Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

knem szaleństwa popełnia, gotów całkiem się wykoleić, a córka pańska głodem piękna gnana…
STARZECKI (zrywa się): Tu przecie o nią chodzi! (Walczy z sobą chwilę, przemaga się). Dosyć, dosyć tego, panie ! Skorzystałeś pan z chwili mojej słabości, aby urządzić jakąś scenę, a tu… Czasu nie mam na takie rzeczy! Coś ważniejszego mi teraz w głowie! (Skierowuje się ku drzwiom. Zatrzymuje się na progu). Może… może i jest trochę racyi… Kto wie… Gdybyśmy byli dawniej trochę się spotkali… Teraz? Musiałbym cały porządek świata zmienić!
BODEŃCZYK: Ja, panie, uznaję tylko ten świat, który mam w swoim duchu.
STARZECKI: Dosyć się napatrzyłem ludziom, którzy wpatrzeni w taki świat — nosy i łby porozbijali sobie i drugim. I od tego losu będę bronił córki i zięcia. I obronię! (Sztywny, wyniosły, jak zwykle). Żegnam pana.
BODEŃCZYK (niedbale): Żegnam.
STARZECKI (wychodzi).
BODEŃCZYK (sam. Chodzi po pokoju zirytowany, zapala papierosa, próbuje czytać. Nie może jednak, odrzuca więc książkę, otwiera okno. Po chwili bierze zarzutkę, kapelusz, by wyjść z pokoju. — Drzwi się otwierają z trzaskiem. Wpada Alfred, za nim Ama).
ALFRED: I ty nie mogłeś wytrzymać do końca spektaklu? (Staje przed nim, podpiera się pod boki). Pogratuluj-że mi, druhu kochany! Przecie