Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„Jak ci się ten podoba? Adwokat… ma piękną kancelaryę"… „A ten? Wcale jeszcze nie stary, a już złoty kołnierz"… Ni za grosz tej poezyi, którą ja… tak okropnie…
ALFRED: I woli już pani takiego oczajduszę, takiego dekadenta, co jak spojrzy — jakby w serce ukłuł, a jak mówi — krew uderza do głowy, do piersi… robi się gorąco… mgła zaćmiewa wzrok… i jakaś dziwna słabość… omdlałość… tak bolesna a tak roz-kosz-na… (Trzyma ją za ręce, zbliża się twarzą do jej twarzy, ona się poddaje miękko, w zapamiętaniu, przymyka oczy, ustami bliska jego ust. Nagle puszcza ją, odtrąca). Ale z tego nic nie będzie!

[Chodzi wzburzony]

(Przystaje). Hehehe, o to idzie! Takiej poezyi pani potrzeba! Naco mieszczaństwu artyzm, naco mieszczaństwu miłość — miłość poetów, szał, upojenie! Pani jest z porządnego domu. Pani musi mieć tego adwokata, albo ten kołnierz złoty… przecie pani bogata, edukowana sroka! Miłość–ekstaza? grzech? To dla nas, hołoty artystycznej, waryatów, których się w żadnym porządnym domu… Conajwyżej, jak pani mecenasowej po dwóch latach błogostanu małżeńskiego legalność się znudzi, wówczas kuzynek, może taki przy ostrogach…
AMA (bez słowa, ze spuszczoną głową, prędko opuszcza pokój).