Stypa (Lange)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Stypa
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Okręt
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

— Stanę w obronie mecenasa — rzekł doktór. Należy tu jak zawsze odróżniać dwie strony zjawiska: w danym razie punkt osobisty i punkt społeczny. Prawnik musi z natury rzeczy bronić stanowiska społecznego, które jest konserwatywnem. I dlatego, broniąc istniejącego stanu rzeczy, musi on potępiać wszystko, co narusza pierwotną myśl prawodawcy. Ale z tego stanowiska wypływa jedna omyłka: prawnik nie baczy na zasadę ewolucyi, która przenika wszystkie sprawy życiowe. Ci, którzy w imieniu praw osobistych próbują naruszyć prawo publiczne — są to działacze ewolucyi prawnej; są to ci, którzy poszukują równowagi między prawem osobistem a prawem społecznem. — Forma związku małżeńskiego nie zawsze była i nie zawsze będzie taką jak dziś. Zjawiska takie, jak miłość Kaźmierza i Stefanii wątpliwie należą do czynników rozwojowych. Nie wynika stąd, żeby każda kobieta, która porzuca męża, miała ten sam walor. Tu każdy wypadek jest zupełnie obrębny i osobno musi oceniany. W każdym razie obłuda jest zasadniczym motywem życia społecznego — znajdzie się zawsze wytłumaczenie dla każdego grzechu, o ile ten przynosi korzyść. — Lekarz może nie mniej napotyka zjawisk życiowych, co prawnik; ma i on swoją sferę obserwacyi. Przypominam sobie właśnie nader charakterystyczne zdarzenie, które wam opowiem.
I doktór zaczął swe opowiadanie.
— Przed paru laty w czasie mego five­‑o‘clocku — gdyż, jak damy wielkoświatowe przyjmuję od piątej do siódmej — zjawiła się kobieta, ubrana nie bez elegancyi, choć była to elegancya podszarzana i zabłocona; z wyrazem bezgranicznego znużenia na twarzy — i z wykrzywieniem ust, znamiennem dla histeryczek. Twarz była śmiertelnie blada, poprostu biała; oczy czarne przygasłe o sinem białku, wargi wyblakłe jak suchotniczy koral, a kąciki oczu i ust pomarszczone przedwczesnemi żółtawemi brózdami. Twarz jej była tak mało zamaskowaną, żeś odrazu czytał historyę jej życia: noce niespane przepędzone w orgiach szału, po którym następował niesmak i gorycz i zniechęcenie; jakaś burzliwa przeszłość zakończona gwałtownym upadkiem z wyżyny w błoto; i w rezultacie znużenie bezwzględne, pragnienie śmierci, nuda gryząca — i anemia w najwyższym stopniu, połączona z neurastenią, a nie bez przejawów histeryi — Tak mi się zdała ta kobieta, której stanowisko i cierpienia w jednej chwili sobie określiłem. Rzecz zresztą niezbyt trudna. Jakoż przypuszczenia moje zostały natychmiast stwierdzone, a pierwsze moje wrażenie — podszarzałej elegancyi — rozciągnęło się na całą jej osobę; to sam widziałeś w jej myśli i mowie.
— Panie doktorze! Je suis bien, bien malade! Zdaje mi się, że już ze mnie wysączyła się ostatnia kropla krwi! Niech mię pan ratuje, jeżeli można, choć może lepiejby było, gdyby mi pan dał trucizny, takiej trucizny, coby mi w jednej sekundzie pozwoliła umrzeć. Tylko śmierci pragnę — wszystko inne będzie paliatywą, bo mię to psiakrew, życie cholerne, tak rozdryndoliło, że już mi się i zipać nie chce... Non, non, il n‘y a rien qui me sauve! Coby to moja biedna matka powiedziała, gdyby mię zobaczyła w tem błocie, gdzie jestem? Ona, co tak marzyła dla mnie o jakim królewiczu z za morza! A jeszcze ta ścierwo Mańka Czerwona zabrała mi najbogatszego faceta — i teraz nawet mi o fajgla trudno! Pieskie życie — niech to choroba! A wszystkiemu winien ten sukinsyn Drzewiecki! Przez niego to stałam się wozgrą, bazarką,une femme declassée, une femme dechue! Ah, c‘était l‘amour, l‘amour — psiamać — qui m‘a perdu! — „Tak nu mówiła na przemiany z pewną dystynkcyą i z zupełnym akcentem z Powiśla. — Niech się pani uspokoi — prosiłem ją — i zabrałem jej parasolkę, którą nieustannie nerwowo zamykała i otwierała. Zacząłem ją badać — i stwierdziłem powtórnie to, com określił na oko: wycieńczenie zupełne organizmu, wynik bezładnego życia, rozpusty i nędzy naprzemian; wydawało mi się zarazem, że jest to osoba nie na swojem miejscu, że jakieś złowrogie okoliczności zepchnęły ją w dół i że najwidoczniej cała wewnętrzna istota tej kobiety protestowała i buntowała się bezsilnie przeciw temu trybowi życia, ale raz widocznie wpadłszy w to koło, już się biedaczka nie była w stanie z tej matni wydostać.
Nawiasem mówiąc w jej przemówieniu uderzyło mnie nazwisko Drzewiecki. — Choć nie była to kwestya lekarska, alem się nie mógł powstrzymać i zapytałem, coto za pan Drzewiecki. — „A któż, jak nie Stasiek — ten, co ma duży majątek koło Płocka. Jucha to jest, drań, ale co prawda c‘était un joli garçon! On był mój pierwszy — i przez niego to całe nieszczęście... A jeszcze więcej to przez tę wiedźmę starą Orczykową — sale bête! Tej szelmie do grobu nie daruję — I znów ogarnęło mię pewne zdziwienie. — Orczykowa? — A jeno! Juste!... Ona wszystkiemu winna! Je suis f.... Ratuj mię, doktorze, albo mię otruj, zabij, bo mi się żyć nie chce, jak Bozię kocham, żebym tak skonała. To rzekłszy gorąco się rozpłakała.
W tej chwili przypomniałem sobie nowinę, która krążyła po świecie, o świeżych zaręczynach p. Stanisława Drzewieckiego z p. Maryą Orczykówną; oboje należeli do najpoważniejszych rodzin obywatelskich między Płockiem a Płońskiem. Zaciekawiło mię, jaki związek mają ci oboje z moją pacyentką. — Jak dawno pani pracuje na tem polu?
— Pracuje? Vous êtes bien gentil. Ładna praca! Draństwo nie praca. Siedzę w tem draństwie od pięciu lat, a mam dziś bez mała rok dwudziesty siódmy! Czy pan doktór myśli, że ja zawsze była taka.. Do dwudziestego drugiego roku życia — to ja byłam porządna, byłam dziewica, dycht dziewica — i dopiero ten psubrat Stasiek... Skończyłam pensyę wyższą, znałam dobrze muzykę, znałam francuski i niemiecki, znałam wszystkie przedmioty wykładane na pensyach sześcioklasowych — i miałam patent nauczycielki. Zawsze też dostawałam dobre posady — najmniej po 400 rubli rocznie, na wsi. — Byłam jeden rok u p. Michalskiej, jeden rok u p. Pawłowskiej, a potem u p. Grzebskiej — i wszędzie dostałam jaknajlepsze świadectwa. Dopiero jakem przyjechała do Malowanej koło Płocka, u pani Orczykowej — Przyszło na mnie nieszczęście. Choć to, jak pan doktór widzi, jestem dziś do trupa więcej podobna niż do żywego człowieka i na księżą oborę patrzę — to jednak ja byłam wcale ładna dziewczyna... A tak, proszę pana! Byłam młoda, miałam niecałe dwadzieścia dwa lata, byłam ślicznie różowa na twarzy, oczy miałam czarne i żywe jak iskra, włosy bogate jak grzywa końska, a gdym je rozpuściła — to niżej bioder opadały. A choć, jak to pan doktór widzi, biodra moje, i nogi, i łydki — choć to wszystko powiędło i wychudło — to przecież dawniej było to wszystko mocne, okrągłe, foremne. A piersi — miałam, jak to sam Mickiewicz powiada — twarde jak gruszki. Co tu mówić! Byłam bardzo ładna dziewczyna — i nie jeden chłopiec nogi za mną łamał — i oczami za mną przewracał — ot tak! Ale ja byłam mądra i cnotliwa — i, kto mi słodkie słówka gadał — to ja mu zaraz:
— Dobrze, dobrze, ale po ślubie! Inaczej nic z tego nie będzie!... Figa — o, i tyle!“ — Tak odchodził każdy z kwitkiem, aż ci nadszedł moment psychologique! — Pani Orczykowa miała jedną córkę, Emilkę, która liczyła wtedy czternaście lat — dziś już ma pewnie koło dwudziestu. Dziewczyna była nieszpetna, fertyczna, ale gąska — i strasznie ciężko było mi ją uczyć, zwłaszcza arytmetyki i geografii: nic się nie mogła połapać w tych rzeczach. Ale to już należy do naszych udręczeń nauczycielskich. — W Malowanej bywało nie wiele osób i po prawdzie było tam bardzo nudno: to też jedyną przyjemność sprawiał nam przyjazn młodych Drzewieckich, Stacha i Zosi. Byli to dalecy krewni i sąsiedzi nasi. Stach był studentem prawa, był to psianoga bardzo ładny chłopiec — i, powiem panu doktorowi prawdę, że na jego widok robiło mi się bardzo słodko i bardzo niewyraźnie. Ciarki mię przechodziły i brała mię chętka, żeby go pocałować. I jemu też się bardzo podobałam, ale rozumie pan — nie przypuszczałam zupełnie, żeby się taki bogaty chłopiec ze mną chciał żenić. Ale raz — a był to koniec maja, gdyśmy się przechadzali po ogrodzie wieczorem, on, proszę pana, zaczyna mi się oświadczać; mówi, że niby kocha mnie, że jestem jego gwiazdą przewodnią, że bezemnie żyć nie może, żebym się ulitowała i takie różne entliczki­‑pentliczki. Więc ja, że wtedy byłam bardzo surowa i cnotliwa, powiedziałam mu tkliwie, ale z dumą, jak należy: Panie Stachu! i ja pana kocham, ale do mnie droga tylko przez ołtarz! Jestem twoja cała — rozumie pan — ale chcę przedewszystkiem być uczciwą dziewczyną, bo prócz uczciwości nic nie mam! On z początku się stropił, ale potem tak mi chytrze odpowiedział: „Tegom oczekiwał po pani i bardzo pani dziękuję za te słowa. Nie mogę pani powiedzieć, żeby matka moja na taki związek się zgodziła. Napewno zaprotestuje, ale ja z nią walczyć będę; ja wywalczę to, że moja matka pozwoli na te śluby. Niech pani tylko trzyma w sekrecie to, co pani powiem: ja się z panią ożenię, skoro tylko skończę studya. Uważaj się za narzeczoną moją — i na dowód ucałujemy się, jak należy! — Czyż miałam mu zakazać pocałunku? Taki ścierwo fines był ten Stach, że jak mnie zaczął całować, to mnie aż rozemdliło i uciekłam do domu. Ale byłam bardzo szczęśliwa, bo już miałam narzeczonego i jeszcze przyjemniej mi było, że to sekret i że nikt o tem nie wie. Teraz pan doktór rozumie, że, ile razy przyjechał Stach, to mi było na sercu mięciuchno i miałam ze trzy tygodnie jedwabne w życiu swojem! Aż się pani Orczykowa dziwowała: mówiła, żem wielce wyładniała, że tak widać na mojej twarzy szczęśliwość. Bo i pewnie — byłam bardzo szczęśliwa. Ale raz — to stało się tak, że pani Orczykowa wyjechała w sąsiedztwo na dwa dni. Już ci Stach o tem wiedział — i w te pędy przyjechał do Malowanej. Chodziliśmy po ogrodzie, a potem była kolacya; po kolacyi zaś on do mojego pokoju, niby to po jakąś książkę, co mu była bardzo potrzebna; a kiedy był już u mnie — tak ci mnie psia bestya zaczął ściskać i całować żem go zaczęła prosić a błagać: Niech pan wyjdzie, niech pan wyjdzie! — Ale padł na kolana, zaczął moje nogi całować, płakał, groził mi że się zabije, że mnie zabije, że już umiera, że szatan go opętał przezemnie, że... no, czy ja już pamiętam co... Ach, czułam, że słabnę, że mdleję, że jestem nieprzytomna — i że mi straszno i że mi słodko i rozkosznie — i że niech się co chce stanie i niech mnie zabije — i niby to się broniłam, i owszem takem go pięścią zdzieliła, że się potoczył wtył, ale zaraz wstał jak ten wilk i rzucił się na mnie tak, żem już się bronić nie mogła. J‘ai été perdue.
Wtedy ten psiadusza wyszedł spokojnie — i nawet się ze mną zapomniał pożegnać. Ja zostałam sama — i dopiero wtedy zaczęłam się zastanawiać nad tem, co się stało i co to będzie. — Teraz — myślałam sobie — już się musi ożenić, żeby tam nie wiem co. — Nazajutrz w południe przyjechała pani Orczykowa. — W dobre pół godziny po przyjeździe weszła do mego pokoju panna młodsza (a ta szelma — jakem później zmiarkowała — cały czas niby szpieg chodziła za nami) — i mówi, że mnie Orczykowa prosi do siebie. — Nieco wystraszona zeszłam do jej pokoju, aby się z nią powitać, a ona przyjęła mnie bardzo zimno, nie powiedziała nawet dzień dobry ani usiąść prosiła, tylko powiada:
— „Proszę panią — oto pensya trzymiesięczna z góry. Pani natychmiast dom mój opuści. Konie czekają. Żegnam.“
— Taka była jej przemowa. Jakby mi kto dał po pysku. Zrozumiałam wszystko; zrozumiałam, że się teraz dla mnie zacznie pieskie życie albo też Stach się ze mną ożeni. — Wzięłam pieniądze; ukłoniłam się starej wiedźmie — i pojechałam na stacyę; ale po drodze zatrzymałam się w miasteczku i kazałam woźnicy jechać z powrotem do domu. Stanęłam w jednej oberży i napisałam do Stacha, że tak a tak, żeby zaraz przyjeżdżał i żeby się żenił. List wysłałam przez umyślnego — i czekałam na chłopa do rana; sam drań nie przyjechał, ale mi napisał list, że teraz żenić się nie może, bo jeszcze szkół nie skończył i że matka nie pozwoli; że chciałby mi jakoś wynagrodzić krzywdę, ale właśnie przegrał pieniądze w karty, więc nic mi nie może przysłać, ale jest w Warszawie jeden kolega, co mu dużo winien, więc mi daje do niego list, żebym sobie odebrała. — A list do niego był taki: Mój kochany Ignasiu! Bądź łaskaw sumę 25 R., którą mi się należy od ciebie, wręczyć pannie takiej a takiej!! — Tak ci mię złodziej ocenił. Byłam dla niego warta 25 R.! Dla czego nie Rubla? Są i takie... — Kanalia! powiedziałam sobie i pojechałam do Warszawy. Jedno tylko wiedziałam: nigdzie już mię nie przyjmą za nauczycielkę! Przyjechałam do Warszawy, jak błędna owca. Starych znajomych lękałam się okrutnie — wstyd mi ich było i po prostu nie miałam tu nikogo. Pomyślałam więc sobie, że pójdę do tego Ignasia. Poszłam, był to bardzo wesoły chłopiec, ale zupełnie goły — i przytem klął się, że winien Stachowi tylko 10 R., nie 25, ale i tego mi nie zwrócił; sam jeszcze ode mnie pożyczył, ale za to wskazał mi drogę życia i zaznajomił mię z całą paczką swoich znajomych; między niemi było kilku bardzo bogatych. Ale raz się zdarzyło, że mię Ignaś posłał do hotelu, do swego znajomego ze wsi, a to był jeden z tamtych stron — i nawet krewny Orczyków. — Com się najadła wstydu, to pan nie ma pojęcia! Chciałam się otruć, alem się zapoznała, wtedy z jedną starszą panią, która miała bardzo ładny salon i chambres séparées; u niej zamieszkałam i od tego czasu.. Niech się pan nie pyta! Pijaństwo, rozpusta, zbydlęcenie, obrzydliwość — co pan tylko chce — siedem grzechów głównych i siedemdziesiąt siedem dodatkowych — waliło się na mnie, zalewało mi usta, oczy, całą duszę — i żyłam w takiej ohydzie, w takiej okropności, w takim upadku, w otoczeniu ludzi tak podłych i nikczemnych i głupich — śród kobiet tak bezecnych, tak bezmyślnych, tak trywialnych — żem sama sobą gardziła, nienawidziłam siebie.
Niech pan nie sądzi, że te kobiety czuły się nieszczęśliwe; owszem były bardzo zadowolone, a każdej ambicyę stanowiło mieć jaknajwiększą liczbę amatorów. To też były rumiane, wesołe, dobrze jadły i dobrze piły. Ja tylko jedna czułam się nie na swojem miejscu; wiecznie w niezgodzie sama ze sobą — plułam sama w swoją własną duszę, plułam nieustannie i myślałam ciągle: Kto mnie wybawi, kto mnie stąd wyciągnie? Ale nikt się nie zjawiał, nikt mnię nie chciał ocalić. W plugastwie żyłam, w kale, w bezeceństwie... Czem ja jestem? czem jestem? Boże, Boże! Niech zginę, niech przepadnę, ale nie dajcie mi już żyć tak dłużej!... A, a, a!...
I rozpłakała się strasznym, histerycznym, ochrypłym i brzydkim płaczem!
Nie będę wspominał, jak w czasie całej przemowy oczy jej pałały; jak to wstawała z krzesła, to znów siadała; jak — ni z tąd ni z owąd — zaczynała szybko kroczyć po mojej pracowni; jak nagle rękami ściskała kolana albo znów poruszała ramionami, jakby robiąc ćwiczenia gimnastyczne; a te jej westchnienia, łkania, krzyki: ach i och! albo zgoła trywialne powiedzenia w języku wielkoruskim — wszystko to mnie samego denerwowało tak, że i mnie się udzielała ta histerya.
Cóż miałem robić? Zapisałem jej mleko, żelazo, spokój, życie regularne, powstrzymanie się od wszelkiego grzechu, wyjazd do Włoch i tym podobne środki, wymagające dużo pieniędzy. Nic innego dla niej uczynić nie mogłem. Nie mam zamiaru się chwalić, ale dałem jej dziesięć rubli. Z radości pocałowała mię w rękę za tę podwójną bezinteresowność.
Pod wieczór odwiedziłem panią Orczykową, która od paru tygodni była w Warszawie. Jakem się dowiedział, bawi tu specyalnie dla swojej córki Emilii, która za mąż wychodzi. — „Za kogo, jeżeli wolno zapytać?“ — „Za naszego sąsiada, pana Stanisława Drzewieckiego.“ — „Czy być może?“ zawołałem w zdumieniu, podsycony dzisiejszą rozmową. — „I coż ma znaczyć to pańskie: czy być może??“, rzekła czcigodna matrona, niemniej zdziwiona. — „Osobiście nic, ale czy pani zna historyę tej... — i całą rzecz jej powiedziałem. — „I coż to mię obchodzi? Swawola młodzieńcza z jakąś ladacznicą! Pan Stanisław! Toż to najporządniejszy człowiek na świecie! A co za gospodarz, co za obywatel! Jakże w powiecie naszym szanowany! Wybitny działacz, szlachetne serce“!
Taka była opinia ludzi uczciwych i zacnych matron. W każdym razie pani Orczykowa oceniała prawdę o tyle, o ile ta jej przynosiła korzyść; z chwilą, kiedy korzyść znikała — prawda traciła walor. Zdaje mi się, że zawsze i wszędzie jest ten a nie inny stosunek społeczeństwa do prawdy. W takiem społeczeństwie niemasz ratunku dla nieszczęśliwych, jak moja pacyentka.
— Pozwól sobie, drogi doktorze, powiedzieć, że twoja chora — nie wiem, jak się nazywała — sama sobie jest winna. (Tak mówił Okolicz, który już zakończył swoją rolę mistrza ceremonii, gdyż byliśmy już po kolacyi i sączyliśmy teraz różnobarwne likiery).
— Jak to, sama sobie winna? Chyba rozumiesz, że są takie momenty w życiu kobiety, kiedy...
— Zapewne. Wiem, co doktór chce powiedzieć. Owszem, mogą być momenty, kiedy... ale po co z tego robić wielki dramat? Czyż to mało jest panien, co miały w życiu taki moment, kiedy... a tymczasem spokojnie za mąż sobie wychodzą i bywają najlepszemi żonami i matkami! Więc twoja bezimienna ofiara — to była poprostu niedołężna istota, która w jednej chwili runęła z góry na dół! Jedno głupstwo pozbawiło ją równowagi. Mojem zdaniem, powinna była całą tę sprawę traktować figlarniej, a zachowałaby humor i dobrą cerę. Tymczasem co? Rozchorowała się na blednicę — rozpacza bez końca — i jęczy, jak w tragedyach Sofoklesa: Aa, aa! — Sam znałem jedną Emilię, która... Później wam o tem opowiem, a tymczasem zwrócę uwagę na jeszcze jedno. Oto doktór szanowny tak surowo sądzi pana Stanisława, ale samemu sobie przebaczył zupełnie taki sam grzech z tą panią z nad Narwi...
— No, tak — ale to zupełnie co innego....
— Co innego właśnie przeto, że to była osoba mądra i nie dała się tak z miejsca w dół strącić, ale znalazła sobie gapia, który zjadał nadgryzione czereśnie... A ta Zosia tajemnicza, którą Dantyszek tak czarodziejsko uwiódł i jeszcze widzi w tem łaskę przeznaczenia? Co się z nią dzieje? Prawda, sam się przyznał, że dwa lub trzy tygodnie myślał nad tem: ale ja sądzę, że poczciwa Zosia również jakiegoś barana uszczęśliwiła i żyje z nim w cnotliwym grzechu.
— Mój drogi — rzekł Dantyszek — zapominasz, ze tu nie moja wola grała rolę. Ja wogóle nie operuję wolą własną; okoliczności mną kierują — i one mi nasyłają dobro i zło. Tak się stało i tutaj. „Był to w piekle dramat niebiański!“ Jeżeli zawiniłem, to mi los oszczędził możliwości pokuty.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.