Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kocham, kocham nad wszystko! — nad życie! i pragnę umrzeć z tobą.
— Biedactwo moje jedyne — mówił Zdzisław tuląc ją drżącą do piersi... moje... moje — powtarzał.
Klatka znowu drgnęła, po chwili osunęła się w dół i zaczęła się poruszać ku górze.
Marynia podniosła ku niemu oczy łez pełne, pytające.
— Jedziemy!... jedziemy na świat! — do życia! do szczęścia!... — zawołał.
Na ciemnych ścianach szybu ukazywały się już białe plamy i smugi światła, coraz większe, aż je zatopił zupełnie blask wpadający przez okna szybu.
— Po śnie cudownym — dzień... przebudzenie — rzekła Marynia.
— Milsze może jeszcze niż sen przebyty...
— Bójcie się Boga! co się z wami stało? — krzyknęły ciocie unisono — myśmy już snuli najgorsze przypuszczenia.
— Zawiśliśmy cioteczko między ziemią, a niebem.
— A ku której stronie szala się przechylała więcej? — spytała ciocia Józia.
— Ku niebieskiej — rzekł inżynier, patrząc w modre oczęta Maryni.
— No rusałko podziemna — czy jak cię tam pan nazwał — mówiła ciocia Józia patrząc znacząco na ramię inżyniera, który nie wyswobodził jeszcze ręki Maryni... zdejmuj płaszczyk — jedziemy...
— Panie opiekunie proszę ją uwolnić z pod swojej władzy.
— Nie! to nad moje siły! — zawołał inżynier — nigdy! nikt mi tej rączki nie weźmie.
— Ależ to formalne oświadczyny panie inżynierze! Cóż ty na to Maryniu?