Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/088

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

AMA: Pan — wątpi?
ALFRED: A pani istotnie sądzi…
AMA: Głowę bym dała! Toż każde słowo pana, co czytam, to… zaklęcie czorodziejskie!…
ALFRED (chwyta ją za ręce): Panno Amo! (Gwałtownie przyciąga ją do siebie. Nagle ręce mu opadają). Niech pani tak nie mówi… I tak już… (Przyciska obiema dłońmi skronie). Z obcego świata pani przyszła… Wniosła pani tchnienie inne… ton zapomniany, tak dawno niesłyszany! Ja… ja…
AMA: Co?
ALFRED: Chyba doprawdy zacznę wierzyć, że myśmy dusze–gwiazdy dwie… co krążąc miliony mil od siebie… do siebie jednak ciążą… do siebie wzajem…
AMA: Do… siebie…
ALFRED: I skazane na rozłąkę… na wirowanie dalekie… wieczne… beznadziejne…
AMA (przestraszona): Beznadziejne?
ALFRED (z wybuchem): Chyba, że burza jakaś piekielna wytrąci je z osi… i prysną i polecą i padną ku sobie…(Chwyta ją, okrywa pocałunkami). Ty, ty! gwiazdo moja dobra!
AMA: Boże…
ALFRED (puszcza ją, pada na krzesło): Hahahaha!
AMA: Co… co to znaczy?
ALFRED (śmieje się histerycznie).