Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ALFRED (przerażony niespodzianym obrotem sprawy): Pani odchodzi? Ależ… panno Amo! (Staje przy drzwiach, za któremi znikła, zmieszany, bezradny).

[Pauza]

RADCZYNI (wpada wzburzona): Co się tu stało, Fredziu? Panna Ama tak zirytowana, płacze… Idź–że ją przeprosić, chodź–że, zaraz!
ALFRED: Niech mi mama do stukroć tysięcy da spokój z tą gęsią! Prosiłem: nie chcę jej widzieć…
RADCZYNI: Wiedziałam, żeś waryat, ale żeś taki niebezpieczny… Wiesz ty, że ona ma przeszło sto tysięcy posagu?
ALFRED: A co to mnie… (nagle olśniony). Sto ty–się–cy?! Nie przypuszczałem…
RADCZYNI: I jedynaczka!
ALFRED (skonfundowany): Aa… (W pasyi chwyta książkę i ciska na podłogę). Psiakreff!
RADCZYNI: Ale ty…
BODEŃCZYK {{f*|w=90%|(przerywa jej wybuch, bez zapukania wchodząc drzwiami od przedpokoju. Wysoki, niezgrabny, w wytartej zarzutce. Mówi powoli, zlekka się jąkając, ale rozgadawszy się, głos ma płynny, uczucie i siłę. Zobaczywszy matkę kolegi, Bodeńczyk miesza się i niezgrabne wybija pokłony).
RADCZYNI (kończy): …. ty zawsze byłeś i jesteś… Ee! (Do Bodeńczyka ze złością): Dobry wieczór panu! (Wychodzi).