Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, śmiało, śmiało, niech i ja wiem: co tam znowu się kombinuje w tej głowie?
— Kiedy bo pan dyrektor może się ze mnie wyśmieje.
— Czy postąpiłem tak kiedy?
— No, nie, ale ja się teraz wziąłem nie do swojej roboty, to jest inżynierska rzecz takie pomysły.
— O cóż chodzi?
— O ten pokład w najniższym poziomie. Ja sobie tak kalkuluję, panie dyrektorze, że jeśli my jeszcze niżej pójdziemy i w tej samej godzinie[1], to my go tam koniecznie znaleść musimy i to już znacznie grubszym, bo on się przecież ku spodowi rozszerza. Tak to widzę wszystko jak na dłoni i szedłbym po niego na pewniaka.
— To Grzela dobrze widzi, bo tak jest w istocie, tak z obliczeń moich wynika i w tym właśnie kierunku w odbudowie tego pokładu widzę przyszłość kopalni.
Wojciech, aż spąsowiał, tak się ucieszył tem wysokiem uznaniem dla swego projektu. Przestępował jednak z nogi na nogę, naciągał palce u rąk, miał minę wielce frasobliwą, słowem zachowaniem swem dawał do poznania, że mu coś ważnego leży na sercu, czego wypowiedzieć nie śmie, choć ma do tego ogromną ochotę.
— Kiedy bo... proszę... pana dyrektora — zaczął wreszcie nieśmiało, patrząc w oczy Karwickiego, — mnie we wszystkiem, co chcę skombinować, tego brakuje, bez czego ani rusz na świecie.

— Wiem, czego ci brakuje: nie umiesz czytać — ale to wy wszyscy cierpicie na tę okropną chorobę,

  1. Oznaczenie podziałki na kompasie.