Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z poza odchylonej kapoty robotnika mignęły nagle filuterne oczka, dwa chabry żywsze barwą od tych, które u tatuli czas wybielił, a zobaczywszy tyle państwa, tyle urzędników, schowały się co rychlej w dawną kryjówkę ściskając mocniej ojcowską rękę. Uroczysta to chwila dla niego, ważna, a może o przyszłym zawodzie rozstrzygająca, bo oto dziś po raz pierwszy pokażą mu rodzice ten świat drugi, ten kraj ciemny, nieznany, który on już zbudował sobie bujną dziecięcą fantazyę, gdzie go coś ciągnie i odpycha zarazem i lękiem przejmuje. Ciągnie by obaczyć te miejsca, gdzie tatulo pół życia dla nich przepędza, a strachem go przejmuje myśl o tych brodatych duchach z opowieści, których tyle słyszał z ust rodzica. Drobnemi rączkami ściska mocno ojcowskie kolana i coś chce pytać i prosić o wyjaśnienie, ale mu przerwano krótko:
— Jędrek nie marudź, bo ostaniesz.
I już stoi cichutko jak trusia, ani mru-mru, ani słóweczka. Boże mój, on miałby zostać i nie zobaczyć dziś kopalni, do której od chwili gdy zaczął sobie zdawać sprawę z życia, aż dusza się rwie i nie ujrzeć tej szopki, cudnej co ją tatulo pod ziemią w chwilach wolnych od pracy wraz z innymi żeleźnikami[1] tak kunsztownie w kamiennej skale wykuli i ulepili? Nie, nigdy, on by tej zgryzoty nie przeżył!...

Pochód zatrzymuje się nagle w chodniku i każdy prawie tłumi w piersiach okrzyk podziwu. To kaplica wykuta w skale taka ogromna, wysoka jak kościół sklepiony. Na samym środku zwiesza się pająk olbrzymi, dzieło górników, a po bokach cztery mniejsze.

  1. Tak nazywają górników prasujących kilofem (żelazem).