Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziennemu, jak ptak mrący, któremu już sił braknie do wzlotu, aż wreszcie słowo ostatnie modlitwy gasło zupełnie, nie wydostało się już z głębiny, wpadając jak perła najdroższa w ocean wiecznej ciemności. Było to znakiem dla dozorującego zjazdu w szybie robotnika Wojciecha Grzeli — że „na dół“ zeszli już wszyscy górnicy. Karwicki w czasie codziennej inspekcyi kopalni starał się zwiedzić wszystkie główniejsze miejsca pracy, by mieć nie tylko dokładny przegląd postępu robót, ale zarazem, by się przekonać, czy znajdują się wszędzie potrzebne zabezpieczenia dla ochrony życia ludzkiego. — Znał górników dobrze, wiedział, że nikt więcej od nich nie lekceważy sobie niebezpieczeństwa, że są z natury fatalistami i wierząc w przeznaczenie, trzymają się wygodnej maksymy: „co ma Bóg dać, to i tak da“. Wiedział, że trzeba czuwać nad nimi często jak nad dziećmi, gdy na oślep lecą w niebezpieczeństwo.
— Mój Ignacy — mówił, spostrzegłszy u jednego ze starszych robotników taką właśnie zupełną nieświadomość wszelkiego niebezpieczeństwa — czy to Ignacy nie widzi, że powała jest usypista, że trzeba ją podstemplować i podeprzeć, bo runie na głowę?
— Eh — przez woli Boga, proszę pana dyrektora, nic się nie stanie.
— A czy Pan Bóg ma także pamiętać o tej pękniętej poręczy? Ignacy chce, żeby ktoś w przepaść wleciał?
— Niechże Pan Bóg uchowa, co też wielmożny pan za myśli dopuszcza?
— To dopuszczam, co się stać łatwo może, bo tylko strzeżonego Bóg strzeże, a Ignacy wie dobrze, że zbytnia ufność w miłosierdziu boskiem jest ciężkim