Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

STARZECKI (rozkłada ręce, biorąc obecnych za świadków): Patrzajcież państwo, czy to nie awantura! Ja do niego sercem…
ALFRED: To też umiem to cenić. Taka wspaniałomyślność! podać rękę zwyciężonemu, upadłemu…
STARZECKI: Ale któż widział brać rzeczy tak tragicznie! Chłopcze, chłopcze!!
AMA (przypada doń z płaczem): Papo!
STARZECKI: No, widzicie, wy młodzi, rewolucjoniści, zdobywcy świata! Pierwsze niepowodzenie, a zastaję atmosferę — że pożal się Boże! I narzekacie pewnie na staryeh, na publiczność, a Bóg świadkiem, że miasto nasze nie najgorsze!
ALFRED (nienawistnie): Naturalnie! W Abderze bywało gorzej, choć to jeszcze pytanie!
STARZECKI: A ja przecie wolę być optymistą, nie tracić wiary w świat i ludzi…
ALFRED: Okaże się jeszcze, że mamy publiczkę najartystyczniejszą w świecie.
STARZECKI: Tego znowu nie powiem. Ale jedno zadam pytanie. Czyście wy, panowie młodzi, zadali sobie trudu, aby publiczność naszą oświecić, wykształcić — że tak powiem — estetycznie, przygotować do przyjęcia wszystkich tych… panie, nowalij, tych, panie, prądów, które… bądźcobądź… przyznacie… co?
ALFRED: Jakto? my…