Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zdrowej… pan, pan! Wiem ja dobrze, co się kryje w odmętach naszego biednego społeczeństwa!
BODEŃCZYK (chodzi chwilę po pokoju, patrząc z pod oka na Starzeckiego. Staje): Proszę pana… Wobec tego, co się stało, i wobec mojej… jak pan raczył powiedzieć, odpowiedzialności… ja jedno tylko mogę uczynić.
STARZECKI: Ciekawy-m, czym się pomylił w moich przeczuciach, idąc do pana.
BODENCZYK: Poczekam, aż się uspokoją nerwy, i rozmówię się z Alfredem poważnie. Przemówię mu do rozumu, do krytycyzmu. Alfred już nie jest młodzikiem.
STARZECKI: Naturalnie. Czas już najwyższy, by się opamiętał.
BODENCZYK: Życie jego dotychczasowe… szumne, lekkie, motyle…
STARZECKI: Tak, panie! zanadto romantyczne!
BODEŃCZYK: Powinno ostatecznie znaleść myśl i podstawę swoją!
STARZECKI: Rozumie się! Romantyzmem wiecznie żyć nie można!
BODEŃCZYK: Co uchodzi w dwudziestym drugim roku życia, nie uchodzi, gdy się zbliża trzydziestka!
STARZECKI: Tak! tak, panie drogi! W tem sedno rzeczy! Czas by się stał rozsądnym!
BODEŃCZYK: A eksperyment dzisiejszy