, przebija łokciami rum dla swéj żony i córek, daléj dwóch żydów kręcą się między tłumy z kuglami i piernikami, daléj znów chłopi, dziady, kobiety z dziećmi, szaraczkowa szlachta, mieszczanie i księża, a wszystko pomięszane z sobą, wszystko w tłumie, wrzasku i pocie czoła, pcha się, przebija, biegnie, aby zdążyć na summę i jakie takie sobie miejsce zdobyć w kościele. My siedząc na ustroniu, nawet nie bardzo możemy rozmawiać, taki gwar, krzyk i popychanie, a tu spojrzeć na drogę, to jak daleko oko zasięgnie w tę i ową stronę, pełno ludu pieszego, konnych i wozów, spieszących do tego małego kościołka. W tém wielki tuman kurzu podniósł się na drodze od Rudy, wszystko z drogi umyka, rozstępuje się, czapki zdejmuje i kłania. Pewnie Pan jakiś jedzie. I w istocie niebawem pokazało się dwóch kozaków w granatowéj barwie, którzy na dobrych koniach rzną naprzód kłusem, ile szkapy mogą wyciągnąć. Za nimi otwarta kareta, sześćma końmi zaprzężona, a na przedniéj foryś kształtnie przybrany. W karecie pan w czerwonym kontuszu, u którego guzy od brylantów i drogich kamieni, żupan na nim z białego atłasu, pas szczerozłoty; pani w leljowych aksamitach, w gronostajach i piórach. Za karetą dwóch pajuków od karmazynu i złota, — a za całą kawalkatą jeszcze dwóch kozaków na rączych koniach. Pędzą, pędzą gościńcem, co raz bliżéj i bliżéj i nareszcie zajechali przed kościół.
— Kto to? kto to? — pytają jedni.
— Pan Starosta Bachtyński, — odpowiadają drudzy.
— Pan Hrabia z Dzieduszyc, — poprawiają trzeci.
Spójrzę, — w saméj istocie. Ten sam Starosta Bachtyński, u którego przed dwóma laty byliśmy w Dzieduszycach, sam wysadził młodą i piękną żonę z karety, i podawszy jéj ramię, z wielką powagą i statecznością poprowadził do Pańskiéj świątyni. Zadziwiony tém i ciekawy, jaka to zmiana zajść mogła u tego pana, którego już miałem za zgubionego, począłem pytać różnych ludzi, ale mi nie powiedziano nic więcéj jak tylko to: że się Starosta czyli Hrabia, jak go teraz tytułowano, po raz wtóry ożenił, że wziął pannę Dzierzkównę, za którą idą wielkie pieniądze i ziemie, i że wielki dom wiedzie, gdzie wiele gości, wystawy i stateczności.
— Panie Boże! niech będzie pochwalone Twoje Imię przenajświętsze na wieki, a Twoja wola święta niech się dzieje na ziemi i w niebie! — powiedziałem sobie po cichu, a że już dzwoniono na summę, więc odprowadziłem mojego pielgrzyma do chóru, iżby swoją czystą ręką grał na chwałę Najświętszéj Panny, sam zaś przez zakrystyę przecisnąłem się przed sam ołtarz, a przecisnąłem się z łatwością, bom miał na sobie także karmazynowy kontusz i pas piękny lity, więc mi się ludzie, po staremu przed świecidłami respekt mający, snadno ustępywali. I widać, że nie tylko mnie się tak ustępywać musieli, bo kiedy wszedłem do kościoła, to co tylko było wolnego miejsca przed ołtarzem, w ławkach i za niemi, wszystko było napełnione samą szlachtą i personatami. Lud pospolity po staremu musiał Pana Boga chwalić z daleka, — ale co mnie pocieszyło i zbudowało, to to, że Starosta bardzo statecznie siedział ze swoją żoną w ławie i modlił się tak przystojnie, że gdyby nie to, że raz rzuciwszy okiem na mnie, potém jeszcze parę razy mi się przypatrywał, to byłoby go można było wziąść za najpobożniejszego ze wszystkich.
Po summie i odśpiewaniu hymnów, wszystko runęło z kościoła; jam wyszedł znów przez zakrystyę, a kiedy dochodziłem do furty, widziałem tylko jak Starosta znowu żonę sam wsadził do pojazdu, kozakowi swemu dał w gębę za to, że jakąś kobietę potrącił, — wsiadł i odjechał.
I to mnie także zbudowało, bo na co to trącać kobiety po drodze? Jest to swawola pańskim sługom zwyczajna, ale zły to pan, który jéj nie ukróca.
Tak myśląc, obróciłem się ku kościołowi, ażali nie ujrzę mojego pielgrzyma, aliści przystępuje do mnie szlachcic bardzo przystojnie ubrany i rzecze:
— Mam-li zaszczyt mówienia z Jmć Panem Nieczują?
— Tak jest, Mości Dobrodzieju.
— JW. Starosta Bachtyński zaprasza Pana Dobrodzieja dzisiaj na noc i jutro na objad do siebie, i bardzo prosi, ażebyś Pan Dobrodziéj mu nie odmawiał, — mam tu nawet wózek z sobą i mogę Waszmości ofiarować wygodne w nim miejsce.
— Bardzo sobie umiem cenić ten zaszczyt, — odpowiedziałem, — który mnie od JW. Starosty spotyka, ale trudno mi będzie jemu zadość uczynić, bo się tylko na kilka dni wybrałem, a gospodarstwo z niecierpliwością wyczekuje mego powrotu.
— Ej! cóż tam gospodarstwo! — odpowie szlachcic, — toż to Waszmości tylko jeden dzień zrobi różnicy w drodze. Dzieduszyce ztąd o trzy milki i to nie wielkie, a Starosta by bardzo był frasobliwy.
— A no, to niechże i tak będzie; pojadę, ale już swego wozu trzymać się będę, bo go tak nie mogę zostawić, a drogi to mi się łatwo dopytać.
I pożegnałem się z szlachcicem, sam zaś kazawszy prędko popaść, wyruszyłem do Dzieduszyc. Droga tam równiusieńka jakby po stole, bo to jest właśnie dolina, pomiędzy Stryjem, Świcą i Dniestrem, i gdyby nie to, że mi się podjezdek oderwał od lejcowych koni na drodze i pobiegł gdzieś do wsi, żem musiał z półtoréj godziny czekać nim go Węgrzynek znalazł i przyprowadził, to bym był za trzy godziny tam był zajechał, — ale tak, to już słońce zachodziło, kiedym w bramę zajeżdżał.
Zaraz tedy na oko znalazłem wielką w tym dworze różnicę; brama była podmurowana i świeżo obielona, a domek, w którym przedtém dwóch obdartusów siedziało, całkiem zwalony; parkan wszędzie cały i piękny, dwór i oficyny na nowo wytynkowane, dziedziniec czysty i zamieciony. W ganku, że to dzień był piękny i ciepły, siedział sam Starosta ze żoną i wiele koło niego dam innych i panów. Ledwiem co zajechał, zaraz do mnie Starosta:
— Już myślałem, że nie przyjedziesz....
— A jakżeż-bym był śmiał odmówić takiemu wezwaniu JW. Pana, które mnie tylko zaszczyt przynosi?
— No, bo jak widzę wybrałeś się w podróż na miejsce święte, a Dzieduszyce snać do takich policzyć było niepodobna.... potém zaś do gości: — Prezentuję asaństwu Jmć Pana Nieczuję, obywatela ziemi Sanockiéj, a mojego znajomego od lat.
— Jak się masz Panie Marcinie? — odezwał się w tém jakiś gruby głos z kąta.
Spojrzę, Pan Kasztelan Młocki, dziedzic owego to Żulina, do którego Błonie należało i pan wielu dóbr na Mazowszu, niegdy jeden z protektorów Konfederacyi Barskiéj, dziś jako widzę, ozdobiony dwoma orderami, Białego Orła i Św. Stanisława.
— Do nóg upadam JW. Pana, — odpowiedziałem poznawszy go, — prawdziwie nie spodziewałem się, abyś JW. Pan przez tyle lat mnie nie widząc, nawet imienia mojego nie zapomniał. — Na to Kasztelan podając mi rękę:
— Jakżeż cię mam zapomnieć, kiedy, o czém zapewne sam nie wiesz, wyratowałeś mnie z wielkiego nieszczęścia, a raczéj stałeś się przyczyną, żem w nie nie popadł.
— Jakto, JW. Panie? To być nie może.
Tu dopiéro mi opowiedział Kasztelan, że nim do niego byłem wysłany z depeszami od konfederacyi, on nabechtany przez kłamców i niesumiennych konfederacyi przyjaciół, był cale zdecydowany rozruch uczynić w Warszawie; ale kiedy ja przyjechałem i opowiedziałem mu sumiennie, jako rzecz słabo stoi, natychmiast odstąpił od swego przedsięwzięcia.
— Kto wie, coby było się stało? — dodał Kasztelan, — może bym był już dotychczas umarł gdzie na Kamczatce, albo co najmniéj, wszystkie dobra moje w Koronie utracił, i sprawiedliwie by mnie był Pan Bóg pokarał, bo to szaleństwo było.
— Dalekie to przypuszczenie JW. Panie, — odpowiedziałem, — i nie widzę ja w tém żadnéj zasługi, tylko mądrą przezorność Pana Kasztelana.
— Ale gdzież tam! elegant jesteś i komplimenta mi gadasz.
Poczém przeszliśmy do piérwszéj sali, bo się już chłodno zrobiło. Sala ta niegdyś odarta i brudna, dzisiaj by mogła za wzór czystości i mody uchodzić, że nie wspomnę już o innych pokojach, które aż lśniły od glancu i wykwintności. Tak się tu wszystko od dwóch lat odmieniło.
Kiedy się dobrze zmierzchło, dano wieczerzę. Jedzono i pito, ale pod miarę.
Po wieczerzy, że dam było dosyć i kawalerów liczba odpowiednia, pan Starosta rozkazał zagrać kapeli, i znowu za tąż samą galeryą zagrała kapela, ale jako galerya była i czysta i ozdobna, tak i kapela była przyzwoicie ubrana i grała jak przynależy. Poczęto tańce, które przy wielkiéj wesołości trwały do późna w noc, ale i te się obchodziły bez wszelkich nieprzyzwoitości i bez owych: hi! ha! hajże! hajże! Ostrowski! które mnie ongi tak w oczy raziły. Porównywałem to sobie w duszy, radowałem się tém statecznie, ale to mnie oraz naprowadziło na myśl Ostrowskiego i całą ową zgraję hultajstwa, która niegdy siedziała na procencie u pana Starosty. Rzucałem okiem na wszystkie strony, ale napróżno! ani Ostrowskiego ani jednéj z tych twarzy, które tu wtedy widziałem, dzisiaj nie było. Kiedy tak myślę o tém i właśnie mówię: jak to Panom pod każdym względem lepiéj jest na tym świecie, bo nawet i poprawa z błędów im daleko łatwiejsza, — przystępuje do mnie Starosta i rzecze:
— Powiedz prawdę panie Skarbniku, byłbyś do mnie wstąpił, czy nie, gdybym cię nie był zaprosił?
— Przyznaję otwarcie, że nie.
— Widzisz, otóż byłbyś grzech śmiertelny popełnił na samym odpuście.
— Nie idzie zatém JW. Panie, — odpowiedziałem.
— I owszem, idzie i bardzo idzie, bo przecie mamy rachunek ze sobą i to vice versa.
— Jakże to panie Hrabio? nic o tém nie wiem.
— Ale ja wiem Mosanie. Oto raz, żeś do mnie trafił natenczas, kiedy u mnie był klasztor i jako nie należący do konwentu, licho zostałeś przyjęty, — o co ty do mnie możesz mieć pretensyę; a powtóre znów ja do ciebie, żebyś mnie basarunek zapłacił za moich kozaków, którym tak skórę wytatarowałeś w karczemce.
— JW. Panie, ja z mojéj strony kwituję Pana na czysto i zaręczam, że nie byłem tak źle przyjętym, abym mógł się o to obrażać, z resztą Nieczujowie już to w naturze swéj mają, że umieją się od złego przyjęcia ochronić, — co się zaś tyczy drugiego....
— No, no, daj ci Boże zdrowie za drugie.... te bizuny bardzo na czas się dostały owemu hultajstwu, bo mnie objaśniły o ich konduicie, jakoż kiedy się przyszli do mnie uskarzyć, to im jeszcze po sto dałem od siebie i porozpędzałem na cztéry wiatry. A Ołtarzowski jakże się ma? co mówi o mnie? czy jeszcze lamentuje za panną Ostrowską?
— Ołtarzowski zdrów i z łaski Boga już się przebolał....
— A Sanoczanie cóż powiadali, kiedyście im duby smalone pletli o moim dworze....
— Sanoczanie?... wątpię nawet, ażeby wiedzieli....
— Bo widzisz nakoniec, to mnie ani łechce ani boli co księża i bura szlachta....
— Jakżeż JW. Panu zdrowie służy? — przerwałem.
— Dosyć dobrze, bardzo Waszmości dziękuję....
W tém przystąpił do nas pan Młocki i rozmowa przeszła do innéj materyi.
Na drugi dzień była wielka feta w Dzieduszycach; zjechało się mnóstwo gości i obiad był pod namiotem, przy którym grała kapela i za każdym toastem bito z moździerzów. Po obiedzie harcowano na koniach o zakład, zwycięzcom damy rozdawały nagrody z wstążek, pierścionków i innych gracików; mnie się też przytém oberwało dwadzieścia dukatów, bom się założył z Starostą, że mój podjezdek więcéj razy bez odpoczynku przez parkan przeskoczy, niż jego klacz tarantowata, która miała być turecka. Na moim podjezdku ja sam siedziałem, a na jego klaczy szlachcic jakiś z sąsiedztwa; więc szlachcic za drugim razem zaraz zaczepił i takiego dał kozła na drugą stronę, że go aż ledwie nie motykami musiano odkopywać z ziemi, ja zaś przesadziłem trzy razy. Z czego był śmiech i to nie mały, bo klacz Starosty, jak się późniéj okazało, była bez porównania lepsza od mego konia i byłby pewnie wygrał, gdyby ją był dosiadł koniuszy, ale ja z koniuszym nie chciałem iść o lepszą, — bo koniuszy; więc wsadzono szlachcica, który zucha udawał, ale łacinnik był na kulbace, zerwał konia w skoku i o mało gardła nie dał za fraszkę. Mój Węgrzynek też sobie zarobił dziesięć dukatów od Starosty, bo jechał na jego koniu do mety z kilkoma szlachty i już przy saméj mecie, kiedy miał być pominiony przez drugiego, węgierskim fortelem sobie poradził; et quidem porwał tamtego za kark i z konia go zwalił, a sam dojechał. Zakład był za nieważny uznany, ale Staroście tak się ta ambicya mego Węgrzynka podobała, że za uratowanie honoru swego konia, dał mu dziesięć dukatów. Była ztąd awanturka, bo szlachetka za obrazę mu wyrządzoną przez mego sługę, do mnie zaatutował, ale ja dowiodłem, że Mighaza de Isztvanferet jest szlachcic i jest dworzaninem u mnie, więc ma sam odpowiadać za swoje grzechy. Co widząc szlachcic, dał spokój i tém chciał nadsztukować, że Węgrzynkowi od siebie ofiarował pięć czątych. Ale Mighaza nie w ciemię bity, czątych nie przyjął i szlachcica osadził na lodzie.
Wieczór były wielkie tańce w trzech salach, które z wielką pompą trwały aż do białego dnia. Na drugi dzień chciałem jechać, ale gdzie tam, ani mi myśleć było o tém; powiadano, że to się dopiéro zaczyna. I prawdę mi powiadano, bom cały tydzień jak obszył tam wysiedział, bawiąc się wyśmienicie z wielkim statkiem i wesołością umysłu.
Po tygodniu dopiéro wyjechałem, uwiozłszy to przekonanie ze sobą, że kiedy Pan Bóg łaski swéj nie odmówi, to i z najgorszéj drogi da się jeszcze człowiekowi nawrócić i być dobrym ojcem i mężem i ozdobą Rzeczypospolitéj i pociechą Kościoła i Wiary świętéj. Jakoż tu tak się stało w istocie.





IX.



Wyjechawszy z Dieduszyc, skorom tylko z oczów stracił dwór i wieś i w uszach mi przestały brzęczeć ludzkie krzyki, pomięszane z chrypliwą muzyką i wystrzałami moździerzów, zaraz po staremu uczyniłem ze sobą rachunek sumienia. I nie małe sobie musiałem czynić wyrzuty, bo nie mało złego dostrzegłem w moich uczynkach. Więc zaraz jedno, jako to mi pilno było po nabożeństwie na lusztyk... jakże to słaba jest ludzka natura! Ledwie co wymówiłem Amen ostatniego mego w Kochawinie pacierza, już też co prędzéj kazałem zaprzęgać, aby do Starosty pośpieszyć. A w Dzieduszycach przez ośm dni bawiąc, czy choć raz przypomniałem sobie moją świeżo co odprawioną spowiedź? czy choć raz pomyślałem nad tém, jak też moje modły przyjęte zostały u Pana Boga? czy choć raz powróciłem myślą do grobu mojéj Zosi nieboszczki i do mojéj żałoby? O Boże! jakże swawolny i lekki jest duch mój i w jakiém poddaństwie trzyma go ta nędzna skorupa, którą nazywamy ciałem i która tak często dla nas jest wszystkiem na téj ziemi, a w rzeczy tylko jest kałem błotnistym, prochem, i tak znikomym pyłkiem, że ani jednego wspomnienia nie jest i nie będzie godzien, w obec téj wielkiéj przyszłości, do któréj powołani jesteśmy i która nas czeka tam gdzieś za grobami!...
Tak myśląc, zaraz przypomniałem sobie owego pielgrzyma, któregom zdybał był w Kochawinie. Prosty człowiek i ani na głębokich ćwiczony naukach, ani wymyślnemi praktykami wykształcony, — a jakżeż on wyżéj jest duchem swoim od nas mądrych i sprytnych i oczytanych! Jakżeż on umiał w tém życiu odsunąć od siebie to wszystko, co jest ziemskie, co człowiecze, co doczasowe i tylko pozorami błyszczące! Księga któréj treść jest z Boga, stała się całą jego nauką, a wędrówka od miejsca, w których Pan Bóg się ludziom objawił, całém jego zajęciem, całém myśleniem i całą treścią jego żywota. A jam był tak zły i słaby, i takem się dał porwać wirowi tego świata, żem nawet i o tym pielgrzymie zapomniał, i wyjeżdżając anim się nawet za nim poglądnął, aby się z nim pożegnać i choć jedno westchnienie posłać przez niego do tych świątyń cudownych, do których ani myślą dolecić nie jestem w stanie.
Po tych myślach przeszedłem znów na Starostę i przypomniałem sobie jeszcze raz wszystko, co tam widziałem a z czego zbudować się mogłem, jakoż i pan Pułkownik przypomniał się mojéj pamięci. Cóż się z nim dzieje? pozostał-że on przy dawnéj swéj złości i dawnych niecnotach? Poprawił-li się i pokutuje gdzie dzisiaj za swoje winy? Co się dzieje z Anulką, nieszczęśliwą ofiarą jego ślepoty i złości? co z jéj matką, ową najcierpliwszą ze wszystkich męczennic nowego wieku?... Kilka razy mi te pytania na myśl przychodziły podczas mojéj w Dzieduszycach bytności, kilka razy zachodziłem zdaleka Starostę o Pułkownika, ale widząc, że niedyskretnie jest przypominać komuś rzeczy, które mu nie są miłe i niemi być nie mogą, nie nacierałem, — niczego się też nie dowiedziałem. Odjadęż tak, nie dowiedziawszy się drugiéj połowy historyi? Nie! — Héj! skręć na lewo i wieź mię do Błonia!
Konie moje były wyspoczywane i dobrym owsem u Starosty karmione, bo ziemia Stryjska błogosławioną jest i rzadko roku, w którymby nikłe ziarno wydała, — więc jak wypuści mój woźnica, to tylko jak strzała przelecieliśmy przez Stryj, a jeszcze słońce było wysoko, kiedyśmy zajechali przed znajomy mi dworek w Błoniu. Wielki ruch tam zastałem w dziedzińcu, zwożono siana i konicze pięknie zebrane i w brogi składano, naprawiano stodoły, okrzesywano belki i krokwie na nowe dachy, zwożono glinę, kamienie, gaszono wapno, — zgoła pracowite tam gospodarstwo. Ale we dworze zdawało się pusto, tylko Podstarości jakiś w dreliszkowym żupanie i z kańczugiem w ręku stał przy robotnikach i pokręcając sumiastych wąsów, rączo naganiał do pracy. Wyskoczyłem z wozika i przybliżywszy się do niego, witam:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków, — odpowiedział uchyliwszy kapelusza.
— Czy jest Pan Pułkownik?
— Nie Panie, Pan Pułkownik tu już nie mieszka.
— A gdzież się podział? — zapytam.
— Rok temu, jak mu expirowała dzierżawa Błonia i osiadł był na bruku w Stryju, ale czy do dziś dnia tam jeszcze jest, nie umiem służyć.
— A żona? a córka?
— Wszystko to z nim się wyniosło, ale widzi mi się, że żona przed kilkoma miesiącami umarła. Panie świeć jéj duszy, była to dobra kobieta.
— A jakżeż Pan Pułkownik jest w interesach?
— W interesach?.... niewiem czy jakie ma nawet. Panie, to człek ladaco, pijanica i oczajdusza, wszystko potracił do grosza; w Stryju tém tylko żyli, co im kto dał z łaski, albo co córka zarobiła szyjąc bieliznę i białogłowskie suknie. A powiadają, że miał kiedyś pańską fortunę!
— Hm! przecież przed dwoma laty miał jeszcze u Starosty dwadzieścia tysięcy.
— Niewiem ja pewnie, ale snać nic nie miał, bo co kto miał u Starosty, to mu z tego ani jeden szeląg nie przepadł.
— I jakżeż? zostawili go ci panowie tak w nędzy i ani nawet od głodu nie ochronili?
— Już ja panie tego niewiem tak doskonale, ale podobno coś się tam pokazało na niego przed Panem Starostą, że go potém ani na oczy widzieć nie chciał.
— No! to się dorobił pięknego końca! — mruknąłem przed siebie.
— Czy Waszmość Pan jesteś jaki krewny Pana Pułkownika, albo może powinowaty? — zapytał ekonom.
— Nie, ja tylko tak.... znajomy. Szczęść Boże przy pracy. Héj! nawracaj do Stryja.
Kiedym powrócił, już zmrok zapadał. Kazałem zajechać w gospodę i otworzyć sobie jaką kwaterę, ale daremnie. Zkądby tam w Stryju taka gospoda, żeby w niéj jaka kwatera? Ot! karczmisko jakieś murowane, w któréj gmach miejsca dla koni i wozów, ale tylko dwa apartamenta mieszkalne. Więc po jednéj stronie żyd mieszkał, który za drogie pieniądze sprzedawał jak powiadano doskonałą tabakę, po drugiéj zaś jedna wielka izba szynkowna, a za nią alkierzyk, w którym mieszkał chrześcianin gospodarz. Więc ledwie po długich targach i ceregielach, dokazałem tego, że mnie przyjął do swego alkierza, dysponując się sam ze żoną i dziećmi przespać tę noc w szynkowni.
— A gdzież tu panowie nocują, kiedy zajadą do miasta? spytałem.
— Panowie zwyczajnie stawają u mieszczan, bo prawie każdy ma swego, któremu za to rocznie płaci.
— To dobrze dla nich, — odpowiedziałem, — ale nie dla tych, którzy raz albo dwa razy w życiu do téj stolicy zajadą.
Wszedłem do szynkowni; izba była duża, w około stoły, w rogu na podwyższeniu o kilku wschodach, wielki szynkwas za jeszcze większémi sztachetami. Przy jednym stole siedziało pojedynkiem kilku jakichś podróżnych pospolitego gatunku, milczeli i jedli, — ale przy drugim dość było gwarno, i widać tam było przy samym stole najpierwéj trzech mieszczan w długich, obdartych kapotach i w zasmarowanych czapkach na bakier zwieszonych, miód z wielkich szklenic popijających, koło nich szewc w koszuli tylko i kamzelce, ale z fartuchem zawieszonym przed siebie, w kaszkieciku na bakier, i trzymając jakieś narzędzia szewskie w ręku, machał tą ręką i cóś żwawo rozprawiał. Daléj na ławie siedziało dwóch dziadów pokaszlujących, i kościelny w granatowéj opończy z białym krzyżem na piersi, — po drugiéj stronie stołu znowu ze dwóch jakichcić obdartusów. Podczas kiedy tamtą izbę dla nas wymiatano i rzeczy moje znoszono, usiadłem w szynkowni i rozkazawszy sobie dać miodu, począłem myśleć, ale rozmowa przy tamtym stole była tak głośną, że musiałem jéj słuchać i owo co zasłyszałem:
— A ja jemu nie raz mówiłem, żeby się nie wdawał z Garwołem; Garwoł Panie chłop duży, gdzie wytnie tam mucha nie siędzie; — rzekł jeden.
— Ba! albo to jemu pierwszy raz kogo zgładzić ze świata?.... odpowie drugi.
— Ej! co tam panie! — krzyknie szewc wesoło, — Garwoł nie Garwoł.... panie Bartłomieju, daj mi waść gorzałki, bo mi dalibóg tak pilno do domu, że ledwie stoję; na jutro na świt mam skończyć Panie, dwie pary butów dla dwóch oficerów: jedno podszycie, a drugie podzelowanie.... a dalibóg Panie, jakbym im nie skończył, to by boso poszli na musztrę bo nie mają tylko po jednéj. Panie Bartłomieju, dajże waść wódki....
— Daję, daję. — Wypiwszy, szewc daléj ciągnął:
— Ej! co tam Panie, Garwoł nie Garwoł... kiedybym ja wyciął Garwoła raz, to by go wszyscy djabli wzięli. Panie Bartłomieju, dajno waść jeszcze kieliszek, bo to już na całą noc.
— Et! gadasz także, — odezwie się jeden od stoła, — co taka mucha na Garwoła! ot tamten jaki chłop był a jeno raz dostał, i po nim.
— Ej! bo to już mu podobno i nie wiele brakowało; ostatniemi czasy za dużo nalewał....
— Oczewiście! — rzeknie mieszczanin, — pańska dziecina....
— Panie Bartłomieju! dawajże wasze! — wołał szewc.
— Pańska dziecina, na łakociach się to chowało przez całe życie, potém głód, nędza ostatniémi czasy....
— Co mi za pańska dziecina! — zawołał szewc wypiwszy, — ja taka sama dziecina jako i on był.... panie Bartłomieju!
— Prawdę mówi pan Majster, — rzeknie dziadek kaszlając, — nie bardzo to pańska dziecina, boć to szewskie dziecko było z Warszawy; ja pamiętam jego rodziców, mieli domek przy Wolskich rogatkach.
Coś mi to wyglądało ciekawie, więc przysłuchiwałem się pilniéj, ale kiedy to szewc już tańcując zawoła:
— Ej co tam panie, pańska dziecina! co mi za pańska, Ostrowski! ja większego domu potomek, bo przecie cały świat to wie, że ja syn Kaniowskiego Starosty! Dalibóg, że ja syn Starosty! Ej! co tam panie! panie Bartłomieju.... — to już i nie słuchałem daléj, tylko zerwawszy się z stołka obejrzałem się za gospodarzem; a kiedy tego nie było w téj chwili w izbie, przystąpiłem do owego dziadka i rzekłem do niego:
— Proszę was do mnie na słówko dziaduniu.
I zaprowadziwszy go do alkierza, posadziłem na ławie i pytam:
— A o kim to rozmawiacie?
— Ot tak sobie gadamy o tym to Ostrowskim, cośmy go dziś pochowali.
— Jakto? to umarł p. Ostrowski?
— Nie tak umarł, jak Garwoł go zabił.
— Jakto Garwoł go zabił? opowiedzcie no mi wszystko, jakto było z początku.
— Dla czego nie, opowiem Jegomości. Pan Ostrowski z Błonia sprowadził się tu z całą familią i nająwszy sobie domek mały na przedmieściu, mieszkał tam, i niby to się miał do gospodarstwa zabierać, bo tam i grunta były przy tym domku. Ale już to widać stary niestatek nie dał mu i na starość spokoju. Miał jeszcze grosz jaki taki, który odebrał gdzieś tam z prowizyi, więc z razu nim szumiał. Dom urządził, kucharza najął, jadł, pił, kogo jeno zdybał na ulicy, het! zapraszał do siebie i raczył. Jak się upił, burdy wyrabiał po ulicy, bijał się z żołnierzami, a kiedy z guzami powrócił do domu, to het! to odbijał na żonie, a i córce się czasem co dostało. O! znałem ja panie obydwie te kobiety, bardzo to dobre panie; codzień bywało klęczą w kościele i po dwie i po trzy godzin się modlą, a często i po objedzie, chociaż nieszporów nie ma, przychodziły bywało tak na cichą modlitwę. Ale takie życie nie długo trwało, — ostatni grosz się niebawem wyszeptał i przyszła bieda Panie, jak to zwyczajnie u ludzi. Pan Ostrowski nie miał za co przyjmować gości, bo nie długo i sam nie miał co dać na kuchnię, taj się począł to zastawiać, to wyprzedawać. Szlachta jakoś wzięła się odsuwać od niego ot! jak od biednego, bo on zaczął chodzić po szynkach i z mieszczanami napijał, — i nieraz się to nieborakowi trafiło, że kiedy na jutrznią dzwonią, to on dopiéro ze szynku się wlecze do domu, a już taki był biedny, że i kontusz na nim był połatany i pas tylko co się szarzał po trochę, a bóty ziewały. Ale to już podobno tak go pan Bóg pokarał, bo przy końcu grosz go się ani na chwilę nie trzymał; kiedy bywało jaki grat znajdzie w domu i sprzeda, albo żona z córką co zarobiwszy, źle schowają a on wynajdzie, to i zaraz jest w szynku, a wtedy kto tylko wejdzie, to jego gość. Wszystkich częstuje, siłuje i płaci. Nędza była wielka w domu i głód prawie zawsze, więc żona jego do takiéj biedy nie przyzwyczajona, na zimę jakoś zaczęła słabnąć, słabnąć, taj w zapusty umarła. Pochowaliśmy ją, a on po pogrzebie, jak wziął pić, bo się to jacyś państwo na ten pogrzeb złożyli, to pił ze trzy doby a potém go znaleziono aż het daleko za miastem leżącego we fossie. Powiadali ludzie, że go nieczysty tam był przerzucił, nie za karę, tylko z niecierpliwości, że niemógł duszy z niego wypędzić, która mu już dawno była zapisana. Otóż tak trwało aż do teraz. Dopiéro przedwczoraj upiwszy się z Garwołem....
— A któż jest ten Garwoł?
— Garwoł, to kowal Panie tutejszy, wielki pijak i burda. Otóż jak się obadwa porwali za barki, to Garwoł nim we drzwi uderzył, drzwi wyleciały, a oni obadwa na wschody upadli aż do sieni. I Garwołowi nic, a on jeszcze pożył może z godzinę i umarł. I tak to było. A ja jemu mówiłem nie raz, bo ja jego znałem panie jeszcze z Warszawy, jego ojciec był tam szewcem i miał domek koło Wolskich rogatek i nie nazywał się Ostrowski, jeno Ostrowiec, aż on się tak przezwał, kiedy się niechciał rzemiosła uczyć i w świat poszedł za szczęściem, — otóż ja jemu mówiłem nie raz: kiedy Jegomości Pan Bóg dał szczęście, żeś się na panka wydrapał, czego poniewierasz tak swoje państwo? czemu nie pójdziesz gdzie w służbę, albo co?... aleć to podobno nie od Pana Boga było to szczęście, jeno od djabła samego, bo kiedy umarł, to go tak rozsadziło, a tak zczerniał, że aż strach było patrzeć na niego.
— A proszęż was, a cóż się z jego córką dzieje?
— Niewiem ja tego Jegomość, — ale cóżby się działo? cóż jéj za bieda teraz? czy to nie wielki dla niéj świat? panienka to mądra i pracowita, jakoś ona sobie da radę, a zresztą Pan Bóg nie opuści sieroty.
Podziękowałem dziadkowi za tę relacyę i opatrzywszy go jałmużną, odesłałem. Węgrzynkowi zaś kazałem pijaków powypędzać z szynkowni, co nie mało narobiło hałasu, bo szewc się całą siłą sprzeciwiał i jeszcze chciał pić, tak to łotrowi była pilna dla oficerów robota; ale jednak nic ta mieszczańska opozycya nie pomogła, bo kiedy słowa nie skutkowały, to kij poskutkował, który zwyczajnie najlepszém bywa w ostatecznych razach lekarstwem, — i ułożyłem się spać. Ale przez całą noc ani oka zmrużyć nie mogłem, tak mnie przeraziła ta o Ostrowskim historya i tak się sumiennie namyślałem nad tém, co mi teraz w téj sprawie uczynić wypada. Nad ranem dopiéro ciężki sen zwarł mi powieki.





X.



Z długiego i na wszystkie strony się chwiejącego namysłu mego wypadło, żeby koniecznie dać znać Ołtarzowskiemu, bo czy odemnie, czy od kogo innego, zawsze nakoniec musiałby się dowiedzieć o tém, co zaszło, a miał mu kto inny zwiastować tę z jednéj strony tak bardzo smutną, a jednak po chłodnym namyśle pocieszającą nowinę, to już wolałem ja dopełnić téj ostatniéj funkcyi, która nawet do moich swatowskich obowiązków należała. Naradzałem się tedy z gospodarzem, jakiego by tu posłańca posłać, żeby był najpewniejszy i biegł najprędzéj; on mi doradzał sztafetę, ale ja nie akceptowałem téj rady, bo to wtenczas poczty jeszcze nie były ani tak regularne ani pewne jak teraz, posełano je najczęściéj chłopami albo i babami od wsi do wsi. A jak się mało na nie spuszczać można było, wiedziałem to ztąd, że razu jednego przed kilku laty, przejeżdżając rankiem przez jedną wieś, wstąpiłem do karczmy i wszedłszy zaraz spostrzegłem torbę jakąś skórzaną leżącą na szynkwasie, którą chłopi ciekawie oglądali; pytam też: co by to była za torba? powiadają mnie: — Ej! to proszę Jegomości, sztafeta tu piła i tańcowała przez całą noc i zapomniała ją tu na ławie. Posełajże tu co sztafetą, kiedy ona pije i tańcuje po karczmach! Widziałem tedy, że już inaczéj nie może być, tylko Węgrzynek musi temu dać radę. Jakoż kazałem mu wziąść moje lejcowe konie, wozik nająłem leciuteńki w mieście i wyprawiłem go do Bukowa. Ołtarzowskiemu opisałem całą rzecz aż do najdrobniejszych szczegółów, jedno tylko to zataiłem, że ja tu umyślnie się zatrzymuję dla tego, i udałem mu w liście tak, że mam tu sprawy jakieś w Krajzamcie. A to wszystko dla tego, żeby się już nic ani na mnie, ani na moją opinię nie oglądał, tylko swoim własnym instynktem się rządził.
Zostawszy sam, długo namyślałem się jeszcze nad tém, mam-li pójść do Anulki, czy nie? Ale cóż będzie z tego? oto przypomni mi Zosię, popłaczemy się i na co to tego? a z resztą, cóż ja jéj poradzę?... Na wszelki wypadek tylko, aby ją od głodu albo jakich ciężkich potrzeb na teraz ochronić, posłałem jéj przez umyślnie na to wybranego mieszczanina dwadzieścia dukatów i to, ażeby jéj przez siebie nie przypominać dawnego kochanka, kazałem tak oddać, jakoby ten mieszczanin był te pieniądze winien jéj ojcu i widząc, że ojciec traci, za życia mu nie oddawał. Kazałem mu tylko kwit od niéj wziąść na to, i tak się stało. Z resztą oddałem się nudom i oczekiwaniu, a piękne to nudy w tym Stryju! Raniutko wstając, szedłem przypatrywać się mustrze Cesarskich, których nie wielka kupa tam stała i rekrutując po trochu, do karabina wprawiała. Potém szedłem do kościoła, potém lichy obiadek u mego gospodarza, potém znowu przypatrywałem się mustrze, i przechadzką gdzieś na przedmieście kończyłem dzień.
Czwartego dnia, kiedym już wszystkie był zwiedził przedmieścia, poszedłem obaczyć cmętarz, — nie wiele tam było co widzieć, jednak kilka pięknych kamiennych nagrobków płaczącemi ocienionych drzewami, tu i owdzie stało pomiędzy drzewianemi krzyżami, z których jedne pruchniejąc ustępowały miejsca drugim, zupełnie tak jak ludzie ludziom na ziemi. Oparłem się o jeden taki nagrobek i złożywszy ręce, zmówiłem pacierz za dusze zmarłe... potém w smutne zapadłem myśli... Boże mój! jakże tu cicho! jak cicho na téj pogórkowatéj powierzchni ziemi, — a wiele to tam życia, wiele wiru, wiele chałasu pochowanego jest pod tą milczącą skorupą! Wiele dumnych serc tutaj leży, którym się zdawało za życia, że raz się zrodziwszy, wiecznie już panować i szumić będą po świecie, wiecznie poniewierać drugimi i nigdy nie znajdą swojego Garwoła!... gdzie jest grób Pułkownika? gdzie pośmiertne jego żony mieszkanie?... o jakże bym chętnie posłał był jéj modlitwę tam w głąb do grobu! jakżem nierozsądny, żem się o to nie spytał!...
W tém furtka skrzypnęła i jakaś postać niewieścia, więcéj do cienia umarłych niż do żyjącéj istoty podobna, w czarnéj wlokącéj się sukni, weszła na cmętarz i zwróciwszy się na prawo zaraz na jeden grób z głośnym rzuciła się płaczem i pełnym głębokiéj boleści jękiem. Ruszyłem się natychmiast z miejsca i obchodząc zdala tę biedną sierotę, wyszedłem z cmętarza, — koło furty tylko oglądałem się jeszcze i na krzyżu pod którym dziewica ta leżała, wyczytałem na blasze wyryty napis: Marya Ostrowska.
Tejże saméj nocy przyjechał Ołtarzowski. Pięćdziesiąt mil upalił mój Węgrzynek w dniach cztérech nie spełna. Ołtarzowski zaraz chciał iść do Anulki, ale perswadowałem mu: Jak to tam będziesz chodził po nocy? co ludzie powiedzą na to?... zrób z siebie ofiarę i wyczekaj do jutra. Przecie już jesteś na miejscu, już ci teraz nie ujdzie.
— Nie, nie i nie! — wołał Pan Jan cały drżący i bez oddechu prawie, — muszę ją widzieć dzisiaj! Niechaj ją przynajmniéj pocieszę i uspokoję. Chodź ze mną, nie masz jeszcze północy. Niech mnie tylko widzi, niechaj głos mój usłyszy, niechaj wie, że kiedy ją cały świat opuścił, jam ją nie opuścił i pozostałem wierny, jakom ślubował.
— Ha! taka wola twoja; kiedy każesz to pójdę.
I poszliśmy. Prowadzono nas długą jakąś ulicą na przedmieście. Stanęliśmy przed jakimś małym domeczkiem, który się już walił na poły, okienice były zamknięte, ale światło jeszcze błyskało na jednéj stronie. Weszliśmy do sieni. Stara jakaś kobieta wyszła do nas i zapytała czego chcemy? Pytaliśmy ją, gdzie mieszka panna Ostrowska? Wskazała nam drzwi na prawo. Weszliśmy do środka. Mała to była izdebka, jedno łóżeczko, jeden stolik i jedno krzesło. Na stoliku słabém światłem błyskał niewielki kaganek, na krześle siedziała Anulka, w czarnéj wlokącéj się sukni. Siedziała i czytała przy kaganku w staréj książce nabożnéj, ale była bardzo blada i raczéj do cienia umarłéj, niż do żyjącéj istoty podobna. Kiedyśmy weszli, spojrzała na nas, zerwała się i z konwulsyjnym krzykiem rzuciła się Panu Janowi na szyję. Ale niebawem opuściła ręce, krzyknęła raz jeszcze lecz słabo i runęła na ziemię. Jan się potoczył ku oknu i oniemiał. Ja wziąłem kaganek ze stołu i pochyliłem się nad nią, ale jéj oczy już były zamknięte, w piersiach nie było oddechu.
Nie mogła znieść téj radości, — serce jéj pękło, — umarła.
Kiedym stawiał na powrót kaganek na stole i przypadkowo rzuciłem okiem na książkę na nim leżącą, to ujrzałem ją otwartą na modlitwie przy konających.





Wiele potém jeszcze miałem kłopotu z moim Ołtarzowskim. Nawał przeróżnych w dniach ostatnich doznanych uczuć i nagła ich zmiana, tak go boleśnie uchwyciły za serce, że o mało z nóg się nie zwalił. Podtrzymałem go jednak, pocieszając ile to było podobném. Ale widać, że już tak było zapisano w niebie, aby dusza ta pod razami doczesnémi upadła i zamarła dla świata. Około pogrzebu już ja sam się krzątałem, on nietylko że po całych dniach jedynie albo krzyżem leżał w kościele, albo przy trumnie Anulki, ale nawet prawie całkiem był nieprzytomny. Piątego dnia ledwie oderwałem go od grobu i wsadziłem na skarbniczka, aby go odwieść do domu. Tam byłby może umarł od żalu, gdyby nie wypadek, który się nam zdarzył na drodze. Kiedy dojeżdżamy do Felsztyna, prosi mnie Ołtarzowski, abyśmy z Chyrowa skręcili na prawo do Kalwaryi, — może-by mu pacierz odmówiony w cudowném miejscu, przyniósł ulgi cokolwiek. Wstąpiliśmy. Ale ku wielkiemu zdziwieniu mojemu, pierwszą osobą którąśmy na górze zdybali, był ów pielgrzym, znajomy mi z Kochawiny. Ucieszyło mnie mocno to niespodziewane zdybanie, — raz dla mnie samego, który się z nim nie pożegnałem, a powtóre dla mego przyjaciela, któremu obcowanie z takim świątobliwym mężem, tylko upragnioném być mogło lekarstwem. Poznali się, przystali jakoś do siebie i przez kilka dni ani na krok się nie opuszczali.

We cztery tygodnie potém widzieć można było dwóch pielgrzymów wychodzących z opustoszałego dworku w Bukowie, w daleką drogę do Rzymu. Obadwa razem wyszli, razem byli na Zmartwychwstaniu Pańskiém w Rzymie, razem zwiedzali potém wiele miejsc świętych we Włoszech i razem poszli przez Węgry i Tureczczyznę do Ziemi Świętéj. Ale w lat kilka jeden z nich tylko powrócił, — Ołtarzowski umarł w Jerozolimie i pochowany tam został na maleńkim chrześcijańskim cmętarzu.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kaczkowski.