Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

SWARA: Alf, jesteś wielki!
FELKA (wybucha płaczem): Co ja narobiłam! Boże, Boże! Wszystko przezemnie!
ALFRED (do Bodeńczyka): Doprawdy, kontent jesteś, Stachu? Ale dobrze się stało… Czas juz był najwyższy… Czułem zarazki w powietrzu… zakażały, dławiły. Jeszcze dziś popołudniu miałem takie propozycye obrzydliwe… (Do Felki): Uspokój się, nic złego się nie stało! Wolny jestem, wolny!! Aby tylko uciec jak najprędzej!… (Z gorączkowym pośpiechem wyrzuca z biurka papiery, z szafy pewne książki; wszyscy, wziąwszy koc z łóżka, pakują).
RADCZYNI (staje na progu zapłakana, zrozpaczona): Coś ty narobił, Fredziu, coś ty narobił! Ojciec zły, słowa nie daje do siebie… Nie chce słyszeć. I to przed samemi świętami! Jezus Marya, co ja będę miała za święta, co za święta!
ALFRED: Nic, mamo, nic to… Zejdą się goście, będzie wielkie przyjęcie, nie będzie mama miała czasu…
RADCZYNI: Co ty też, dziecko… (Podchodzi doń): Ach, ta panna! (Spłoszona, wybiega).
SAGAN: To ci dopiero awantura!… Jak Boa koch…
RADCZYNI (wra a i manewrując, aby nie dotknąć się Felki, patrząc na nią z podełba, z fartuszka zaczyna wyjmować rozmaite ciastka, wędliny, przedmioty w pośpiechu na prędce zawinięte): Weźże