Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pożegnania tego w piękne słowa sformułować nie umiał, powtarzał tylko w duchu:
— Bądź zdrowe słońce złote, światło ty Boże, już ciebie oczy moje przez tydzień cały oglądać nie będą; już się nie ucieszą twoim widokiem, ty pociecho, ty osłodo życia, ty skarbie najdroższy. Żegnaj mi kochane, promieniste, cudne, cudne słońce!
Z początku tygodnia było jeszcze pół biedy, jeszcze znosił jako tako brak dziennego światła.
— Kiej musi tak być, to musi; przecie nie wszyscy ludzie mogą pracować na świecie, bo ktoś jego dary z głębi ziemi wydobyć powinien, bo na chleb dla swoich trza zarobić — tłumaczył sobie.
Ale już z końcem tygodnia, to go taka czasem brała tęsknota za tem światłem Bożem, że go to gryzło, jak choroba jaka, że rady sobie dać nie mógł.
Praca przy maszynkach do wiercenia dziur strzelniczych w takiej, jak Mitawa pracował głębokości, była bardzo ciężka, bo dokuczało gorąco i duszność podziemna. Z odwiniętymi rękawami, w koszuli zupełnie na piersiach rozpiętej stawał do roboty, a mimo to nieraz pot kroplisty zlewał mu całe ciało. Przysypany pyłem maszyny świdrowej, zczerniały od kopcia, zlany potem rzęsistym, był bardziej do potępieńca z Erebu niż do człowieka podobny. Nie przedstawiał też sobie inaczej piekła, jak w formie takiego ciemnego, długiego, chodnika, na którego końcu jarzące się krwawem światłem lampki górnicze w otoczeniu złocistych pierścieni, na tle mgły powstałych, zdawały się być oczami szatana.
— Jeśli nie piekło, to przynajmniej czyściec przechodzę za życia — myślał nieraz Mitawa.
Jakże zazdrościł wtedy tym wszystkim, co choćby,