Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

księdza, że szczęśliwość wieczna w niebie, to ma być oglądanie oblicza Boga i świętych pańskich i Aniołów w złocistem, jak monstracya świetle — nie mógł tego zrozumieć. A teraz on to wszystko pojął dobrze, teraz zrozumiał, że większej szczęśliwości od światła Bożego, Stwórca wybranym duszom dać nie może!
Nieraz, gdy go taka okrutna napadła tęsknota, chciał porzucić swą pracę i na prostego iść wyrobnika byle tylko żyć odtąd „na świecie“. Ale Mitawa miał liczną rodzinę, miał jako górnik tyle lat służby, która go uprawniała do prowizyi. Godziż się to wszystko porzucić dla jakiejś tam głupiej fanaberyi, którą rozumni jego koledzy zawodowi nazywali tę nieprzepartą tęsknotę za słońcem?...
Było to jak zwykle w sobotę.
Około południa już go tak wzięła tęsknota rozbierać, że mu ani rusz dziś nie chciała iść praca. Zaczął ją od słów ulubionej swojej modlitwy:

Kiedy ranne wstają zorze
Tobie ziemia, Tobie morze
Tobie śpiewa żywioł wszelki,
Bądź pochwalon Boże wielki.

Nie widzi on nigdy tej wschodzącej zorzy przy swojej pracy i już jej pewnie nigdy widzieć nie będzie i nigdy się nią tak jak drudzy do syta nie nacieszy i nigdy tak, jak ów ptak niebieski skrzydła rosą poranną okryte — duszy swej, napojonej łzami w tem świetle zorzy wstającej, nie skąpie — chyba, chyba, gdy go już Pan Bóg do wiecznej chwały swojej powoła.
Mitawa usiadł na ławce, kilof rzucił pod nogi i dumał.
Tak tam dziś na świecie cudnie być musi... Kiedy