Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jących się kopalniach, gdzie technicy z fachową wiedzą górniczą bardzo byli poszukiwani. Koledzy nazwaliby go może waryatem gdyby się zwierzył przed nimi ze swoich marzycielskich projektów. Bo on przecież mimo swego zawodu, który na zmyśle praktycznym się opierał, był na wskróś duszą marzycielską. Nieraz, usiadłszy na odłamku skały w bezludnym kątku kopalni, zmęczony długiem chodzeniem, postawiwszy u stóp swoich kaganek i wpatrując się w jego migotliwe światło, dawał folgę tym marzeniom, które rozsnuwał jak złote nici na czarnem tle kopalni, haftując niemi w tej ciszy podziemnej wdzięczne przyszłości obrazy. Widział wtedy Horsko jako olbrzymią, już sławną szeroko w świecie kopalnię, z mnóstwem kominów dymiących i wyrzucających parę maszyn rozlicznych, widział pobudowane wzorowo domy robotnicze, łaźnie, szpitale, wszystko, tak jak by on to urządzić pragnął, gdyby mu na ten cel wystarczały fundusze. Widział liczny zastęp swych robotników w dostatku i dobrym bycie, w porze, gdy po ukończonej szychcie w ogródkach swych przed domkami używają zasłużonego wywczasu. Horsko, skąpane w jasnych promieniach jego marzeń, wydawało mu się ni to olbrzymia falansterya, którą by rajem na ziemi nazwać można. A i siebie także widział wśród tej falansteryi inaczej! Wiecznie przecie tak samotny żyć nie będzie. Ożeni się, będzie miał liczną rodzinę, założy własne ognisko, będzie prowadził dom na stopie dostatniej, bo mu na to wtedy jego znaczne dochody z łatwością pozwolą. Na myśl o żonie zamajaczyła mu przed oczyma znana twarzyczka, którą zawsze widział w takich momentach: błękitnookie dziewczę z buzią różową w otoczeniu jasnych kędziorków. Serce mu zaczyna