Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to była najistotniejsza w panu rzeczywistość, i wyczarowywał je pan słowem potężnem… Pamięta pan tego Sofoklesa, który w jednej dłoni miecz dzierży, a drugą wybija trocheje nowej tragedyi? Pamięta pan te gwiazdy, które są widzialne tylko dla oczu oślepłych i za któremi idąc — dochodzi się do nieba?
STARZECKI: Te obrazy… Zaraz panie… Ja je skądsić znam…
BODEŃCZYK: Toż to pańskie niegdyś poezye!
STARZECKI: Moje… poezye! Prawda… Miało się lat dwadzieścia kilka… Życie było piękne… tak piękne!
BODEŃCZYK: Pan byłeś piękny! i coś pan z tego piękna zrobił?

[Milczenie]

STARZECKI (zrywa się): Co mię pan tu będziesz indagował! Ja właśnie… właśnie dla zrealizowania tych naszych ide-a-łów… właśnie…
BODEŃCZYK: Nieprawda!
STARZECKI (opada).
BODEŃCZYK: Nawet jako cienie, jako zmory, te wielkie widzenia młodości nie zjawiają się przed panem… Zabiłeś je pan — i życie zabijasz!
STARZECKI (cicho): Takie oskarżenie…
BODEŃCZYK: Ja nie oskarżam… Ale patrz pan na dzieło swoje! Alfred w pogoni za pię-