Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

suchsze i że ich kolor z czarnego powoli powoli zmienia się w szary.
Szary, ołowiany ton ścian zaczął się coraz bardziej przeczyszczać, przetapiać w srebrny, co dało się widzieć lepiej na wilgotniejszych częściach szybu, które błyszczały i świeciły, jak rosa przed świtem. Później zaczęły się okazywać plamy białe, złociste, jasne, coraz jaśniejsze. Zdawało się, że ktoś rozpala zwolna ogień bengalski, przy którym światło kaganka wydało się żółte, brudne, wstrętne, jak twarz trupa przy pięknem i pełnem życia obliczu. Mitawa wytężył wzrok i w tej chwili drasnął mu oczy, jak ostra złota strzała pierwszy promień słońca, a za nim drugi, trzeci, dziesiąty. Przez duże okna zabudowania wpadał już całą orgią tonów, całą ulewą swej niepokalanej jasności dzień cudny, dzień biały, pogodny. Wraz z blaskami słońca wpływał do wnętrza szybu powiew świeży, wonny, pokrzepiający, który pierś górnika rozpierał szeroko. Mitawa miał wejść na stopień ostatni, kiedy z górnego okna szybu uderzyła go prosto w oczy ognista łuna południowego słońca.
— Witam cię, światło Boże! — zawołał radośnie, wyciągając dłonie ku klamrze, która wyśliznęła mu się z drżącej ręki i — Mitawa — runął w głębinę.