Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kami, spoczywającemi na długim szeregu ściennych filarów. Zostali sami z jednem tylko ruchliwym światłem kaganka, który rzucał ich długie cienie, zbliżał je ku sobie i łączył w jedną postać podobną do widma, skradającego się za nimi przez skał załomy... Jeszcze dolatywało ich z oddali echo muzyki, ale powoli, jak ptak zmęczony długą drogą, ton każdy coraz słabsze miał skrzydła, przysiadał we wnękach i zagłębieniach ścian, aż wreszcie najsilniejszy z nich uderzył o skręt chodnika i — skonał.
Zwrócili się teraz ku górze „pochylnią“ dosyć stroma, śpiesznie, bo, do pustek było jeszcze dosyć daleko. Szli oddychając ciężko w milczeniu takiem, że słychać było przyspieszone uderzania ich serc. Nagle, przed wejściem do obszernej komory, inżynier przystanął i rzekł wskazując ręką:
— Jesteśmy u celu, oto jedna z najstarszych „pustek“, z której ścian patrzy na nas przeszło dziewięć wieków.
Widzi pani co to tam się dzieje?
Marynia spojrzała w górę... Jakby pod naciskiem olbrzymiego ciężaru, który zwalił się na słabą powałę komory, strop cały był pokryty gęstą siecią rysów i pęknięć. Podtrzymujące go na całą długość grube pnie drzew, złamane zostały w połowie, jak słabe patyczki i trzymały się na kilku tylko włóknach zwrócone ku sobie iglicami drzazg. Prócz tego tuż nad wejściem widać było szeroką na kilku decymetrów i głęboką szczelinę, która zdawała się być otwartą paszczą potwora, gotowego każdej chwili pochwycić w czeluść czarną intruza, zakłócającego mu swem zjawieniem się ciszę i spokój — pustkowia.
— Ależ to każdej chwili runąć może! — zawołała Marynia.