Strona:Wincenty Rapacki - Król Husytów.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pożegnał ich skinieniem i zwrócił się ku zamkowi. Noc rozpostarła się szybko tak, że Korybut musiał dobrze przyśpieszyć kroku, aby przy połysku migocących świateł z okien ulicy Grodzkiej, zdążyć na ulicę Kanoników i stamtąd dostać się na Wawel. W owych czasach, w bezksiężycową noc trudno się było zoryentować bez latarni w ciasnych uliczkach miasta, brodząc po kolana w błocie i uderzając co chwila o róg wystającego domu, albo o słup podpierający gzems lub ganek, co przy nieregularności linii domów było zwyczajnem. Książę szedł, macając w około siebie, ale zdawało mu się, że szedł już za długo i że powinien wreszcie wyjść na plac zamkowy, tymczasem ciasnym uliczkom nie było końca. Dochodziły go nawet odgłosy rozmów, uderzenia o kowadło, jakieś brzęki, rąbania, tłuczenia młotami. Zajrzał przez szpary okienic szczelnie zamkniętych i przekonał się, że stoi przed warsztatem stolarskim. Więc zbłądził. Trzeba zastukać do którego z domów i prosić o pomoc. Wstyd go było. I gdy się tak waży i namyśla, ujrzał zdała światło latarni i dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę. Po głosie poznał ich — byli to: sługa jego Swirmunt i Agata.
— Co tu robią? Gdzie idą.
Przytulił się, jak mógł do ściany, zasłonił twarz i czekał.