Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

społecznej! I życzą sobie panie zapewne, abym i ja dał jakiś skromny kwiatuszek do tego, że tak powiem, bukietu zasługi społecznej…
AMA: Gdyby pan był łaskaw… Tylko bałam się prosić. Pan taki dziwny…
ALFRED: Ja? oczerniono mię przed panią! Drobne tylko anomalie w układzie psychofizyologicznym — inaczej, coby to ze mnie był za artysta! Ale wszystko ustaje wobec magicznego zaklęcia. Skoro pani imieniem społeczeństwa…
RADCZYNI: A mówiłam, że nie taki on straszny, jak się wydaje! No, chwała Bogu: pierwsze lody już przełamane… Załatwijcież już tę sprawę sami, ja za chwilę wrócę. Do kuchni muszę zajrzeć, pani droga. Tam przed świętami… a kto wie, co ten szturmak-Kasia… (wychodzi).
ALFRED: Taak… O czemż mówiłem? więc przychodzi pani od naszego bied-ne-go… (Patrzą na siebie chwilę i nagle wybuchają oboje niepowstrzymanym, młodzieńczym śmiechem, Alfred aż się zatacza i rzuca na sofę. Ama nagle urywa, mocno zażenowana. Alfred siada naprzeciwko niej i fiksuje ją bystro; dobroduszność jego ustępuje szyderstwu. Ona coraz bardziej zmieszana).
ALFRED: Wie pani, po co matka wyszła z pokoju?
AMA: Ja… Przecie mówiła…
ALFRED: No, tak, tak… Kochane matczy-