Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ro!“... Inne baby śmiały się na całe gardło, a te, które Kaśce zazdrościły powodzenia, mówiły: „Moi ludzie, staruch taki i Boga obraża! A ta klempa, zamiast go przez łeb zdzielić, precz kusi!“ Naraz Kaśka myk z pod ręki swego prześladowcy i z chichotem wpadła na leżącego Kwiatka, wali się nań, przytłacza go niemałym ciężarem, a na Kaśkę w tejże chwili pada sołtys który przez tę kupkę fiknął kozła i tak uderzył łbem o podłogę, że sobie chrząstkę w nosie przetrącił. Polała się siurczkiem krew ludzka i wszystkie baby wydały okrzyk przerażenia, współczucia; „Ooooo!“ — Biegną, tamują krew; jedna baba wlała mu za kark z garniec wody; druga łeb zmywa, trzecia, klnąc Kaśkę za zbytki, pcha sołtysowi w dziurki nosa ośrodkę chleba z pajęczyną. Kichnął, ośrodka z nosa wypadła, a krew jeszcze lepiej płynie; całą podłogę w karczmie zalał, jakby wieprza zabili. Nadbiegła sołtyska, pyta, jak, co; któraś jej podszepnęła, że to zrobiły figle z Kaśką; więc sołtyska zaraz Kaśkę w gębę trzask, trzask, i zerwała jej chustkę ze łba, rzuciła, pod komin. Szmul zaciera ręce, powiada do swojej Sury: „Uni dziś dużo wypiją!“...
Spojrzy ktoś, a tu Kwiatek krew sołtysowską zlizuje. To ludożerstwo psie oburzyło już teraz każdego. Jak baby wrzasną, tak