Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

AMA (wśród łkania): Ja tego nie prze–ży-ję!
ALFRED: Naturalnie, jak można przeżyć klęskę, i to taką, jak klapa teatralna! Szczególnie, jak się jest taką entuzyastką sztuki, jak ty! Było się fanatyczką sztuki, jak się widziało w perspektywie uznanie, sławę, salon udekorowany znakomitościami — ale być żoną człowieka, którego talentu najpodlejsza w świecie czereda nie zrozumiała…
AMA (z mimowolną ironią): Nie zrozumiała twego ta-len-tu!
ALFRED (przyskakuje do niej, z krzykiem): Wiec śmiej się i ty! gwiżdż, sycz, wrzeszcz i ty, że nie mam talentu, że to wszystko, czem żyłem tyle lat, co było moją duszą, usprawiedliwieniem całej mojej egzystencyi — że to fałsz, że… (z dziecinną skargą): nie jestem artystą! (Chwyta się za głowę). Ja sobie w łeb palnę! Do Wisły się rzucę! nie chcą takiego życia! nie chcą takiego bankructwa — (z histerycznym krzykiem): nie chcę, nie chcę!
AMA (chwyta go za ręce): Ja dzisiaj zwaryuję!

[BODEŃCZYK, HIROSZ i SWARA wchodzą].

MIROSZ: Gdyby nie Bodenius, nie wiedzielibyśmy, gdzie cię szukać. (Pauza). No, trzeba powiedzieć, że inteligencya naszego miasta wystawiła sobie dzisiaj świadectwo chlubne!