Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

BODEŃCZYK: Tak, obawiałem się tego.
STARZECKI: Naturalnie, to było do przewidzenia. Jeszcze, chwała Bogu, z naszem społeczeństwem nie jest tak źle, by zgnilizna i gangrena mogły się rozpierać na scenie narodowej z całym cynizmem.
BODEŃCZYK: Z tego stanowiska pan rzecz sądzi?
STARZECKI: A z jakiegożby, panie drogi? Ja sam. patrząc na to wyuzdanie, na to deptanie najświętszych naszych zasad i ideałów, zapominąłem poprostu, że jestem tu osobiście zainteresowany… że autor należy do mej rodziny… i tylko powtarzałem sobie: biada nam, biada!
BODEŃCZYK: I przyszedł pan do mnie…
STARZECKI: Boś pan mu przyjacielem, boś pan współwinny! Pan sam przyznałeś, żeś skandal przewidział! Pan masz wpływ na Alfreda — wiadomo. I tak pan dbasz — że już nie powiem: o ideały, ale o przyjaciela? Takaż to u was młodych przyjaźń? Taka to tradycya tych naszych… filaretów… i tych… jak się nazywali…?
BODEŃCZYK: Więc o ile uważam, pan mnie czyni odpowiedzialnym…
STARZECKI: Rozumie się! Pan jesteś cichym, zakulisowym przewódcą garści tej nie-